sobota, 28 grudnia 2013

Nie ma ekspresów przy żółtych drogach - Andrzej Stasiuk

Andrzej Stasiuk - prozaik, poeta, publicysta, dramaturg, wydawca. Jeden z najbardziej znanych, utytułowanych i najchętniej czytanych autorów w naszym kraju i za granicą. Właśnie ukazała się jego kolejna książka - Nie ma ekspresów przy żółtych drogach - na którą składają się eseje/felietony wcześniej publikowane m.in. w: „Tygodniku Powszechnym”, „Art&Business”, „Neue Züricher Zeitung”, „L’Espresso”, czasopiśmie internetowym dwutygodnik.com oraz te prezentowane przy okazji różnorodnych wystaw i festiwali. Tym razem pisarz znów jest w drodze: nieśpiesznie wędruje, zwiedza, podgląda i swoje wrażenia spisuje, a spostrzeżenia razem z głębokimi przemyśleniami i barwnymi opisami skrupulatnie notuje. W ten sposób kokietuje czytelnika z okładki swojej najnowszej publikacji. Jak jest w rzeczywistości? Czy jego teksty zaskakują czytelnika? Czy nie będą niczym ‘odgrzewane kotlety’, z dobrze znaną tematyką, niekiedy wpadającą w nostalgiczne, momentami nawet nużące tony o gorzkim zabarwieniu? Sprawdźmy.

Nie mam nic przeciwko centrum, ale bardziej pociągają mnie peryferie. Już teraz środek kontynentu staje się coraz bardziej zunifikowany. Metropolie przestają się różnić. Niedługo będzie je można rozpoznać tylko na podstawie szacownych i martwych zabytków. Jeśli w ogóle te zabytki da się jeszcze dostrzec spod jaskrawej powłoki współczesności: te same bankomaty, marki piwa, takie same parkometry, ten sam układ półek w supermarketach oraz repertuar w kinach, wyznaje Stasiuk. A my przytakujemy, drodzy Czytelnicy, patrząc choćby na nasze zdjęcia z wakacji, prawda? Autor bez ogródek opowiada o tym, jak zatracamy naszą przeszłość, nasze pochodzenie, jak wszystko ulega unifikacji przy naszej milczącej zgodzie. Jest to też poniekąd wyjaśnienie, czemu tak bardzo fascynuje go wschód i Bałkany – nietuzinkowe kraje, które o nic nie dba[ją] poza uporczywym istnieniem, poza upartym utrzymywaniem się na powierzchni. O wrażeniach ze swoich wędrówek z tamtych ‘zaściankowych’(?), ukochanych przez niego regionów Stasiuk zawsze chętnie opowiada. Nie inaczej jest tym razem. Wspomina m.in. podróż do melancholijnego i szarego Krasnokamieńska, gdzie wydobywa się 90% rosyjskiego uranu. Jest także naszym przewodnikiem po Ułan Bator: Codziennie sprawdzam w necie, jaka jest tam pogoda. Dzisiaj akurat chmury i tylko minus dwadzieścia. Najczęściej jest zimniej: minus dwadzieścia pięć, dwadzieścia siedem, trzydzieści. Wyobrażam sobie, jak o trzeciej, czwartej zapada zmrok i miasto tonie w ciemnościach. Prawie nie ma latarni. Świecą witryny, trochę reklam i reflektory samochodów. Skute mrozem obozowisko z betonu na środku stepu. Z jurtowych slumsowisk snuje się węglowy dym. Pokrycia namiotów są czarne od sadzy. Zresztą całe miasto musi być czarne, bo pali się tylko węglem. Najbrzydsza i najzimniejsza stolica świata – tak się o nim mówi. Ukrainę także ocenia dość surowo, ale nie omija jej, darzy sentymentem, odrobinę usprawiedliwia: Po prostu są kraje, nad którymi ciąży przekleństwo. Są igraszką losu, historii, szaleństwa ideologów. Dostają w spadku pokruszony beton, zielsko, żelazny złom i pamięć o tym, że ludzie z głodu zjadali innych ludzi. Andrzej Stasiuk opowiada o tych miejscach zwyczajnie, właściwie chłodno relacjonuje, co widzi. I choć przedstawianym miejscom daleko do ideału, to on zawsze znajduje w nich piękno. Także ludzi, z którymi kiedyś podróżował, spotykał się wspomina z wielką sympatią i przywiązaniem, np. Pana Gambę z Ułan Bator (Pod niebieską koszulą poczułem, że naprawdę jest lekki i kruchy jak ptak) czy księdza z parafii na Syberii, który opiekuje się grobami zesłańców. Pisarz jest przeświadczony, że krajobraz złożony jest również ze wszystkich uczuć, których doświadczał […], ze wszystkich zdarzeń, których był […] uczestnikiem, ze wszystkich obrazów, których dotknął [jego] wzrok…, a czytelnicy doskonale to wyczuwają i to im się podoba, bo zapiski z tych podróży są szczere i naprawdę mają duszę…

Tradycyjnie dużo jest u Stasiuka przyrody, zmian pór roku i ich wpływu na człowieka. Pisarz afirmuje proste życie, zgodne z naturą, która jest mu bliska (dostrzega np. ptaki szybujące nad jego głową, które są dla niego jak małe pierzaste kulki z ciepłe w środku i terkotem serduszka jak ćwierć ziarnka grochu). Pisze o polskim klimacie i o środkowych Europejczykach jako ofiarach klimatu umiarkowanego, na który można zrzucić wielkie niepowodzenia. Według niego to właśnie zmiany aury nami rządzą - wyże i niże baryczne: Środek marca w środkowej Europie to jest potencja bez formy, prąd bez przewodnika i wikt bez opierunku. Rzekami spływa to, co powinno leżeć na brzegu, woda stoi tam, gdzie powinien trwać suchy ląd. W lokalnej knajpie U Basi siedzą chłopy i tylko palą, ponieważ całkiem opuściło ich pragnienie. Kury grzebią w śniegu. Nie trzeba nic prać, bo i tak bez przerwy się brudzi. Gdzie stąpnąć, ziemia usuwa się spod stopy, gdzie spojrzeć, mgła zasłania wzrok, czego dotknąć, to się wymyka, bo śliskie. Z drugiej strony dostrzega jednak w zmienności pór roku jakąś magię, istny cud, pełen teatralnych gestów: Błogosławione są te polskie cztery pory roku, a my, obywatele tej strefy klimatycznej, niewdzięczni i niemądrzy jesteśmy w narzekaniu na zmienność aury. Tymczasem to jest spektakl, to jest przedstawienie wielkie jak opera albo i symfonia.

W tę urokliwą atmosferę pogodową doskonale wpisuje się dobrze znany stasiukowym fanom temat - polska wieś. Autor podejmuje to zagadnienie, pisze, jak się zmieniła, że nie ma już na niej zwierząt, że obecnie gospodarz wyprowadza tam psa rasy husky na spacer, że stoją tam piękne rezydencje, a zamiast pola jest zadbany ogród z równo przystrzyżonym trawnikiem. W nawiązaniu do tego, w kilku miejscach wspomina dom dziadków poza miastem - widać, że ma z nim związane piękne wspomnienia i że nosi w sobie tęsknotę za tamtym idyllicznym krajobrazem z dzieciństwa: Suche i żółte łany zboża stały nieruchomo. Wydawało się, że to one promieniują gorącem i ten gorąc stapia się ze słonecznym żarem. Powietrze było gorące i właściwie mineralne. (…) Kolory chabrów, kąkoli i maków były od tego wysokiego światła niemal czarne. W ten ludowy, sielski pejzaż idealnie wpisuje się niezwykła, mistyczna i zmysłowa zarazem wizja Matki Boskiej Zielnej (wspomina Ją przy okazji święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny), która idzie przez pole wśród skoszonych traw i ziół: Gęste światło, woń skoszonych traw, obfitość kwiatów po ogrodach, ciężar dojrzałości, pewien rodzaj słodkiego schyłku, pogranicze halucynacji i wszystko zanurzone w gęstym jak miód upale. I przez ten krajobraz tyleż wyobrażony, ileż na przykład podlaski albo beskidzki, idzie kobieta, Matka Boska. Stąpa powoli, z naturalną gracją. Prostota i piękno zarazem - o tym Stasiuk potrafi pisać jak nikt inny. Ta jego charakterystyczna wrażliwość na szczegół, często nawet obskurny, nieestetyczny, odpychający, ujmuje, sprawia, chcemy podróżować razem z nim mimo niedogodności i trudu wyprawy, podążając za nim wszystkimi zmysłami. A on jak zawsze wybiera mało atrakcyjne miejsca tak w kraju jak i za granicą, a opisuje je jak cuda natury. Jego celnym obserwacjom towarzyszy nieustanne przekonanie, że kiedyś jedynie to, co zapisane przetrwa. Warto sobie uświadomić, że skoro okolica zamiera dom po domu, to jest tak, jakby zmniejszało się moje życie. Bo co się z nami stanie, gdy przepadną wszystkie miejsca, w których przebywaliśmy? Będziemy musieli je wymyśleć od nowa i nasze dawne życie też zmieni się w wymysł, w igraszkę pamięci, w nic więcej. Co wtedy – warto się zastanowić.

Tych błyskotliwych, intrygujących, zmuszających do zadumy tekstów naszego rodzimego ‘pisarza drogi’ jest więcej. Jak choćby ten, w którym Stasiuk pisze, kiedy śmierć objawia swój sens i dlaczego może się przydać w życiu. Dotyka też spraw religijnych - jeden esej poświęca księdzu Lemańskiemu, w którym sugeruje, że kościół za komuny był lepszy niż dziś, w kolejnym zwraca uwagę, że w Licheniu ‘kopuła nieco oblazła ze złota’. W innym zestawia Nikifora i Warhola ze sobą jakby byli braćmi, a w następnym sugeruje, że oberek to ‘coś w rodzaju polskiego bluesa’, wyrażający raczej sprzeciw wobec losu niż jego akceptację. Pisze o Mao Zedongu, namiętnym czytelniku i umierającym, pogodzonym ze sobą i światem Tiziano Terzanim. W Austrii rozmyśla nad germańskim fenomenem i opłakuje wielką niemiecką przeszłość. A wszystko, co obce miesza ze swojskim, tworząc barwny kolaż, idealnie wyważoną, urokliwą układankę, w której na pierwszy plan wysuwa się umiłowanie ludzkiej egzystencji. Tak po prostu.

Jestem pisarzem i opowiadam historie. Staram się w nich zawierać jak najwięcej życia. Nie w banalnym sensie fabuły, ruchu, zmiany, obserwacji społecznych czy psychologicznych, ale w sensie osobistego doświadczenia. Życiem jest dla mnie spotkanie umysłu, zmysłów, wrażliwości, pamięci ze światem. Spotkanie tożsamości z rzeczywistością. Po prostu doświadczenie. Zawsze chciałem, by doświadczenie przenikało moją opowieść. Cud doświadczenia. I tak się dzieje. U Stasiuka-tułacza często wieje pesymizmem i nieszczęśliwymi bohaterami, żyjącymi w burym otoczeniu. Mimo to w jego tekstach często przeglądamy się jak w lustrze, choć przecież nie mieszkamy w Pekinie, Bełżcu ani w Rumunii za czasów Ceauşescu, jak ich protagoniści. Można odnieść wrażenie, że Stasiuk pisze o rzeczach ulotnych, odległych, nieistotnych czy błahych, ale jego słowa zostają w nas, nasiąkamy jego krótkimi opowieściami i chcemy ich więcej. Nie wiem jak inni, ale ja przy prozie Stasiuka odpoczywam, czerpię z nich pozytywną energią płynącą z natury, szczerości i prostego życia bez jakiegokolwiek blichtru, choć nie zawsze jest ono różowe. Jeśli Wy macie podobnie, to życzmy sobie takich prozaików, którzy prostotą, sentymentalizmem, a momentami i subtelną naiwnością, potrafią zaczarować swoich odbiorców i odczarować szarość ich dnia codziennego.


Cytaty za: Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Andrzej Stasiuk, Czarne, Wołowiec 2013.

Ocena 6/6

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Kochając (proste) życie nad życie

sobota, 14 grudnia 2013

Prośba o pomoc

Moi Drodzy, zwracam się tym razem do Was z prośbą o pomoc dla dzieci z Miejskiego Zespołu Szkół nr 4 w Będzinie. Chodzi o zakup lektur dla uczniów lub zebrania środków finansowych na ten cel. Występuję w imieniu Fundacji Więcej Serca, która podobnie jak ja sądzi, że my, mole książkowe, zrozumiemy tę szlachetną inicjatywę najlepiej. Skoro tyle się mówi o słabych wynikach czytelnictwa w Polsce, zróbmy razem coś, by umożliwić młodym ludziom dostęp do lektur. Być może to właśnie za ich przyczyną pokochają oni książki tak mocno jak my.
Zerknijcie na ulotkę, z której dowiecie się, jak można pomóc. W imieniu uczniów, Dyrekcji Zespołu Szkół, Fundacji Więcej Serca i swoim dziękuję wszystkim, którzy zechcą się przyłączyć do tej akcji!

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Dwanaście słów - Jan Jakub Kolski

Co łączy zakonnicę, nauczyciela muzyki i Afrykę? Być może podejrzewacie, że odmienność, oryginalność, duża wrażliwość. Może celujecie też w tytułowe "Dwanaście słów". Żeby się przekonać jak jest naprawdę, warto przeczytać najnowszą powieść Jana Jakuba Kolskiego o takim właśnie tytule. Znajdziemy w niej odbicie niezwykłej wrażliwości autora, która zderzona z dość ostrym słownictwem, daje niepowtarzalny efekt. Niebanalne wrażenia estetyczne dopełnia dokładność opisów (tak, czuć tu wyraźnie pióro reżysera), które pozwalają wyobrazić sobie poetyczne wręcz ujęcia, znane nam z filmów tego utalentowanego filmowca. Już na wstępie zaryzykuję stwierdzenie, że to właśnie ta powieść jest lepsza, bardziej dopracowana, nieprzegadana, jednym słowem - ciekawsza niż „Egzamin z oddychania” (wydana jesienią 2012 roku). Po tej zachęcie liczę na to, że zechcecie przeczytać nie tylko moją recenzję, ale przede wszystkim książkę, bo jest to taka proza, która zostaje z czytelnikiem na długo, wgryza się w jego podświadomość i zostawia w niej trwały ślad. Nie żartuję.

Marianna nie była brzydka. Miała trzydzieści jeden lat, niebieskie oczy, czarne włosy, zrośnięte brwi i jasną, klasztorną cerę. Tę bladość da się łatwo wytłumaczyć: kobieta większość czasu przebywa w klasztorze, jest bowiem boromeuszką. Jej działalność to nie tylko obowiązki zakonne, ale i opieka nad chorymi w szpitalu, gdzie siostra Marianna posługuje jako pielęgniarka. To tam słucha historii osób umierających, ich pokręconych życiorysów, z których składa swój własny (choć fałszywy!), ten najbardziej do niej pasujący. Bo jak się z czasem okaże skromna, pomocna zakonnica ani nie jest skromna, ani nie ma nawet na imię Marianna! Pewnego dnia opuszcza po kryjomu zakon, zabiera ze sobą wizerunek Oblubieńca (przy którym nie jeden raz zgrzeszy!) i udaje się do pewnej starszej kobiety, Marii Greszel-Kochanowskiej, na którą namiary dostała od swojej zmarłej podopiecznej. Zatrzymuje się u niej na trzy miesiące, zajmuje się domem, by po tym czasie pojechać do brata pracodawczyni, Fryderyka, kulejącego nauczyciela muzyki z wioski Regny Leśne. Mężczyzna jest dość osobliwy, niesympatyczny, i ma dziwne wymagania: pozwala służącej używać jedynie dwunastu słów dziennie (Wszystkie te słowa służą mi jak apostołowie Jezusowi; zaświadczają o mnie, wypierają się mnie, zdradzają, ogłaszają radość, zwątpienie, nadzieję, wyjaśnia muzyk). Z moralnością też u niego kiepsko - za naukę gry na pianie odbiera zapłatę w naturze od matki swego ucznia, w wychodku poniewierają się karty z roznegliżowanymi paniami, lubi seks, nie ukrywa swych namiętności, momentami jest wulgarny, grubiański, chamski. Nie dziwi zatem, że w jego zimnym, pełnym tajemnic, zgorzknienia i smutku domu, także Marianna przyzwyczaja się do grzechu. Tłumaczy swoje przewinienia faktem, że jest człowiekiem jak każdy inny, więc zdarzają jej się słabości. Pod osłoną nocy przychodzi jednakże czas na surowszą ocenę – zagubiona kobieta widzi siebie jako świecką dziwk[ę], zboczoną służącą, kurw[ę] z robaczywymi myślami. Ponieważ rozpaczliwie potrzebuje akceptacji i nie ma dokąd pójść, to traktuje nauczyciela jak swojego pana, który zastępuje coraz wyraźniej Oblubieńca z obrazu wykradzionego z klasztoru. Jego dłonie, pierś, brzuch, nogi, stopy, ramiona, szyję, pozwól mi całować, Panie – wyznaje pełna żądzy pod obrazem Bożego Syna, by chwilę później w pokoju Fryderyka wypowiedzieć zaklęcie: Kocham mężczyznę. Chcę go mieć na własność. Nie zamierzam się nim dzielić z nikim na świecie (…). Szkoda tylko, że Fryderyk nie czuje do niej niczego innego poza litością. Zajęty jest samym sobą, swoją twórczością, a nieudolna, nieurodziwa i męcząca służąca burzy jego ustabilizowaną, aczkolwiek nudną, beznadziejną wręcz egzystencję: Komponuję suitę afrykańską. Taki utwór… i muszę mieć spokój. Właściwie miałem go, póki się nie pojawiłaś. Wszystko ułożone tak jak należy, rutyna, powtarzalność. Jeden uczeń, jedna kochanka, jedna pozycja do spółkowania, do tego kurwy od czasu do czasu. No i … dwanaście słów na dzień. Sam nie mogę uwierzyć, że tak było. Ale było. Mimo tych gorzkich słów, zarówno Fryderyk jak i Marianna, są świadomi, iż potrzebują obecności drugiego człowieka. Obojętność mężczyzny dość niespodziewanie zmienia się po śmierci małego, biednego śmiertelnie chorego chłopca - Kazia Mączki. W liście do swojej siostry, Marii, muzyk pisze, ile znaczyło w jego życiu to obce mu całkowicie dziecko: [B]oli mnie pamięć jego bezbronności. To był piękny mały człowiek. Mały i wielki. W sprzeczności, którą uosabiał, mieści się metafora ogólnoludzka; wskazanie na całą możliwą rozpiętość człowieczeństwa. Kazio Mączka, mój przyjaciel o pospolitym nazwisku, nauczył mnie więcej niż wszyscy nauczyciele przed nim (chociaż to mnie nazywają nauczycielem). Płaczę po nim jak dziecko po dziecku... We Fryderyku nagle budzi się czułość do własnej służącej, choć wcale się nie zmieniła - nadal jest ‘psia, sucza, podległa i nieistniejąca osobno’. Pobierają się. Fryderyk jest zaskoczony metamorfozą, którą przechodzi i dumny z 'pokona[nia] dystans[u] między własną głową i sercem'. Nie byłaby ona możliwa gdyby nie Kazio i Marianna, którzy 'otworzyli w nim małą dróżkę'. W korespondencji z Marią mężczyzna otwarcie przyznaje: Odkrywam po prostu, że we mnie samym jest coś, co dotąd uśpione - budzi się do życia. Ani się z tego nie cieszę, ani się tym nie smucę...
Jak potoczą się losy tej nietuzinkowej pary? Czy Marianna ma w zanadrzu jeszcze jakąś tajemnicę dla Fryderyka, która jest związana z przeszłością jej męża? Czy to małżeństwo ma szansę przetrwać?

„Dwanaście słów” to bardzo męska, filmowa, gorzka, symboliczna książka, z której kart wylewa się beznadzieja, smutek, ale momentami również groteska i jaśniejące światełko w tunelu. Nie sposób nie zauważyć, iż atmosfera tu panująca jest momentami dość gęsta, przepełniona bólem, zapowiadająca katastrofę. Kolski porusza wątki wojenne, podróżnicze, kryminalne, dużą rolę odgrywają pamiątki po przodkach, wspomnienia, ale także seks, pożądanie i polityka. Warto wspomnieć o przepięknej okładce, pełnej nawiązań do treści książki, która skutecznie przykuwa wzrok czytelnika i nie pozwala mu przejść obojętnie.

Bez wątpienia „Dwanaście słów”, podobnie jak inne przejawy twórczości Jana Jakuba Kolskiego, nie jest pozycją dla wszystkich. Polecam ją zdecydowanie tym, którzy nie są nazbyt wrażliwi, których wulgarne słownictwo nie zniechęci, podobnie jak i obrazy pełne pornografii czy pedofilii. Nie będę rozczarowani fani tegoż autora, osoby lubiące skomplikowane, psychologiczne historie, które zmuszają do refleksji, do szukania odpowiedzi, choć może poszukiwania te okażą się bezowocne. To jest powieść, w której sacrum miesza się z profanum, w której matka jest dla jednego dziecka niedoścignionym wzorem, a dla drugiego największym wrogiem; w której zakonnicy dalej jest do Boga niż wiejskiemu zbereźnikowi. Pojawia się tu wiele przeróżnych związków, drobnych elementów, które da się poukładać niczym idealną, choć skomplikowaną układankę. To naprawdę bardzo dobra, choć wymagająca polska proza, która ukazuje Kolskiego w świetnej formie literackiej.

Cytaty za: Dwanaście słów, Jan Jakub Kolski, Wielka Litera, Warszawa 2013.

Ocena 6/6

Tę oraz inne, warte polecenia książki znajdziecie na www.gandalf.com.pl Polecam gorąco!


sobota, 7 grudnia 2013

1 kobieta, 4 dzieci, 0 kasy (prawie) - Petra van Laak

To jest jedna z tych historii, które na długo zapadają w pamięć. Nie tylko ze względu na swą aktualność, bo ta opowieść rzeczywiście dobrze wpisuje się w obecną sytuację gospodarczą, w której strach sieje panoszący się po świecie kryzys ekonomiczny. Raczej ze względu na swych bohaterów: nieprzeciętną matkę i jej czworo niezwykłych dzieci. Czemu są tak nietuzinkową rodziną? Ano dlatego, że kiedy ich sielankowe życie się skończyło, stanęli twarzą w twarz z rzeczywistością i zakasali rękawy, by odbudować swe życie na nowo. Razem udało im się zmierzyć z upokorzeniem i wstydem, brakiem pieniędzy i niepewnościami - wspólnie stworzyli sztywną więź silnych osobowości. Zmagania ze sobą i przeciwnościami losu opisała owa dziarska mama, Petra van Laak, w swojej książce „1 kobieta, 4 dzieci, 0 kasy (prawie)” wydanej przez PWN. Autorka przyznaje jednakże, iż [j]ako samotna matka wiele zdołała zdziałać własnym siłami, ale bez pomocy [jej] dzieci nigdy nie udałoby [jej] się osiągnąć tak wiele. Czego dokonali? Jaki udział w sukcesie miały dzieci? Jeśli jesteście ciekawi, zapraszam do spotkania z tymi wspaniałymi ludźmi!

Byli zamożni i dość szczęśliwi. Mąż Petry, André, właściciel dobrze prosperującej firmy zapewniał przyzwoity byt własnej żonie i czworgu dzieciom: Jonasowi (9 lat), Friedzie (7 lat), Tillowi (5 lat), Millie (3 lata). Pewnego dnia czar prysł - André ogłosił upadłość firmy i musieli pożegnać się z klasą średnią. Telefon i gaz zostają odłączone, zaczynają sprzedawać obrazy i antyki, ale ich willę czeka licytacja. Rekwirowano przedmioty, blokowano konta, zrywano umowy. Znajomi i przyjaciele dyskretnie się odsuwali, zostało z nimi tylko parę osób. Petra miała poczucie balansowania na krawędzi, ale nie poddawała się - kierowała nią czysta strategia przetrwania i zasada 'stand by your man'. Problem był poważny, bo miała na utrzymaniu czwórkę małych dzieci bez stałej pracy i żadnych oszczędności. Sytuacja skomplikowała się bardziej, kiedy kobieta dość niespodziewanie rozstała się ze swoim mężem i nie otrzymywała od niego alimentów. Jedyne pieniądze pochodziły od ojca jej najstarszego syna, który regularnie na niego łożył. W takiej sytuacji człowiek ma trzy możliwości. Po pierwsze: uciec. Po drugie: zwariować. Po trzecie: przetrzymać. Petra wybrała tę trzecią opcję. Wiązała się ona jednakże z diametralną przemianą ich życia. Kobieta musiała zmienić kasę chorych, złożyć wniosek o zniżki w przedszkolu i szkole oraz prośby o zwłokę w płaceniu rachunków za telefon, gaz, wodę i prąd. Zrezygnowała z wszelkich prenumerat, odwołała zajęcia w szkole muzycznej, klubie sportowym, balecie i na kursie malowania. Robiła wszystko, by ukryć przed obcymi własne problemy, a dzieciom oszczędzić niemiłych emocji, jakie przeżywała. Ludzie myśleli, że wyprowadziła się z domu, by się realizować, zostawiając męża. A prawda była przecież zupełnie inna! W tym dramatycznym czasie duchowo i materialnie wspierała ją jej przyjaciółka, Renate (sprzedawała np. używane ubrania i dawała jej zarobione w ten sposób pieniądze), a także referentka parafialna, siostra Felicictas, dająca Petrze jedzenie. To były konkretne i praktyczne oferty pomocy. Później pojawili się kolejni dobroczyńcy, którzy sprawili, że kobieta po pierwsze chciała się im odwdzięczyć, a po drugie – była zła na siebie z powodu własnej bezradności. Początkowo mogła przeżyć dzięki zasiłkowi rodzinnemu oraz drobnym tłumaczeniom scenariuszy. Później podejmowała wszelkie możliwe prace (głównie dorywcze) - wzięła udział w płatnej sesji zdjęciowej dla pewnego czasopisma (ale honorarium i tak nie dostała!), castingu do reality show, pracowała tymczasowo jako sekretarka i tłumaczka angielskiego. Niewiele opowiadała rodzicom i rodzeństwu o swojej sytuacji, ale oni i tak instynktownie wyczuwali, w jakiej sytuacji się znajdowała. Petra jednakże nigdy się nie załamywała. Kiedy jej ojciec walczył z rakiem, ona cieszyła się z tego, że jej dzieci są zdrowe, bo przecież mogło być o wiele gorzej. To właśnie one stały się jej codziennymi sojusznikami, wspierały ją gdy niemal codziennie wysyłała podania o pracę i wspólnie z nią wyznawały ich zasadę oszczędzania: nie wydawać niczego. Starali się być samowystarczalni: założyli warzywnik przy swoim nowym wynajmowanym 3-pokojowym mieszkaniu, sami gotowali cukierki karmelkowe, z lasu na końcu ulicy czerpali poziomki i jeżyny, z ogrodów sąsiadów - owoce z drzew. W nagrodę za dobre zachowanie raz na jakiś czas mogli kupić precla za 1 euro w szkole, a ona piekła im proste ciasto z cukrową kruszonką. Zamiast wakacji zaproponowała im niezwykły biwak pod pseudonamiotem w ich ogrodzie, a oni chętnie na to przystali. Byłam otwarta na wszystko, co nie pociągało za sobą żadnych kosztów i co dzieci mogły bezpiecznie wykonać same, przyznaje Petra i dodaje: „Dzieciom wcale nie trzeba niczego oferować. Bliskość emocjonalna i bezpieczeństwo, bycie z nimi - to trzeba im zaoferować. (To o wiele trudniejsze niż ciągłe zapełnianie worka z cackami). Moja czwórka okazała się bardzo skromna i potrafiła odkrywać nowe światy, wykorzystując fantazję…” Jak skończyła się historia tej pomysłowej gromadki? Nic nie zdradzę - zajrzyjcie do książki. Koniecznie!

Przyznaję, że jestem pod wielkim wrażeniem tej historii. Nie byłam w stanie oderwać się od książki, zresztą jest ona napisana w taki sposób, że można ją przeczytać w ciągu kilku godzin. Co mnie urzekło? Fakt, że zmiana rzeczywistości rodziny Petry, choć nie miała zalet (a właściwie same minusy), to wyzwoliła w nich nieuświadomione pokłady sił i pozwoliła zacząć im żyć pełnią szczęścia. Najbardziej ujmująca jest jednakże ta jedność, jaką wytworzyli właśnie dzięki temu (!), że żyli w niepewności, bez pieniędzy, bez braku perspektyw na przyszłość, ale zawsze blisko siebie: Z beztroskiego, gwarantującego wolność i bezpieczeństwo związku matki z czwórką dzieci, przypominającego ruchome, zazębiające się ogniwa łańcucha, zrodziła się gęsta, może dla osób z zewnątrz sztywna, więź pięciu silnych osobowości. Jeśli któreś z nas zaczynało się łamać, słabnąć, reszta go wspierała. Ta niesamowita spójność jest jednym z najwspanialszych doświadczeń mojego życia. Warto także nadmienić, iż od czasu tych przykrych wydarzeń sprzed kilku lat nikogo już nie osądzają, dzięki czemu przeżywają wciąż niesamowite spotkania z ludźmi z wszystkich grup społecznych.

Polecam Wam tę opartą na prawdziwych wydarzeniach książkę. I choć mają one smutny wydźwięk, to podczas lektury nie braknie Wam z pewnością także sytuacji groteskowych i tych niosących nadzieję. Bo historia Petry i jej dzieci z sąsiednich Niemiec to najlepszy dowód na to, że ‘rodzina to jest siła’ i warto o nią walczyć do upadłego wbrew wszystkiemu i ze wszystkim.


Ocena 5+/6

Cytaty za: 1 kobieta, 4 dzieci, 0 kasy (prawie), Petra van Laak, PWN, Warszawa 2013.

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu PWN



wtorek, 3 grudnia 2013

Ja jestem Wenus - Barbara Mujica

Jak to jest być modelką jednego z najwybitniejszych malarzy hiszpańskich? Jak to jest ryzykować dla niego spaleniem na stosie, ba, nawet piekłem, prężąc swe ciało na jednym z jego obrazów? Barbara Mujica, znawczyni kultury hiszpańskiej i autorka słynnej biografii Fridy Kahlo, w swojej najnowszej powieści „Ja jestem Wenus” próbowała znaleźć odpowiedzi na te pytania. Tytułowa Wenus odkrywa przed czytelnikami nie tylko karty powstania obrazu, ale i kontekst historyczny. Jesteście ciekawi, jak doszło do powstania tego skandalizującego aktu? Czy modelka cierpiała pozując w tak nienaturalnej postaci czy raczej dobrze się bawiła? Wreszcie: kim była ta zmysłowa, obdarzona uwodzicielskimi krągłościami kobieta? Jeśli udało mi się wzbudzić w Was ciekawość, koniecznie sięgnijcie do książki, a jeśli nie możecie się doczekać, to zapraszam do recenzji. W niej będzie namiastka atmosfery, jaką autorka stworzyła w „Wenus”. Będzie zatem (mam nadzieję!) ciekawie, ekscytująco, a momentami groźnie. Na początek cytat, żeby wprowadzić Was w nastrój XVII-wiecznej Hiszpanii i stosunków panujących między kuszącą modelką i utalentowanym malarzem: Nie trzymaliśmy się żadnych reguł. To bynajmniej nie przenośnia. Istniało prawo. Inkwizycja zabraniała malowania nagich ciał pod groźbą ekskomuniki. Dlatego było to takie podniecające… i groźne. Łamiąc prawo, pozbawiliśmy się szansy zbawienia...

Bohaterowie: Narratorką jest tajemnicza kobieta, która pozowała do obrazu Velázquezowi. Jak sama przyznaje, dla niej najważniejsze to opowiedzieć tę historię, by kiedyś w przyszłości ktoś ją odnalazł i dowiedział się, kim była. By mogła łatwiej wypowiadać się na temat wydarzeń z tamtych czasów, decyduje się snuć tę opowieść jakby zdarzyła się komuś innemu. Jednocześnie cały czas pozostaje anonimowa, a to skutecznie pobudza wyobraźnię czytelnika i wzmaga jego zainteresowanie, wierzcie mi. Kobieta przybliża nam sytuację rodzinną Diego Rodrigueza de Silvy Velázqueza w rodzinnej Sewilli, kiedy ten jest już mężem córki swego mistrza Dona Francisco Pacheco, Juany i obiecującym malarzem. Z czasem zaczyna dusić się w Sewilli i chce ją opuścić: Musi się stąd wyrwać. Wyrwać się z kręgi wiszącego nisko księżyca, z labiryntu wąskich, krętych, koślawo brukowanych uliczek i zaułków, zostawić zacofanych prostaków, którzy te uliczki i zaułki przemierzają. Chce być człowiekiem dworu, choćby takim jak Gaspar de Guzman, hrabia Olivares - syn ambasadora Hiszpanii. I choć z jednej strony czuje, że teść hamuje jego rozwój, podobnie jak jego ‘głupiutka córka swymi wybuchami zazdrości’, to z drugiej strony nękają go wątpliwości: Jak może opuścić Pacheca? Człowieka, który go wychował i nauczył wszystkiego, co teraz umie? Kochał go jak ojca. Juanę też kochał, jeśli miał być szczery. Nie była piękna, to prawda, lecz była wierną i lojalną żoną (…) Znają się od małego i rozumieją się nawzajem. Juana zrobiłaby dla niego wszystko, był tego pewien. W 1621 roku jedzie do Madrytu, by poszerzyć swoje horyzonty, ale nie odnosi tam większego sukcesu, bo na dworze go nie zauważono, nawet nie poznał króla… Niedługo po tym Rodrigo de Villandrando, jeden z sześciu malarzy dworskich umiera i tym samym ‘robi’ miejsce dla Velázqueza. Szóstego października 1623 roku utalentowany artysta z Sewilli zostaje mianowany malarzem królewskim i otrzymuje pensję dwudziestu dukatów miesięcznie. Do Madrytu przyjeżdża również Juana z dwiema córkami, mając nadzieję znaleźć w nim ukojenie dla siebie po niedawnym poronieniu. Malarz zarabia duże pieniądze, ale i bardzo dużo pracuje, rodzina niewiele go interesuje, nie dostrzega zabiegów Juany, jej wybuchów zazdrości – niewiele dostrzega poza paletą... Mimo iż wygrywa konkurs malarski, zaczyna się dusić nawet w wymarzonym Madrycie u boku króla. Teraz pragnie wyjechać do Włoch i tam uczyć się technik malarskich od włoskich mistrzów pędzla. Udaje mu się zrealizować swoje marzenie w 1629 roku, podobno płodzi tam nawet syna i dopiero dwa lata później spotyka się z żoną i córkami w Madrycie.

Malarstwo: W tamtym okresie jego celem było opowiedzieć jakąś historię. Zadanie malarza polegało na przedstawieniu widzowi pewnej narracji w zrozumiały sposób (…) Istniały ustalone konwencje, jak przedstawiać te opowieści wizualnie, i czeladnicy malarscy musieli się ich wyuczyć. Akt w tamtych czasach był w Hiszpanii nie do przyjęcia, nawet ten stworzony przez wybitnego malarza. Według ówczesnego kanonu Wenus i jej przedstawienie jest rozwiązłe i wulgarne. Hańbiące i niechrześcijańskie. Złamanie reguł ustanowionych przez Pacheca mogło w mgnieniu oka zniszczyć karierę. Ale nie zniszczyło, choć nie udaje się utrzymać powstania tego kontrowersyjnego obrazu w tajemnicy. Zlecenie przychodzi od bogatego i bardzo wpływowego dworzanina, przynajmniej tak mówią. Velázquez jest ulubieńcem króla, a posiadać w swych zbiorach jego obraz (w dodatku akt!) namalowany pod okiem rządzących w kraju o surowych obyczajach – bezcenne. Żeby zyskać przychylność społeczeństwa, Velázquez nazywa obraz ‘Wenus z lustrem’ i domalowuje Kupida - małego chłopca ze skrzydłami, trzymającego lusterko. W ten sposób naga bogini staje się jego matką. Obiecana ze strony protektora ochrona sprawia, że malarz ryzykuje i z zapałem pracuje nad obrazem, którym chce złożyć hołd kobiecemu ciału, nie zamierzając budzić żadnych niezdrowych sensacji. Problemem staje się znalezienie odpowiedniej kobiety, która zaryzykowałaby dla niego swoją reputację, będąc świadoma grożącej jej ekskomuniki. W czasach, gdy niewiasta nie może przekraczać progu pracowni, to prawdziwe wyzwanie. Żadna stateczna kobieta nie wchodzi w grę, bo straciłby twarz przed całym miastem. Ale jest ktoś, kto ma dostateczną odwagę i chce zaryzykować. Mało tego, po skończeniu dzieła na pytanie, czy warto było zaryzykować piekłem dla Velázqueza?, [odpowiada bez chwili wahania]: Tak, warto było. Zaryzykowałabym dla Velázqueza nawet tysiące piekieł… Kim zatem była??? Jedni twierdzili, że to Włoszka, inni, że Dona Antonia. Z całą pewnością malował obraz we Włoszech - w całej Hiszpanii nie znalazłby tak zdeprawowanej. Czy na pewno?

Historia: Książka Barbary Mujici to nie tylko rozważania o obrazie Velázqueza, ale także ciekawie nakreślona panorama XVII-wiecznej Hiszpanii, z jej problemami (zaraza, nieurodzaje, inflacja i te wszystkie niekończące się wojny), schyłkiem monarchii, upadkiem obyczajów. Z prawem opróżniania nocników na ulicę o dziesiątej wieczorem i rytmem dnia wyznaczanym przez kościelne dzwony, [które] przypominały nie tylko o porannej mszy i o nieszporach, ale również o porze zakupów, obiadu i wieczornego spoczynku”. Autorka przedstawia Madryt w tamtym okresie (Gdy wjechali do miasta, poczuli unoszący się w powietrzu smród nocników, a na ulicach ujrzeli śpiących po pijackiej nocy żołnierzy. W zaułkach roiło się od żebraków i biedaków szukających resztek jedzenia) i opowiada tak o życiu dworskim - pozorach stwarzanych przez króla Filipa IV, jego rozwiązłości, jak i o życiu niższej kasty - służby (np. Lidii i jej męża stolarza - pijaka i brutala). Co więcej, przedstawia plagi ówczesnego społeczeństwa hiszpańskiego: hazard i rozwiązłość seksualną panującą w każdej grupie społecznej. A ponieważ mężczyzna mógł miewać miłostki - tego się nawet po nim spodziewano-lecz nagannego zachowania żony nie wolno było puszczać płazem, to płeć brzydka w Hiszpanii miała wręcz obsesję na punkcie honoru, której ofiarami często padały niewinne żony… W sposób odważny Mujica ukazuje kraj nieczuły na los własnych weteranów: W Madrycie nikt nie zwraca uwagi na byłych żołnierzy walczących kiedyś ku chwale Hiszpanii i za wiarę. Leżą na stopniach San Felipe, brudni i zasmarkani. Przeżyli nie tylko walki z Holendrami, Flamandami i Francuzami, często też choroby i zarazy. Wyglądają odrażająco. Nikt z nimi nie rozmawia. Obraz zmarzniętych, pokonanych i umierających żołnierzy, trzęsących się z zimna na schodach San Felipe w Puerta del Sol, zestawia z chrzcinami księcia Baltazara Karola, na których wystrojeni goście objadają się tortami z kremem. To robi wrażenie, zapewniam.

„Ja jestem Wenus” Barbary Mujici, to dobrze skonstruowana, przemyślana i intrygująca książka, która jest próbą zbeletryzowanej biografii tajemniczej modelki Velázqueza. Pisząc o malarstwie, autorka dotyka spraw religii, polityki, mentalności i obyczajów siedemnastowiecznej Hiszpanii. Dokumentując rozwój jednego z najsłynniejszych malarzy Półwyspu Iberyjskiego, Mujica przedstawia jakie etapy przeszedł, gdzie był i czego potrzebował, by znaleźć się na szczycie. Czytelnik ma okazję się przekonać, że sukces malarza nie byłby możliwy bez protekcji i wyjazdów zagranicznych. To nie obyło się oczywiście kosztem rodziny, bo Velázquez (…) żył dla swej pracy. Kierowała nim ambicja. Nie tylko ta, by być wielkim malarzem, ale też by stać się znaczącą figurą na dworze, mieć pozycję (…), być rycerzem Zakonu Santiago, być zaufanym człowiekiem króla. Pisarka porusza też zagadnienie naszej wybiórczej pamięci i przechowywanych w niej wspomnień – jak to się dzieje, że niektóre wydarzenia pamięta się bardzo dokładnie - co on powiedział, co ja powiedziałam, jak był ubrany, jak drżałam albo płakałam czy też ziewałam. A potem całe miesiące, a nawet lata mijają i prawie nic nie zostaje w pamięci...

Kiedy wspaniała sztuka przeplata się zimną atmosferą dworu o wątpliwej reputacji i gorzką rzeczywistością naznaczoną śmiercią, bankructwem i wojną, musi być intrygująco, barwnie i groźnie zarazem. I jest, gwarantuję - warto się o tym przekonać samemu.

Ocena 5/6

Cytaty za: Ja jestem Wenus, Barbara Mujica, Muza, Warszawa 2013.

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Lekcja historii z pieprzykiem

czwartek, 21 listopada 2013

Magda, miłość i rak - Alina Mrowińska

Magdalena Prokopowicz. Żona, matka, założycielka Fundacji Rak’n’Roll, ikona kobiet chorujących na raka nieustanie żyjąca na krawędzi. Choć trudno w to uwierzyć, to właśnie dzięki chorobie nowotworowej dotknęła życia głębiej, poczuła jego sens i zakochała się. Mimo obustronnej mastektomii i przerzutów zawsze piękna, pełna energii, uśmiechnięta, zadbana (kto powiedział, że mając raka, nie można ładnie wyglądać?), starająca się korzystać z czasu, który został jej dany, niczego nie odkładając na później. Każdy dzień jest piękny, tylko i wyłącznie dlatego, że jest. Nieważne, jaki jest, mówiła. Magda nie żyje, ale nie przegrała walki z ciężką chorobą – wygrała z ponurymi statystykami, dawała nadzieję i energię wielu chorym, pięknie walczyła i pokazała, jak zwykły człowiek może być wyjątkowy. Właśnie ukazała się książka „Magda, miłość i rak. Magdalena Prokopowicz o życiu, śmierci… i o nadziei” Aliny Mrowińskiej. Magda współtworzyła tę książkę i tak o niej pisała: Ona ma dać ludziom siłę i nadzieję, nie tylko chorym na raka, ale wszystkim, którzy zmagają się z jakimiś problemami, którym ciężko jest żyć. Wiesz, marzy mi się, żeby to była taka książka, która leży obok łóżka i do której zawsze można sięgnąć, kiedy jest źle. I uśmiechnąć się, że życie jest piękne. Mimo wszystko. Udało się. Wspólne dzieło obu pań jest niezwykle budujące, szczerze ukazuje cierpienie chorego człowieka i trud rodziny, która go wspiera. Zawiera nie tylko wywiad Mrowińskiej z Magdą, rozmowę z jej mężem, Bartkiem Prokopowiczem i psychoonkologiem, Mariolą Kosowicz, ale również obszerne fragmenty z bloga Magdy, tak chętnie odwiedzanego przez wiele osób zmagających się nie tylko z nowotworem. I choć kilka razy zmoczyłam mój egzemplarz łzami wielkimi jak grochy, to „Magda…”, nie jest książka o odchodzeniu, bo na jej końcu widać światełko w tunelu i barwną tęczę na niebie. Tak, choroba nadała mojemu życiu sens, uporządkowała świat wokół mnie, nadała ważności wydarzeniom. Ta choroba przefiltrowała przyjaźnie i znajomości. To ona zmusiła mnie do tego, by zrozumieć, co znaczy dbać o siebie, jak pielęgnować ciało i umysł. Jak kochać siebie. Raczysko odegrało w moim życiu rolę kluczową…

Magda miała duże szanse, by zachorować na raka. Oboje jej rodziców zmarło właśnie na tę okrutną chorobę – tata, gdy miała 14 lat, mama 5 lat później. Młoda Magda dużo czasu spędzała w szpitalach, co sprawiło, że dziewczyna była bardzo samotna. Przez długi czas nie rozmawiała o śmierci rodziców. Mając 27 lat, podczas porannej kąpieli, znalazła na prawej piersi malutki guzek. Wtedy bolesne wspomnienia powróciły z potężną siłą. Nie potrafię na niczym innym się skupić. Rak jest cały czas w mojej głowie. Strasznie się rozpycha. Życie straciło barwy, smaki, pisała kiedy zdiagnozowano u niej nowotwór. Ale to się na szczęście zmieniło. Magda chciała się ratować, żyć, więc zaczęła się leczyć w gabinetach speców od medycyny niekonwencjonalnej(!), zaniechała przy tym wizyt u onkologa, co miało potężne konsekwencje dla jej późniejszej terapii. Ale to właśnie u tych ‘magików’ znalazła pocieszenie, ciepło, nadzieję i rozmowę – wszystko, czego nie dostała w szpitalach i przychodniach. Ona pragnęła wtedy, by ktoś się zatrzymał, zrozumiał ją, wyjaśnił stan zdrowia albo podtrzymał na duchu, ale nikogo takiego nie spotkała: Często mam wrażenie, jakby z chwilą zachorowania ludzie przestawali mieć swoją tożsamość, a stawali się jedynie przypadkami raka w wielkiej szpitalnej maszynie. Żartuje, że niektórzy lekarze pewnie woleliby widzieć same wyniki, a pacjent do niczego nie jest im potrzebny. Wtedy, dość niespodziewanie Magda zakochała się w swoim dawnym szkolnym koledze, Bartku Prokopowiczu, który po 4 miesiącach się jej oświadczył. Nie myśleli o chorobie, wierzyli, że Magda wyzdrowieje. Do walki, do leczenia i ratowania siebie, nie zmobilizował jej maż, ale niespodziewana ciąża: Obudziła się we mnie przeogromna chęć życia. Bartek uważa, że gdyby nie ciąża, nigdy nie zaczęłabym się leczyć. Mimo że lekarze kazali jej usunąć dziecko, ona postanowiła je urodzić. Wbrew wszystkim i wszystkiemu. Wyraziła zgodę na obustronną mastektomię, z którą od dawna zwlekała i nadal się leczyła, nosząc swego synka pod sercem: Może to zabrzmi niedorzecznie, ale dla mnie rosnący brzuch jakby rekompensował utratę piersi. Zabrali mi piersi, ale miałam w sobie człowieka. Nie wiem, czy zdecydowałabym się na tak drastyczny zabieg, gdybym nie była w ciąży. Oprócz piersi pozbawiono ją także innego atrybutu kobiecości – włosów. Kiedy wychodziły po chemii, czuła żal, nie znosiła swojego odbicia w lustrze, ale i na to znalazła radę: Peruki stały się dla mnie protezą normalności. Zakładałam je i nikt nie wiedział, że jestem chora. Aby choć w niewielkim stopniu zrozumieć, co czuła, czytelnik ma możliwość obejrzeć niezwykle intymne zdjęcia Magdy z tego okresu. Jak np. te, kiedy stoi naga w wannie z gołą głową, ciążowym brzuchem i widocznymi ranami po mastektomii. Kobiecość odrodziła się we mnie poprzez bycie matką, urodzenie zdrowego dziecka. To było wręcz symboliczne. Wszystko, czego się wcześniej bałam, przestało być ważne. Już nie wstydziłam się ludzi, nie zastanawiałam się, co myślą o mojej łysej głowie. Wtedy zapragnęła, by ludzie zrozumieli, że łysa głowa to nie symbol śmierci, ale zdrowienia. Poczuła w sobie siłę i doszła do przekonania, że gdyby nie dziecko, nie miałaby siły, żeby o siebie walczyć. Pewnie nie byłoby jej wśród żywych. Zrozumiała wreszcie, że rak to choroba przewlekła i że chce żyć, bo ma dla kogo. Nie poddawała się, by jej organizm nie zrozumiał, że wybiera śmierć. Wyrzuciła lęki z siebie, uwierzyła, że ta choroba to nie koniec świata, a nieustanną motywacją był jej ukochany syn, Leon. Im bardziej jestem chora, tym kolorowiej się ubieram. Kolory dodają mi siły. Mają w sobie jakąś moc uzdrawiania. To, co na siebie zakładam, jak się maluję, wyzwala we mnie energię i pewność siebie. Nowa szminka, lakier do paznokci, sukienka - naprawdę mogą pomóc. Kiedy miała wreszcie dobre wyniki, założyła Fundację Rak’n’Roll. Wygraj życie! Chciała pomagać ludziom, sama czerpała z tego siły i energię. Pojawił się także film o niej „Magda, miłość i rak”. Po premierze w telewizyjnej Jedynce był pokazywany w wielu miejscach w Polsce i na świecie. W Szanghaju wisiały olbrzymie billboardy Magdy i Leosia. Po kilku miesiącach spokoju, rak niestety powrócił w przerzutach do wątroby i kości. Stała się stonowana, może odrobinę bardziej racjonalna, ale nadal walczyła: Myślę, co można zrobić, szukam nowych metod, leków. Chcę się skupić na konkretnym działaniu, a nie na lękach. To czasem bardzo trudne. Dziś już świadomie pozwalam sobie na gorsze dni, nie uciekam od nich, nie winię siebie za nie. Dopuszczam lęki, złe myśli. Nauczyłam się im przyglądać. Czasem sama się dziwię, skąd ja biorę tyle siły, że ciągle się podnoszę i idę dalej. Znów żyła chwilą, studziła oczekiwania wobec życia, niczego nie zakładała, twierdziła, że ‘zwyczajność jest piękna’. Każdego dnia powtarzała sobie ‘Łeb do słońca!’ i delektowała się (pozornymi) drobiazgami: Wczoraj wstałam o piątej rano, patrzyłam z zachwytem na wszystko, co było w zasięgu mojego wzroku. W niebo, na drzewa, kwiaty w moim maleńkim ogródku. Powoli wstawało słońce, kula z każdą minutą stawała się coraz większa. Czułam, że jestem częścią Wszechświata. Dziękowałam za wszystko i podziwiałam piękno. Byłam szczęśliwa, spokojna. Była tylko ta chwila. Kiedyś bała się śmierci, później obawiała się tylko cierpienia, bólu, braku kontroli nad własnym ciałem: Mam różne myśli. Są dni, kiedy wierzę, że rak zatrzyma się na tym etapie, albo może nawet cofnie. Że będę jeszcze bawić się z wnukami. Czasem w głębi siebie naprawdę tak czuję. Ale wiem też, że moja choroba jest bardzo zaawansowana. Pewnego dnia coś się zmieniło, nowotwór sukcesywnie postępował, a ona czuła, że odchodzi, mimo to wciąż pokładała nadzieję w nowej terapii. Często myślę: ‘Dobrze, że mnie to spotkało.’ Rak wiele mi zabrał, ale też dał mi siłę, zgubiłam większość lęków. Uporządkowałam siebie, swoje emocje, niezałatwione sprawy z przeszłości. Uporałam się ze śmiercią rodziców. Gdyby nie rak, nie przeżywałabym życia tak w pełni. Uświadomiłam sobie oczywistą prawdę, że dzisiejszy dzień może być tym ostatnim. Trzeba docenić to, co się ma. Bo jesteśmy tu tylko przez chwilę. Wszyscy jesteśmy przechodniami. Magda umarła 22 czerwca 2012 roku na rękach swego męża.

Oprócz rozmów z Magdą i wpisów z jej bloga książka zawiera także piękną i niezwykle szczerą, momentami wręcz bolesną, rozmowę z Bartkiem Prokopowiczem. Opowiada w niej, jak się czuł, kiedy żona go zostawiła, gdy brakowało dla niego miejsca w jej życiu, gdy jego problemy stały się nieistotne, bo przecież to nie on był śmiertelnie chory: Żyliśmy jak na froncie. Całe nasze życie było podporządkowane rakowi. Rozpychał się i wszystko zawłaszczał. (…) W raku jest ogromna energia, nie tylko zła. Były też pozytywy. Dzięki Magdzie nauczył się żyć tu i teraz, cieszyć małymi rzeczami, wolną chwilą. Choć brzmi to banalnie, to warto sobie uświadomić, że niewiele osób potrafi w ten sposób funkcjonować. Dziś, kiedy Bartek leczy zespół stresu pourazowego, uzmysławia ludziom, że osoba wspierająca musi przede wszystkim zadbać sama o siebie. O swoją siłę fizyczną i psychiczną, o pewnego rodzaju dobrostan. Wiedzieć, że moje życie też jest jedną wielką niepowtarzalną wartością, tak jak życie osoby chorej, którą wspieram. Psychoonkolog Mariola Kosowicz, która zajmowała się Magdą, przyznaje: Trochę skrzywdziliśmy Magdę. Chcieliśmy w niej widzieć tylko siłę… Świat zapraszał ją do telewizji, gazet, dawał nagrody. Magda stała się ikoną kobiet chorych na raka, zbudowała obraz osoby, która daje siłę innym. Założyła Fundację, robiła wiele spektakularnych akcji, ale miała też bardzo dużo trudnych przeżyć, trudnych myśli… Był w niej ból, krzyk, złość…

„Magda, miłość i rak” to książka niezwykła, łamiąca stereotypy, ukazująca dzielną, odważną kobietę, zmagającą się ze śmiertelną chorobą z podniesionym czołem i uśmiechem na ustach mimo bólu, zwątpienia, lęku, nieustannie czyhającej śmierci. To, co Magda Prokopowicz zrobiła dla chorych cierpiących na nowotwory, ile dała im nadziei, ile barw wniosła do ich życia, jak wiele dobrego zrobiła jej Fundacja, jest nie do przecenienia. Uświadomiła nam wszystkim, że rak może nie tylko coś zabrać, ale przede wszystkim coś dać, że może być początkiem czegoś wyjątkowego, przyczynkiem do wielkich zmian, których wcześniej nie byliśmy w stanie zrobić. Pomogła nam też odpowiedzieć na pytanie, co jest najważniejsze i po co żyjemy, że przecież liczy się tylko miłość, przyjaźń, szczęście, bycie dobrym człowiekiem i dostrzeganie potrzeb innych ludzi… Na koniec ostatni wpis z bloga Magdy z 10 maja 2012 roku, stanowiący niejako jej przesłanie dla nas:

Nie mogę nacieszyć się majem. Jest tak piękny, kolorowy, ciepły, słoneczny, kojący, wyjątkowy. To najpiękniejszy miesiąc. Bez, konwalie, bratki, magnolie. CUD NATURY! Uwielbiam swój mały ogród przed domem, mam ochotę dosadzać w nim kolory i malować nimi jak na płótnie. Codziennie wstaje o 4 rano i słucham koncertu ptaków. OBŁĘDNE! Mam tyle energii, że mogłabym obiec kulę ziemską jednej nocy. Głowa rośnie od kreatywnych pomysłów. Tak kocham świat, życie, ludzi, naturę, zwierzęta. Staram się robić wszystko wolniej, aby zauważać życie wokół mnie, w każdej minucie napotykam na coś niezwykłego… piękna rozmowa ludzi, napis gdzieś niby nic nie znaczący a jednak symboliczny, twarz człowieka narysowana przez połamania płyty chodnikowej, piękny materiał na sukience, kolorowe paznokcie. Jestem totalnie odurzona majem!!! Kocham patrzeć na mojego synka biegającego po podwórku, jestem taka dumna jak jeździ na rowerze. Przybiega do mnie rano krzycząc: mamusiu, szybko chodź słońce już czeka na nas. Sadzimy razem kwiatki, uwielbia się angażować we wszystko. Teraz planujemy zasadzenie słoneczników i poziomek. Jak urosną oszalejemy ze szczęścia. Takie oto wystarcza mi życie, proste, normalne, codzienne. Całuję majowo i ślę WAM moc!

Magdo, dziękujemy. Na zawsze pozostaniesz w naszych sercach. Spoczywaj w pokoju.

Cytaty za: Magda, miłość i rak, Alina Mrowińska, Wydawnictwo Zwierciadło, Warszawa 2013.

Ocena 6/6

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Łeb do słońca!

wtorek, 19 listopada 2013

Wściekłość i duma - Oriana Fallaci

Są (…) chwile w życiu, gdy milczenie staje się grzechem, a mówienie jest nakazem. Obywatelskim obowiązkiem, moralnym wyzwaniem, imperatywem kategorycznym, przed którym nie ma ucieczki. Dla Oriany Fallaci ten moment nadszedł po 11 września 2001 roku. Wtedy to zamiast łez spływały na papier słowa, będące w gruncie rzeczy niepohamowanym płaczem. Nad żywymi, nad umarłymi. Nad tymi, którzy wyglądają na żywych, ale naprawdę są martwi. Na mojej półce wreszcie zagościła „Wściekłość i duma” tej wybitnej włoskiej dziennikarki. Publikacja ta dla jednych okazała się być niezwykle kontrowersyjną, wręcz nie do przyjęcia ze względu na szczerość autorki, ostry język kipiący rasizmem, dla innych wręcz przeciwnie - była bezwzględnym wyznaniem tego, co skrywają na dnie swego serca, ale nie mają odwagi tego wypowiedzieć. Dla mnie „Wściekłość” bez wątpienia była lekturą pełną dramatyzmu, siły i przekonania autorki o słuszności własnych poglądów, która nie bez kozery wywołała ogromne zamieszanie na całym świecie, stając się przyczynkiem do poważnych dyskusji, ale i prześladowań...

Oriana Fallaci „Wściekłość i dumę” poświęciła swoim rodzicom i stryjowi. Rodzina, w sposób szczególny jej ojciec, pojawia się w tej publikacji dość często – najczęściej jako ofiara fanatyków różnej maści, bo i jej rodzinę naznaczyły prześladowania na przestrzeni dziejów. Oriana bez ogródek przyznaje, że w Ameryce mieszka jako uchodźca polityczny, wymienia przy okazji innych uchodźców z Włoch. I choć kocha swoją ojczyznę ogromnie, jest świadoma, jak bardzo jej rodacy, mogą zazdrościć Ameryce, będącej narodem, który powstał z potrzeby ducha, potrzeby ojczyzny i z najwznioślejszej idei, jaką kiedykolwiek wymyślono na Zachodzie: idei Wolności zespolonej z ideą Równości. Nie kryje zatem oburzenia, kiedy w ten bogaty, demokratyczny i silny kraj uderzają terroryści. Wydarzenia z września 2001 roku tak bardzo ją dotykają, że dziennikarka postanawia przerwać swoje długotrwałe milczenie, przelać na papier swoje wrażenia i spostrzeżenia, by spróbować otworzyć oczy tym, którzy nie chcą widzieć, odetkać uszy tym, którzy nie chcą słuchać, zapłodnić myślą tych, którzy nie chcą myśleć. Swoim tekstem zamierza udowodnić, że muzułmanie żyjący na naszych ziemiach przez nikogo nie niepokojeni, wierni czciciele Bin Ladena, dokonali zamachu na wieże World Trade Center, bo Zachód w swej głupocie czy cynizmie przemyka oczy od stuleci na ich terrorystyczną działalność. Fallaci jest bardzo surowa w swoich opiniach, z zaciętością pisze, że meczety w Europie roją się od terrorystów lub kandydatów na terrorystów, że toczy się wojna religijna-dżihad, która na celu ma podbój naszych dusz i zlikwidowanie naszej wolności. Ameryka to my, mówię wam. Więc jeśli Ameryka upadnie, upadnie też Europa. Upadnie cały Zachód. Wszyscy upadniemy (…) Upadniemy pod wszelkimi względami, moi drodzy. Ponieważ umrze nasza cywilizacja i obudzimy się z minaretami zamiast wież kościelnych, w burkach zamiast minispódniczek, z wielbłądzim mlekiem zamiast drinka… Autorka zwraca uwagę na beznadziejną sytuację kobiet w świecie islamu. Fundamentaliści muzułmańscy zabraniają się kobietom śmiać, nie wolno im także brać udziału w żadnym przyjęciu, nawet we własnym weselu, a zakład fryzjerski to według nich miejsce rozpustne i za wizytę w nim można zostać aresztowanym. Muzułmankom odmawia się również prawa do śmiechu, do noszenia butów na wysokim obcasie, do przebywania w domu bez czarnych zasłon na oknach. W obliczu takich ograniczeń, jakże trudnych do pojęcia, dla nas, kobiet wolnych, uprawnione staje się pytanie Fallaci: Czy takie reżimy mogą współegzystować z naszymi zasadami wolności, demokracji, cywilizacji? Czy możemy je akceptować w imię tolerancji, wyrozumiałości, porozumienia i pluralizmu? Autorka obawia się również o los istoty zachodniej kultury - o zabytki, dzieła sztuki i skarby naszej historii. Nie robi tego bezpodstawnie: Talibowie zniszczyli przecież w Afganistanie w 2001 roku dwa monumentalne posągi Buddy w Bamjani liczące blisko dwa tysiące lat…

Symbolami siły, bogactwa, władzy i kapitalizmu Ameryki są: drapacze chmur, samoloty, Pentagon, prężnie rozwijająca się nauka i zaawansowana technika, która zmienia życie ludzi na całym świecie: A w co uderzył Osama bin Laden? W drapacze chmur, w Pentagon. Jak? Za pomocą jej nauki, jej techniki! Czy zatem myli się, kiedy uważa, że [i]m bardziej społeczeństwo jest otwarte i demokratyczne, tym bardziej narażone na terroryzm. Im bardziej naród jest wolny, tym bardziej naraża się na rzezie, które (…) od tylu lat wydarzają się we Włoszech i innych krajach europejskich. I które teraz dotarły do Ameryki? Nic dodać, nic ująć – Oriana Fallaci zna te problemy doskonale. Wiele widziała, a jeszcze więcej jest sobie w stanie wyobrazić. Jest świadoma, że ściąga na siebie ogromne niebezpieczeństwo, bo przez swoje wyraziste słowa, jej życie jest poważnie zagrożone. Niejednokrotnie dostaje pogróżki od islamistów, którzy ochoczo rozpowszechniają broszurę ‘Islam karze Orianę Fallaci’ w społecznościach muzułmańskich we Włoszech. Ale ona nikogo się nie boi. Nie oszczędza możnych przywódców państw o postawie konformistycznej (jak choćby cała Europa z wyłączeniem Blaira; otwarcie przyznaje, że [Husajn] produkuje wywołujące dżumę, ospę, trąd, tyfus, wąglika itd. Oprócz tego broń jądrową oraz ogromne ilości gazu paraliżującego), ani katolików i duchownych (dostało się nawet papieżowi za to, że przepraszał synów Allaha za wyprawy krzyżowe, które zostały podjęte po to, by odzyskać Grób Pański)…

„Wściekłość i duma” jest pozycją trudną do sklasyfikowania, bo ani nie jest powieścią, ani reportażem, ani esejem, ani wspomnieniem, ani nawet pamfletem. Według samej autorki to kazanie, którego rezultaty poznamy za kilka ładnych lat. Pisząc to – przez dwa czy trzy tygodnie, Fallaci nie jadła, nie spała, żywiła się kawą i papierosami, była pochłonięta walką z nienawiścią, ciemnotą i śmiercią, będącymi znakami rozpoznawczymi islamistów. Wielu zarzucało jej rasizm, inni zbytnie uproszczenie problemu. Kolejnym zarzutem była kwestia zbytniej idealizacji Ameryki - Fallaci wychwala ją pod niebiosa, podkreśla jej wyjątkowość. Być może robi to, by pokazać, że świat, niezależnie czy mamy do czynienia z Ameryką, Wielką Brytanią czy Włochami, nigdy nie powinien się ugiąć przed terrorystami. Na dowód, że jest to możliwe, autorka przypomina, że nawet politycy w czasie tragedii z 11 września byli razem, wspierali się nawzajem w myśl maksymy: ‘Ex pluribus unum – Z wielu jeden’. Oriana jest pełna podziwu dla porozumienia ponad podziałami, sprawnie przeprowadzonej akcji i jedności wszystkich Amerykanów oraz wyjątkowości burmistrza Nowego Jorku, Rudolpha Giulianiego, posiadającego oczywiście włoskie korzenie…

Czy warto przeczytać „Wściekłość i dumę”? Warto, choćby po to, by przekonać się czy wściekła i dumna Oriana Fallaci jest tak samo dobra, jak zaangażowana w konflikty zbrojne korespondentka wojenna. Polecam – warto pewne rzeczy sobie uświadomić, żeby ślepo nie powtarzać nośnych frazesów lansowanych przez media.


Cytaty za: Wściekłość i duma, Oriana Fallaci, Cyklady, Warszawa, 2003.

Ocena 5/6

Tę książkę Oriany Fallaci oraz inne z jej dorobku znajdziecie w przyjaznej swoim klientom Księgarni Gandalf :-) Polecam gorąco!


niedziela, 17 listopada 2013

Dziękuję - Doris Lessing (1919-2013)

Każda powieść jest czyjąś historią, w przeciwieństwie do życia, które jest splotem wydarzeń...

Doris Lessing - moja ukochana laureatka literackiej Nagrody Nobla z roku 2007 odeszła dziś w Londynie... Niełatwo będzie zapełnić tę wielką pustkę...

Jury noblowskie nazwało ją epicką wyrazicielką kobiecych doświadczeń, która ze sceptycyzmem, żarem i wizjonerską siłą zgłębia podzieloną cywilizację. Ona sama przyznawała, że uwielbia pisać i jest smutna, gdy kończy książkę, bo to właśnie pisanie uwalnia jej umysł. Każde zdanie tej utalentowanej Brytyjki było obciążone tak wielkim ładunkiem emocjonalnym, że trudno je udźwignąć. Jej historie tkwią w czytelniku na długo i ciężko przejść nad nim do porządku dziennego. Niewielkim nakładem doskonale dobranych słów (a może wręcz lakonicznym stylem) Doris Lessing tworzyła niezwykle poruszające opowieści, z których bohaterami, odbiorca może się identyfikować. Nie dawała gotowych odpowiedzi, te musiał znaleźć on sam.

Dziękuję za Twoją twórczość. Twoja śmierć jest ogromną stratą dla współczesnej literatury światowej, ale dzięki Twoim wspaniałym, przepełnionym aktualnymi problemami współczesnych kobiet i dzisiejszych realiów, książkom, będziesz zawsze obecna w pamięci swoich czytelników. Spoczywaj w pokoju!



Zdjęcie zostało zaczerpnięte z Wikipedii

czwartek, 14 listopada 2013

Spokojny chaos - Sandro Veronesi

„Spokojny chaos” Sandro Veronesiego, włoskiego pisarza i dziennikarza, to powieść opublikowana przez wydawnictwo Draft Publishing w serii ‘Europa odnaleziona’, prezentującej przekłady dzieł współczesnych pisarzy europejskich, których twórczość nie była dotąd tłumaczona na język polski. Książka ukazała się w 2005 roku we Włoszech, odnosząc tam duży sukces, nie tylko komercyjny. Rok później otrzymała bowiem najważniejszą włoską nagrodę – Premio Strega, a trzy lata od premiery została zekranizowana (reż. Antonio Luigi Grimaldi). Następnie wydana w dwudziestu krajach, przyniosła autorowi kolejne wyróżnienia. Na naszym rynku pojawił się w ostatnich tygodniach ów kawałek dobrej, współczesnej włoskiej prozy, który bez wątpienia zaskoczy wielu polskich czytelników – nie tylko niezwykle intrygującym tytułem i przepiękną, bajkową wprost okładką. Bo choć tematyka nie jest na pierwszy rzut oka zbyt wyszukana - opowieść o wdowcu, który po śmierci ukochanej, musi się zmierzyć z wychowaniem córki i swoimi uczuciami - to Veronesi zdumiewa sposobem, w jaki konstruuje akcję i jak przeprowadza przez nią swego bohatera.

Pewnego dnia dwaj bracia – Carl i Pietro Paladini - surfują nieopodal swojego domu. W pewnym momencie sielankę przerywa zamieszanie na plaży – dwie osoby się topią. Mężczyźni nie czekają ani chwili, pędzą na ratunek tonącym. Pietro dopływa do jednej z nich, kobiety w średnim wieku, ale ona zamiast mu pomóc, niespodziewanie wciąga swego wybawcę pod wodę: Nic z tego, teraz jest już jasne, że ta kobieta nie chce zostać uratowana, pragnie tylko, aby ktoś umarł razem z nią. Ja nie chcę umierać – myślę. Kocham życie. Mam kobietę i córkę, które czekają na mnie w domu. Za pięć dni biorę ślub. Mam czterdzieści trzy lata, mam swoją pracę: do diabła nie mogę umrzeć… Pietro ucieka z tego traumatycznego wydarzenia bez szwanku (podobnie jak topielica), za to z głową pełną refleksji. Paladini ma nadzieję odnaleźć spokój w domu, przy boku swoich dwóch ukochanych kobiet, lecz niestety dopiero tam czeka na niego prawdziwy dramat. Lara, jego przyszła żona, kobieta, z którą przeżył jedenaście lat pod wspólnym dachem, z którą ma córkę, nie żyje. Mężczyzna zostaje wdowcem. Jest bogaty, ma piękny dom w centrum Mediolanu, drugi nad morzem w Maremmie, który dzieli z bratem, dobry samochód, mieszańca foksteriera – Dylana i ukochaną 10-letnią córkę, Claudię. Zostają sami, ale nie są smutni, nie cierpią, nie mają wyrzutów. Ludzie dzwonią, żeby sprawdzić, w jakim są stanie, starają się im pomóc, czasem robiąc to bardzo nieumiejętnie. Tymczasem ani on ani córka nie odczuwają żałoby. Czy jest to spowodowane faktem, że nie mogą się odnaleźć w nowej rzeczywistości czy raczej tym, że jeszcze do nich nie dotarło, iż Lara nie żyje - trudno powiedzieć. Prawda jest taka, że ludzie patrząc na nich są zaskoczeni ich zimną postawą, a niektórzy zarzucają im nawet, że prawdopodobnie nie kochali Lary, skoro nie ma w nich żalu i bólu. Żeby chronić Claudię, która jak mniema [b]yć może nawet nie zauważa, że walczy ze wszystkich sił, żeby pozostać sobą, żeby pozostać dzieckiem, żeby się uratować. I musi to robić sama, decyduje się zostawać pod jej szkołą, kiedy dziewczynka jest na lekcjach. Mężczyzna przez chwilę zastanawia się, jak jest odbierany, ma do siebie pretensje, że nie potrafi przeżywać swego żalu jak wszyscy, że ludzie mogą go źle oceniać, bo zamiast płakać lub topić smutek w alkoholu, siedzi pod szkołą córki jakby był niespełna rozumu...

Tymczasem do spraw, które Pietro musi się przemyśleć, dołącza kolejna - tym razem ze sfery zawodowej. Nad jego firmę nadciąga wizja fuzji, mającą być ratunkiem na czas zbliżającego się kryzysu. O cięciach w budżecie i cierpieniach ludzi bogatych pozbawionych nagle niektórych przyjemności (np. własnego helikoptera), dowiaduje się od swoich znajomych z pracy. Oni są zasmuceni, udręczeni konsolidacją, on w ogóle się tym nie przejmuje. Po śmierci Lary, priorytety Pietro się zmieniają. Mężczyzna zdążył sobie wszystko przewartościować siedząc na ławce przed szkołą Claudii. Być może gdyby jego żona żyła, wszedłby w tę fuzję i stał się prawdziwym kapitalistą z krwi i kości. Ale ona nie żyje. Pod szkołę przychodzą do niego spontanicznie nie tylko znajomi z pracy, ale i siostra Lary. Wszyscy zwierzają mu się ze swoich problemów, często zamęczając go nimi, podczas kiedy to on (przynajmniej teoretycznie!) potrzebuje wsparcia. To dodatkowo obciąża jego psychikę: przychodzenie tu, by cierpieć i zwierzać się z własnych sekretów, staje się, nie wiem, z jakiego powodu, zwyczajem, trzeba żebym zachował dystans do tych, którzy to czynią, bym się od nich nie różnił i nie pozwolił się już wciągać w ich sprawy. Ważne, by wciąż pamiętać, że ja to nie oni. Muszę słuchać i obserwować z obojętnością. Muszę pozostawać na powierzchni. Muszę dostrzegać detale, czepiać się rzeczy nieistotnych, rozkojarzyć się. Pietro ma wrażenie, że to miejsce przyciąga ból, stąd tłum chętnych do odwiedzenia go. Ale jego obecność pod oknami szkoły to także możliwość poznania mieszkających tam dobrych i przyjaznych mu ludzi (np. właścicielka golden retrievera - atrakcyjna Jolanda i Cesare Tarammani goszczący Paladiniego na obiedzie) czy też tych, którzy w pobliżu załatwiają różne sprawy (chłopiec z Downem, który komunikuje się z alarmem [jego] auta). Mężczyzna wtopił się w tamten krajobraz, stał się jego nieodłączną częścią: jedynym powodem, dla którego nikt nie uważał mnie za szaleńca, choć przecież spędzałem całe dnie przed szkołą było to, że wszyscy myśleli, że jestem przed nią cały czas, przygwożdżony bólem w tym punkcie świata, a ten fakt stał się jednym z niewielu pewników, być może jedynym pewnikiem w ich życiu, i w jakiś przedziwny sposób ich uspokajał, ponieważ kiedy zastawali nie tutaj, znajdowali też odwagę, by mierzyć się ze swoim bólem, by najpierw przyznać się do niego, a potem go dotknąć i opowiedzieć o nim, i uwolnić się od niego na chwilę, przenosząc go na mnie, zanurzając mnie w zgniłej, tajemnej materii, z której był zrobiony, ponieważ w tym miejscu, które ich zdaniem wybrałem, żeby w nim cierpieć, wszyscy w tajemniczy sposób stawaliśmy się silni (…). Kiedy inni cierpieli przy nim, przeżywając swoje katharsis, on zapominając o swoim bólu, dochodzi do ważnego wniosku: teraz mam już definicję spokojnego chaosu: nieskończone polowanie, polowanie, w trakcie którego myśliwy w każdej chwili może zmienić się w ofiarę... Kogo miał na myśli?

Zaskoczyło mnie zmienne tempo i ‘dziwna’ narracja. Miałam wrażenie, że panuje w niej chaos (mogłabym powtórzyć za Pietro: To spokojny chaos, tak ten, który mam w środku. Spokojny chaos), jakby autor nie wiedział, dokąd zamierza poprowadzić swojego bohatera, zapewne za sprawą dość obszernie relacjonowanych uczuć Pietro. Sceneria jest jak najbardziej realistyczna, podobnie jak protagoniści, kontekst też jest prawdziwy, co sprawia, że książka za kilka lat może być cenna dla badaczy naszych czasów. Tłem jest miniony już okres wielkich fuzji we Włoszech – czas, kiedy próbowano się nimi ratować w obliczu kryzysu. Ta wyczuwalna obecność makroekonomii dla wielu ma moc niszczycielską, ale są i tacy, którzy czerpią z niej siłę do przemiany swego życia. Momentami intensywna, szybka akcja, sprawia, że wyraźnie czujemy emocje bohaterów. Na uwagę zasługuje też ostry, oszczędny w ozdobniki język (zdarzają się pasaże pełne wulgarnego słownictwa) sprawiający, że w ciemno można uznać, że autorem „Spokojnego” jest mężczyzna.

Jeśli macie ochotę na oryginalną książkę, w której czytelnik jest ciągle zaskakiwany (choćby długimi rozmyśleniami głównego bohatera) i nakłaniany do rozmyślań nad zagadnieniami egzystencjalnymi, to polecam Wam „Spokojny chaos”. Dawno nie czytałam tak intrygującej i wysmakowanej powieści. Książka z pewnością nie wszystkim przypadnie do gustu, ale bez wątpienia warto się nad nią pochylić, by zobaczyć, co we współczesnej literaturze włoskiej piszczy i uświadomić sobie, że w dzisiejszym kapitalistycznym świecie niezależnie od szerokości geograficznej pewna jest jedynie śmierć...

Cytaty za: Spokojny chaos, Sandro Veronesi, Draft Publishing, Warszawa 2013.

Ocena 4/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Draft Publishing

piątek, 8 listopada 2013

Już za chwileczkę, już za momencik, czyli zapowiedź z odrobiną prywaty :)

Miło mi Was poinformować, że już za chwileczkę, już za momencik ukaże się kolejna powieść Renaty L. Górskiej, autorki „Czterech pór lata” oraz „Dotyku anioła”. Najnowsza historia nosi tytuł "Historia kotem się kończy". Książki pani Renaty mają interesującą fabułę, są przemyślane, zdecydowanie nieschematyczne i wyróżniają się ciekawą narracją. Poza tym zawierają element kobiecy, dodający im subtelności, w którym czuć wrażliwość Autorki. Polecam serdecznie, a tych, którzy sięgną po "Historię", informuję nieskromnie, że będą mogli znaleźć w niej namiastkę mojej recenzji, co jest dla mnie duży wyróżnieniem i wielką radością :)

wtorek, 29 października 2013

Białe autobusy. Pakt z Himmlerem i niezwykła akcja ratowania więźniów obozów koncentracyjnych - Sune Persson

II wojna światowa jest słusznie postrzegana jako morze nienawiści, okrucieństwa i śmierci, zadawane ludziom niewinnym, najbardziej bezbronnym lub oddającym swe życie na ołtarzu ojczyzny. W tym ogromie tragedii należy wspomnieć jednostki odważne i empatyczne, które za cenę własnego życia ratowały innych. Tym razem nie mam na myśli Sprawiedliwych wśród Narodów Świata, a więc bohaterów indywidualnych, ale pewną organizację, ludzi w niej zaangażowanych i pomysł, na który wpadli, zakończony dużym sukcesem. Chodzi o pewien fascynujący, wojenny epizod jakim była akcja zorganizowana przez Szwedzki Czerwony Krzyż, która przeszła do historii pod nazwą ‘Białe Autobusy’. „Białe Autobusy. Pakt z Himmlerem i niezwykła akcja ratowania więźniów obozów koncentracyjnych” to pozycja opracowana niezwykle drobiazgowo przez Sune’a Perssona, która przybliża nam to odważne przedsięwzięcie bardzo ciekawie i z widocznym wielkim zaangażowaniem oraz znawstwem tematu.

W roku 1945, kiedy wojna zbliżała się do końca, Hitler wydał rozkaz zabicia wszystkich więźniów obozów koncentracyjnych, zanim zostaną one wyzwolone przez aliantów. To był bodziec do zorganizowania niezwykle odważnej akcji zanim Hitler i Himmler zdołają wprowadzić w życie swe mordercze plany. Rząd w Sztokholmie zdecydował, iż szwedzcy więźniowie (w tym Żydzi) mają zostać uratowani przez szwedzką ekspedycję. To było pewne novum, bo przez długi czas (aż do 1942 roku) kwestia żydowska nie była istotna dla szwedzkich decydentów, którzy z kilkoma wyjątkami, nie interesowali się losem europejskich Żydów. Na zmianę ich polityki wpłynął fakt, że wojna zaczynała mieć przebieg korzystny dla aliantów (klęska Niemiec pod El-Alamein 1942; pod Stalingradem 1943), a ponadto żydowskie organizacje w Sztokholmie wywierały odpowiednie naciski na szwedzkie władze. Na czele misji stanął posiadający predyspozycje do działalności humanitarnej 50-letni hrabia Folke Bernadotte, początkowo wiceprezes Szwedzkiego Czerwonego Krzyża, później jego prezes, znający języki, posiadający talent organizacyjny i umiejętności kierownicze, a ponadto dobry negocjator umiejący wpływać na otoczenie dzięki wrodzonej pewności siebie (…), szczypcie humoru i arystokratycznego wdzięku. Autobusy biorące udział w akcji były oznaczone zgodnie z praktyką szwedzkiej armii, szwedzkimi chorągiewkami i znakami Czerwonego Krzyża namalowanymi na dachu i po bokach, a dodatkowo zostały pomalowane na biało w celu łatwiejszej identyfikacji przez samoloty aliantów i stąd też wzięła się nazwa całego przedsięwzięcia. Każdy pojazd miał oficerów łącznikowych, oficerów SS i gestapo nad sobą i podążał w stronę niemieckich obozów zagłady. O wrażeniach z drogi ku wyzwoleniu, jak i pobycie w obozach czytelnik czerpie wiadomości z zamieszczonych w książce zdjęć oraz z relacji osób jadących w konwoju. Właściwie tylko w tych miejscach mowa jest o uczuciach i odczuciach, bo reszta wiadomości to praktycznie suche fakty i daty albo dementi niesprawiedliwych ocen całej ekspedycji tudzież jej kierownictwa. Opisy osób bezpośrednio zaangażowanych, a więc pielęgniarek (jedna z nich, która dotarła do Waldheim relacjonowała histeryczne wybuchy radości szwedzkich więźniarek), kierowców czy samych więźniów, zdają się być najciekawsze, przesiąknięte empatią, pachnące prawdą, tętniące życiem. Transport szwedzkich obywateli z terenu Rzeszy nie odbył się bowiem bez niespodzianek, a szwedzkich kierowców nie raz wystawił na ciężką próbę, co w ciekawy sposób relacjonuje Persson. Zaskoczyło ich to, że wszyscy uratowani więźniowie chcieli siedzieć z przodu; jedna ze Szwedek skarżyła się, że w autobusie nie częstują brandy(!), a inna gniewnie pytała, czy naprawdę ma spędzić noc w duńskim schronisku młodzieżowym, śpiąc na rozesłanej na podłodze słomie… Były i bardziej stonowane reakcje ludzi jakby sparaliżowanych widokiem Białych Autobusów, uważających, że wyzwolenie to piękny sen albo wybryk ich wyobraźni (pewna dziewczyna z Polski pisała: Boję się przebudzenia. Jestem przekonana, że mi się śni, że jestem wolna i widzę wokół siebie przyjazne twarze, i że wkrótce wrócę do domu). Według danych szacunkowych ogólna liczba objętych akcją hrabiego Bernadotte wyniosła około 19 tysięcy osób reprezentujących 127 narodowości. Pewne jest, że 17 555 zostało uratowanych i przewiezionych do Szwecji przed 5 maja 1945 roku. Niestety, do wielu ludzi szwedzka pomoc dotarła zbyt późno i autor tego faktu nie ukrywa.

„Białe Autobusy”
to wynik wielu lat badań i studiów, które dają prawdziwy obraz tej słynnej i wyjątkowej operacji humanitarnej. Autor zebrał autentyczne wspomnienia od osób zaangażowanych w akcję (podaje konkretne nazwiska osób, które pomagały ocalić więźniów oraz tych, które nie chciały ratować Żydów) i wszechstronnie odwzorował całą ekspedycję, jej trud i powodzenie w tak ekstremalnych warunkach. W sposób ciekawy poruszył kwestię udziału w II wojnie światowej krajów skandynawskich (także niesnaski wśród nich oraz kilka niezbyt udanych posunięć ze strony neutralnych Szwedów), opisał hitlerowskie Niemcy, imperium SS i Himmlera (toczone rozmowy hrabiego z nim i Ribbentropem) i obozy koncentracyjne (dociekał, czy Hitler rzeczywiście wydał rozkaz wysadzania obozów, czy próbowano je ratować czy też nie). Ważny temat książki to weryfikacja oskarżeń dotyczących hrabiego Bernadotte przedstawianego często w skrajnie nieprzychylnym świetle (pojawiły się zarzuty, że był agentem nazistów, a później Brytyjczyków, oskarżano go o kontakty z Himmlerem i innymi nazistami oraz o to, że nie chciał ratować skandynawskich Żydów).

Książka Sune’a Perssona jest opracowana z wielką starannością, dbałością o szczegóły i zaangażowaniem. To cenne świadectwo o rzadko wspominanych bohaterach ze Skandynawii, którzy nawiązując ryzykowny kontakt z nazistami, zdołali ich przekonać, by u schyłku wojny okazali odrobinę serca swoim ofiarom.

Cytaty za: Białe autobusy. Pakt z Himmlerem i niezwykła akcja ratowania więźniów obozów koncentracyjnych, Sune Persson, PWN, Warszawa 2013.

Ocena 5+/6

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Skandynawscy bohaterowie ‘zmierzchu Bogów’

środa, 23 października 2013

Gołębiarki - Alice Hoffman

Alice Hoffman jest nie tylko jedną z najbardziej znanych i najchętniej czytanych pisarek amerykańskich, ale i często tłumaczoną poza granicami kraju. Do tej pory opublikowała dwadzieścia jeden powieści, dwa zbiory opowiadań i osiem książek dla dzieci i młodzieży, a niektóre z nich zostały również sfilmowane. „Gołębiarki” to najważniejsza publikacja w jej bogatym dorobku, przez niektórych określana mianem ‘literackiego arcydzieła’. I nie ma w tym zbytniej przesady, bo Hoffman napisała naprawdę świetną powieść, z dramatyczną, choć nieśpiesznie toczącą się akcją, w której centrum znajdują się wrażliwe, odważne i boleśnie doświadczone przez los kobiety. Dla nich [b]ycie człowiekiem oznacza[ło] utratę wszystkiego, co najbardziej ukochane na tym świecie. Czego zostały pozbawione? Jakie piętno wywarła na nich okrutna, wykańczająca wojna? Czy czary pomogły im przetrwać, kiedy gasła nadzieja?

Czas akcji rozciąga się na przestrzeni 10 lat, od 70 do 80 r. n.e., zaś jej miejsce to była twierdza Heroda, skaliste wzgórze Masady nad Morzem Martwym. Ale ani czas ani miejsce nie jest tu najważniejsze, bo historia utkana przez Alice Hoffman jest uniwersalna. Do tego cztery protagonistki: każda z nich inna, z odmienną historią i różnymi problemami. Ale wszystkie prawdziwe, z krwi i kości, silne, potrafiące walczyć o swoją rodzinę i własne szczęście nawet za cenę życia. Oto główne bohaterki „Gołębiarek”, które zostały naznaczone i zahartowane poprzez trudne warunki życia, niewolę, poddańczość wobec mężczyzn i ich okrucieństwo:

Jael - córka skrytobójcy, jej matka umarła podczas porodu, a ojciec obwiniając ją o tę stratę, [p]orzucił [ją] już w chwili narodzin. Nie bała się rzeczy, które lękały inne kobiety, toteż kiedy musiała uciekać z Jerozolimy i znalazła się na pustyni, uległa swoim namiętnościom, popełniając ciężkie przestępstwo. To w jaskini zmieniła się, wyrosły jej kły i szpony, grzeszyła, była dzika jak zwierzę, stając się: kobietą opętaną przez ducha, opłakującą życie, które już nie wróci, kryjącą w sobie tajemnicę, która wyjdzie na jaw i ukaże [jej] złodziejskie oblicze

Riwka – młodo, ale bardzo szczęśliwie wyszła za mąż, za piekarza, wkrótce urodziła im się córka, Zara (‘piękny poranek’). Niestety, sielanka nie trwała długo, bo mąż Riwki został spalony przez Rzymian, jej córka brutalnie zgwałcona przez żołnierzy na oczach matki i synów, a wnukowie stracili zdolność mówienia, którą skradł im demon, wyrywając z gardeł i zamykając w szkatułce w zaświatach. Życie Riwki już nigdy nie było takie jak wcześniej…

Aziza - była kobietą, która wie[działa], jak to jest być mężczyzną. Przebierała się i walczyła jak prawdziwy wojownik. Uratowana przez Człowieka z Doliny, po latach osamotnienia i złych wyborów, znalazła w jego ramionach szczęście, choć nie na długo...

Szira – czarownica z Moabu, którą matka, Niza, nauczyła zaklęć i języków: hebrajskiego, aramejskiego i greki. Kobiety przychodziły do niej, kiedy potrzebowały leków na najczęstsze przypadłości tego świata, np. kiedy ich dzieci chor[owały], nienarodzone nie chc[iały] przyjść na świat, mężowie zdradza[li], a nieba nie pada[ł] deszcz (…). Pełna namiętności i miłości do pewnego mężczyzny, była przekonana, że to uczucie sprowadzi na nią nieszczęście i potępienie. Czy się pomyliła? Sprawdźcie sami.

Wszyscy byliśmy w rękach Boga i w tym sensie pozostawaliśmy siostrami i braćmi, bez względu na to, skąd przyszliśmy. Byli tam wojownicy, skrytobójcy, buntownicy, którzy popełnili zbrodnie, i tacy, którzy twierdzili, że padli ich ofiarą. Byli ludzie uczeni i grabarze, garncarze i pasterze kóz, ludzie prości i tacy, którzy czytali po aramejsku, hebrajsku, po łacinie i w grece. Byli wypędzeni z Jerozolimy i ci, którzy umknęli z płonącego Jerycha, a także uciekinierzy z wiosek takich jak nasza. Oto mieszkańcy Masady. Przedstawione wyżej kobiety również mieszkały w twierdzy i były gołębiarkami, opiekowały się ptakami, doglądały je, nawoziły ziemię ich odchodami. I choć niektóre z nich uważały gołębie za brudne stworzenia, dobre na potrawkę albo do tego, żeby podebrać im parę świeżych jaj. Upad[a]ł[y] jeszcze niżej niż te pospolite ptaki, gdyż kazano [im]zbierać do beczek ich odchody. Stał[y] się niewolnic[ami] ich łajna i brudu, zhańbion[ymi] w oczach Pana, to nie walczyły ze swoim losem, przyjmując go raczej z pokorą. Żyły obok innych ze świadomością, że nie będą w stanie przeciwstawić się potędze Rzymu, bo ludzie w mrocznej aurze lęku, podzieleni przez zawiść i zdradę, zaczęli zwracać się przeciwko sobie. Stali się podejrzliwi wobec siebie, wszyscy będąc przecież córkami i synami królestwa Izraela, wyznawcami Adonaj. A Rzymianie byli bardzo okrutni, dowodem tego była choćby Noc Rzezi podczas której [ś]wiatem zaczęła rządzić nienawiść. Nie dziwi zatem, iż wielu liczyło, że znajdzie schronienie poza twierdzą, że powrócą do swoich miast i wiosek, ale nie było do czego wracać! Ich domy zostały spalone, a miasta zniszczone: Wszyscy odczuwaliśmy niedogodności życia w twierdzy, brak jedzenia i małostkowość bliźnich. (…) Ludzie chodzili głodni, byli uzależnieni od pogody, od deszczu lub słońca, i nie różnili się od latających po niebie gołębi: Nie potrafiliśmy mówić ani płakać, ale gdy już nie mieliśmy wyjścia, odkryliśmy, że umiemy latać. Jeśli chcesz poznać powód, oto on: marzyliśmy o własnym skrawku nieba. Kiedy mijały pory roku, a nic się nie zmieniało, nadal trwała wojna i głód, prawa ludzkie przestały obowiązywać. Wszyscy zaczęli się gubić - modlili się o cudzą śmierć i cieszyli się, słysząc krzyk umierającego. Z jednej strony byli rozmodleni, a z drugiej zabijali, zdradzali i rzucali na siebie klątwy. Świat stawał się okrutny, odgłosy śmierci towarzyszyły wszystkim wokół, a cierpienie dotykało każdą rodzinę bez wyjątku.

„Gołębiarki”
to zachwycająca powieść o nieprzeciętnych, dumnych, solidaryzujących się ze sobą i odważnych kobietach, przeznaczona zdecydowanie nie tylko dla płci żeńskiej. Alice Hoffman udało się za sprawą plastycznych obrazów, stylizowanego języka, odrobiny mistycyzmu i niebanalnego tematu zbudować napięcie i wzbudzić ogromną ciekawość czytelnika, mimo potężnej objętości książki. Na uwagę zasługuje wspaniale zarysowane tło społeczno-historyczne, dbałość o szczegóły i wiarygodność prezentowanych zdarzeń, uzyskana dzięki pieczołowitej pracy autorki. Do tej powieści potrzebne jest skupienie i cisza, by móc w pełni docenić powolną, dotykającą do żywego akcję, porażającą ogromem zniszczeń w psychice człowieka żyjącego w niewoli praktycznie bez szans na wyzwolenie. Ale „Gołębiarki” nie są lekturą przygnębiającą – wręcz przeciwnie – są dowodem na to, że miłość jest siłą sprawczą, która może zmieniać świat i że nadzieja naprawdę umiera ostatnia. Polecam, to niezwykle wartościowa i pochłaniająca lektura, w której ból przeplata się z pięknem, śmierć z życiem, a okrucieństwo z miłością.

Cytaty za: Gołębiarki, Alice Hoffman, Wielka Litera, Warszawa 2013.

Ocena 6/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Wielka Litera



piątek, 11 października 2013

To, co zostało - Jodi Picoult

Jak ona to robi?, chciałoby się zapytać po przeczytaniu najnowszej powieści amerykańskiej pisarki Jodi Picoult „To, co zostało”. Jak ona to robi, że każda jej książka osiąga wysokie nakłady, że grono jej fanów nieustannie się powiększa, że wciąż ma pomysły na nowe publikacje, po które sięgają miliony osób na całym świecie niezależnie od podejmowanej tematyki? Być może dzieje się tak ze względu na fakt, iż autorka lubi tematy trudne, budzące kontrowersje i mnóstwo pytań zarazem, a niewielu potrafi tak skutecznie prowokować, zmuszając przy okazji do przyjrzenia się sobie. Oczywiście, Picoult często robi to schematycznie, przedstawiając punkt widzenia każdego z bohaterów, co sprawia, iż jej książki mają nierówny poziom. „To, co zostało” jest zdecydowanie jedną z lepszych, o ile nie najlepszą powieścią w jej dorobku: świetna, poruszająca do głębi i niebanalna. Autorce udało się dotknąć bolesnej historii z poprzedniego stulecia, sprytnie połączyć ją z rzeczywistością XXI-wieku i współczesnymi jej problemami, a nawet zbudować romans…

Bohaterką książki jest Sage, młoda Żydówka od 3 lat przychodząca na spotkania ‘Pomocnych Dłoni’, grupy osób pogrążonych w żałobie. Jej ojciec zmarł kiedy dziewczyna miała 19 lat, a matka osierociła ją 3 lata później. I choć Sage ma dwie siostry, to prowadzi samotniczy tryb życia: pracuje po nocach w piekarni (pieczenie stanowi swoistą terapię po przeżytych traumach i ma długą tradycję w jej rodzinie), a blizna na twarzy po wypadku samochodowym, tzw. ‘mapa niepowodzeń jej życia, jedynie utwierdza ją w przekonaniu, że szczęście nie jest jej pisane. Na spotkaniach w grupie kobieta poznaje sędziwego Josefa Webera (chodząca dobroć (…) Trenował dziecięcą drużynę baseballową, organizował sprzątanie parku Riverhead, wiele lat uczył niemieckiego w (…) liceum). Z czasem nabierają do siebie zaufania, stają się sobie bliscy. Wtedy pada osobliwa prośba ze strony mężczyzny, by Sage pomogła mu umrzeć. Jak się okazuje ten miły pan, przez wielu odbierany jako przyjacielski staruszek w przeszłości był esesmanem! Dziewczyna nie może początkowo w to uwierzyć. Weber opisując, jak żyła jego rodzina przed dojściem Hitlera do władzy, czemu ludzie uwierzyli nazistom, jakie było jego stanowisko wobec systemu totalitarnego, ukazuje cały mechanizm nazistowskiej propagandy i zmusza tym samym Sage do działania. Josef, według jej mniemania uważa, że jej czyn wypełni biblijną sprawiedliwość, że zostanie spłacony karmiczny dług, gdy Żydówka uśmierci człowieka, który Żydom odbierał życie. Z logicznego punkt widzenia ona doskonale wie, że to nieprawda, a z emocjonalnego – nie chce mu nawet dać satysfakcji, że rozważy jego prośbę. Pragnie go natomiast ukarać, będąc świadomą, iż chęć zemsty i poczucie sprawiedliwości dzieli cienka granica. Wrogi stosunek do nazizmu bez wątpienia potęguje fakt, iż jej ukochana babcia, Minka, urodziła się w Polsce i przeżyła Holokaust jako jedyna z rodziny. Seniorka rodu ma możliwość opowiedzenia czytelnikowi swojej przerażającej historii o codziennym życiu w Litzmannstadt-Getto (tym razem z Jodi Picoult przemierzamy polskie ziemie!), Auschwitz oraz obozach na terenie Trzeciej Rzeszy, o tym jak traciła najbliższych, jak walczyła każdego dnia o to, by ocaleć. Możemy także przeczytać fragmenty jej twórczości z tamtego okresu - opowieś[ci] fantastyczn[ej] o upiorze – polskiej wersji wampira - przeplatające się z wątkami współczesnymi. Owa fikcyjna historia Anny i jej ojca piekarza żyjących w domku w lesie jest niejako okrutną przepowiednią na czasy przyszłe… Jak zakończy się historia oprawcy i potomków ofiar? Czy tajemnica Josefa ujrzy światło dzienne? Czy zatriumfuje sprawiedliwość, prawda, przebaczenie, będące zapowiedzią przyszłości z nadzieją w tle?

„To, co zostało” to mocna, poruszająca ważkie tematy książka, która dotyka prawdziwej, namacalnej historii, bliskiej naszemu polskiemu sercu. Powieść nie jest przegadana, rozwleczona, nie trąci też kiczem, nie wpisuje się w nurt banalnych opowieści wojennych, ale jest dopracowana i jak najbardziej aktualna. Na przykładzie Holokaustu Picoult zdaje się ostrzegać przed współczesnymi zagrożeniami: Świat niczego się nie nauczył. Rozejrzyj się. Nadal mamy czystki etniczne. (…) Byłam pewna, że przeżyłam po to, aby coś takiego nigdy już się nie zdarzyło, ale chyba się myliłam. Bo to wciąż się dzieje, Sage. Każdego dnia, wyznaje z troską Minka. Myślę, że w tej publikacji można się doszukiwać walorów edukacyjnych. Historia Josefa Webera może uświadomić każdemu, kto dostaje rozkaz popełnienia zbrodni przeciwko ludzkości, że nawet zaawansowani w latach naziści są chwytani i osądzani. Bo w historii nie chodzi o daty, miejsca, wojny. Chodzi o ludzi, którzy muszą być świadomi siły opowieści, mogącej zmienić losy człowieka albo nawet ocalić jego życie. Wszak po to czytamy książki, prawda? By sobie uświadomić, że czegokolwiek doświadczymy, nie jesteśmy jedyni.

Cytaty za: To, co zostało, Jodi Picoult, Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.

Ocena 5+/6

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Siła prawdy, potęga sprawiedliwości, nauka na przyszłość

wtorek, 8 października 2013

Kalkwerk - Thomas Bernhard

Thomas Bernhard był jednym z moich ulubionych autorów już na studiach. Nie potrafię sprecyzować, co tak bardzo podoba(ło) mi się w jego twórczości. Może fakt, że był aż tak nieszablonowy, że skutecznie wymykał się wszelkim konwencjom, że miał odwagę krytykować swoją ojczyznę i wytykać jej wszelkie przywary? Może ze względu na specyficzną tematykę jego dzieł? Bez wątpienia urzekło mnie to, iż był inny niż wszyscy dotychczas znani mi literaci. Podobnie rzecz się ma z jego utworami - naznaczonymi samotnością, nieuleczalną chorobą, samozniszczeniem i izolacją – oryginalne i kontrowersyjne zarazem, a przede wszystkim bardzo realne, na wskroś bolesne. Nie inaczej jest w przypadku „Kalkwerk”, powieści Bernharda z 1970 roku, będącej dla jednych fascynacją, w innych zaś budzącą odrazę i sprzeciw. Do której grupy Wy się zaliczacie? Sprawdźcie koniecznie!

Pięć i pół roku temu pewien niespełniony naukowiec, będący głównym bohaterem powieści Konrad, kupił tytułowy Kalkwerk. Była to stara wapniarnia niedaleko Sicking (gdzie ‘wszystko jest groteską’), o której marzył od zawsze. Zamieszkał tam razem ze swoją sparaliżowaną żoną, notorycznie siedzącą w fotelu, tradycyjnie w półśnie (Oboje tkwimy bez ruchu w naszych fotelach. Aż do rana, bez słowa, do cna wyczerpani, do cna zmęczeni i totalnie wyczerpani siedzimy w naszych fotelach, w półśnie, i w milczeniu raz za razem wczepiamy się wzajemnie w nasze ciała, żeby w jednej chwili nie stracić rozumu). Kalkwerk miał być wewnątrz surowy, bez mebli i zbędnych sprzętów, jedynie puste, wysokie pokoje bez jakichkolwiek dekoracji. Na zewnątrz panował równie mroczny krajobraz - bez krzewów ozdobnych, za to z murem i wysokopnącymi krzakami mającymi zapewnić intymność jego właścicielom (Konrad był wrogiem przyrody i wszelkiego stworzenia). Wszystko solidnie zamknięte, obwarowane, okratowane, bo jak mawiał Konrad:Współczynnik bezpieczeństwa to najważniejszy współczynnik. Już sam widok Kalkwerk sprawia[ł], że ludzie robi[li] w tył zwrot, trac[ili] odwagę, by zapukać, wejść. Jego właścicielowi nie chodziło jednakże o towarzystwo czy urodę, ale o bezduszną funkcjonalność… I choć żona Konrada w budowlach takich jak Kalkwerk czuła grozę (nic dziwnego - w ciągu 100 lat popełniono tam 11 morderstw, nie licząc włamań, kradzieży!) i popadała w depresję, on zaopatrzony w liczny zapas broni, mógł w nich naprawdę oddychać (twierdził, iż [w] takim zupełnym osamotnieniu i odosobnieniu ma się oczywiście spokój). Konradowie uciekli do Kalkwerk przed społeczeństwem konsumpcyjnym, rozgorączkowanym i znerwicowanym, licząc, iż zaznają w nim spokoju, a Konrad żywił nadzieję, że w Kalkwerk , tym zupełnie odciętym Kalkwerk (…) będzie w stanie od razu zapisać studium. Dopiero po latach przyznał, że Kalkwerk odebrał m[u] do reszty możność pisania studium. Bo Konrad od 20 lat nosił w głowie swoje monumentalne dzieło „O słuchu” (sam był posiadaczem słuchu doskonałego, wręcz nasłuchowcem) i potrzebował do pracy absolutnej ciszy, by wreszcie przelać swoje myśli na papier. Dlatego też mężczyzna zabraniał Höllerowi rąbać drewna i nie zgadzał się na założenie telefonu - mogłoby to zniszczyć jego dorobek. Wszystko przeszkadzało mu w tworzeniu. Mimo iż codziennie eksperymentował (bezwzględnie ukochaną metodą Urbantschitscha), coraz bardziej zradykalizowane, skomplikowane ćwiczenia testując na niej, na swojej żonie, nie miał się czym pochwalić. Robił wszystko , by „O słuchu” udoskonalić, nawet za cenę dobra osoby mu najbliższej - dla Konradowej było to studium męczeństwa. Konrad nienawidził ludzi, małżonkowie nie mieli żadnych przyjaciół, jedynie wrogów, nawet on sam dla siebie był wrogiem. Ciągły brak towarzystwa jednak tak samo otępia, jak ciągła obecność towarzystwa i tak dalej. Odcięci od innych ludzi mieli tylko siebie, żyli osamotnieni i otępieli w murach starej wapniarni. Od dawna nie było między nimi wymiany myśli, porozumiewali się tylko zdaniami prostymi, ostatnio wymieniali już tylko pojedyncze słowa. Ale to nie było najgorsze: Całe dziesięciolecia były przecież tylko kłamstwa i nic poza kłamstwami, gdyż we wzajemnych stosunkach między Konradem a jego żoną kłamstwo było jedynym środkiem przed ostatecznym pogrążaniem się w zwątpieniu, by jeszcze jakiś czas podążać naprzód, nie zrywać kontaktu i wytrzymać ze sobą, bez kłamstw oboje utraciliby możność współżycia i wpadliby w głębokie zwątpienie (…). Zajęci roztrząsaniem błahych tematów (takich jak choćby wzrost kosztów pogrzebów), w ten sposób odwracali uwagę, on od swojego studium, ona od swojej choroby, od kalectwa. Ludzie mówili, że ta kaleka jest przez męża, właściciela Kalkwerk, Konrada, z jednej strony pielęgnowana, z drugiej zaś tyranizowana. Konrad jest okrutny, równocześnie uczynny, sadystyczny, równocześnie opiekuńczy. Ale i Konradowa też czasem potrafiła mu dopiec - używała nazywanych przez Konrada ‘bezpodstawnych inwektyw’ tytułując go błaznem, albo wariatem albo ‘inteligentnym umysłowo chorym’. Mówiła też negatywnie o zawartości głowy męża: [W]olałabym nie wiedzieć tego, co jest w twojej głowie, gdyby twoja (czyli Konrada) głowę wywrócić, wówczas wysypie się coś okropnego, śmieci, zgnilizna, coś nieokreślonego, coś przerażającego, zupełnie bezwartościowego.
Ludzie szydzili z Konrada, uważali go za obłąkanego i mieli podstawy, by tak surowo go oceniać. Był niespokojnym duchem, a zbytnie eksperymentowanie i fizyczne osłabienie sprawiły, że był zdolny do czynów najgorszych. Odczuwany wciąż bezsens pracy, egzystencji i narastające poczucie nieszczęścia było prawdopodobnie przyczynkiem do tragedii. Bo Konrad swoją żonę zabił, czego dowiadujemy się już na początku książki. Co ciekawe, nawet na jej końcu nie poznamy motywu zbrodni, nikt nie wyjaśni nam, dlaczego i za co zginęła Konradowa. W trakcie lektury poznajemy szczegóły ich skomplikowanego związku, ale nie z relacji samych zainteresowanych, a osób postronnych. Świat Kalkwerk obserwujemy z relacji kilku (niewiarygodnych dla nas, niestety) świadków, tworzących nieprzerwany monolog (brak wyodrębnionych dialogów, tekst jest jednolity) kilku postaci...

Bernhard badał wytrzymałość swoich czytelników, stawiając im wysokie wymagania, prowokując i dezorientując zarazem. "Kalkwerk" pełen powtórzeń, gier słownych, wieloznaczności, niekonsekwencji i braku chronologii, wymaga olbrzymiej koncentracji i uwagi. Być może dlatego polskiej publiczności ten wybitny austriacki prozaik jest obcy. W naszym kraju to Krystian Lupa wprowadził Bernharda do rodzimych teatrów i to właśnie on jest dziś postrzegany jako znawca jego zawiłej twórczości. Zachęcam zatem do sięgnięcia po nią i wyrobienia sobie własnej opinii. To bez wątpienia jeden z najwybitniejszych przedstawicieli literatury niemieckojęzycznej.



Cytaty za: Kalkwerk, Thomas Bernhard, Officyna, Łódź, 2010.

Ocena 6/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję łódzkiemu Wydawnictwu Officyna :-)