wtorek, 23 grudnia 2014

Religa. Biografia najsłynniejszego polskiego kardiochirurga - Dariusz Kortko, Judyta Watoła

Obok Jana Pawła II i Lecha Wałęsy był najbardziej znanym Polakiem. Mąż, ojciec, rektor Śląskiej AM, polityk, jeden z najwybitniejszych Ślązaków i Zagłębiaków XX wieku (znalazł się w tym rankingu na 8. miejscu, choć nie pochodził ze Śląska!), ale przede wszystkim niezwykły lekarz – kardiochirurg. Życie profesora Zbigniewa Religi opisane przez Dariusza Kortko i Judytę Watołę w książce „Religa. Biografia najsłynniejszego polskiego kardiochirurga” sprawia, że chcemy ponownie uwierzyć w polskich lekarzy, dla których praca to misja i służba, i którzy walczą o każde życie do końca. Bez względu na wszystko. Jak on…

Urodził się 16 grudnia 1938 roku w Miedniewicach koło Żyrardowa. Wychował się w rodzinie o sympatiach socjalistycznych, pełnym ciepła i tolerancji. Chciał zostać dziennikarzem albo filozofem, lecz to właśnie rodzice namówili go, by studiował medycynę. Zdał egzaminy już w pierwszym podejściu i jesienią 1956 roku rozpoczął studia na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej w Warszawie. Na początku był przekonany, że nigdy nie wybierze chirurgii jako swojej specjalizacji: Kojarzyła mi się ze strasznie nudnym rzemiosłem. Po prostu trzeba coś wyciąć, dociąć, ale nie ma w tym żadnego wyzwania, powiedziałbym intelektualnego, wspominał. Kończąc studia miał na swoim koncie 130 samodzielnych operacji, a później było już tylko lepiej. Duża w tym zasługa najbliższych, co potwierdzał sam Religa w jednym z wywiadów: Rodzice nauczyli mnie jednej niezwykle ważnej rzeczy. Cały czas zwracali mi uwagę, że nie jestem najważniejszy na świecie. Wciąż przypominali, że ludzie będący wokół nas są tak samo ważni jak ja. W ten sposób nauczyli mnie szacunku do innych. Pokazali, aby traktować bardzo poważnie sprawy naszych bliźnich, a na wszystko w życiu trzeba samemu zapracować. Tę zasadę wziął sobie do serca i uczynił ją widoczną w całym swoim życiu. Zawsze traktował pacjenta jak partnera (to wynik jego pobytu na szkoleniach w Stanach Zjednoczonych) i robił dla niego wszystko, co było możliwe. Nigdy nie pytał, kto jest kim, co robi, ani skąd pochodzi. Nie ocenia[ł] przydatności społecznej, inteligencji ani wyglądu. Serce da[wał] pacjentom, którzy umiera[li]. Miał w sobie magnetyczny urok, niezwykły dar zjednywania ludzi, charyzmę. Przy nim wszystkim rosły serca. Każdemu dawał kredyt zaufania, był bezpośredni, szczery, prostolinijny. Ale jeśli ktoś go zawiódł, nie mógł się już nigdy spodziewać z jego strony przyjaźni i sympatii. Nie wybaczał niepunktualności, zaniedbania, niedopatrzenia czegoś, niesprawdzenia - od tego zależało ludzkie życie. Nie było możliwe, żeby lekarz dyżurny nie wiedział wszystkiego o pacjentach, których zostawił pod jego opieką. Nie znosił kłamstwa, zwalania winy na kogoś innego, cwaniactwa, podkreślają znajomi profesora. W jego klinice istniała jedna, najważniejsza zasada: dbać o dobro chorego: Nie można było wyjść z pracy, bo to czy tamto. Nie. Najpierw trzeba było wykonać robotę, przytakują pracownicy. On sam nigdy nie brał dyżurów. Jak był potrzebny, zostawał na noc w szpitalu, wtedy spał na tapczanie w swoim gabinecie. Nie odżywiał się najlepiej – głównie kawą i papierosami. Nieustannie brakowało mu czasu, był szaleńczo zapracowany. Mimo to codziennie łamał zasady hierarchii, dzielnie zmagał się z problemami interpersonalnymi, zazdrością i zawiścią środowiska. Na początku swej drogi w Zabrzu miał trudności z pozyskaniem zachodniego sprzętu do kliniki, ale przede wszystkim trudno było mu przekonać wszystkich, że transplantacje serca są w naszym kraju możliwe, nawet w PRL-u. Rzucając wyzwanie naturze stwierdził: Nie czuję się lepszy od innych chirurgów ani odważniejszy. W ogóle nie chodzi o mnie, tylko o pacjenta. Był załamany, kiedy pacjenci wkrótce po przeszczepach umierali (Wchodził, wychodził, palił papierosy). Po trzecim zgonie Religa upił się na umór. Jego sekretarka, Ewa Maksymowicz, wspomina: Pił, nie zaprzeczę. Tylko że on zawsze miał powód. Inni lekarze powodu nie potrzebowali, taka była różnice. Profesor napił się w stresie, jak chory zmarł. Myślałam, że po tylu latach można się na takie zdarzenie uodpornić. Ale u niego tego nie było, on cały czas przeżywał to strasznie. Jak się napił, ludzi do niego nie wpuszczałam.

Niektórzy mieli Zbigniewowi Relidze za złe, że wykorzystywał swoje stanowisko, by pozyskać sponsorów na zbudowanie sztucznego serca oraz że flirtował z władzą. W 1988 roku gościł w swojej klinice generała Wojciecha Jaruzelskiego i przyjął jego zaproszenie do wzięcia udziału w pochodzie pierwszomajowym. Odpowiadał na to: Pójdę z każdym, byle załatwić tym setkom tysięcy biednych, chorych ludzi dostęp do najlepszego leczenia. Tak naprawdę polityka go nie interesowała. Walczył o pieniądze dla kliniki, rozwój swoich lekarzy, lepszą przyszłość chirurgii, a wszystko po to by leczyć i ratować ludzi. Po latach profesor kończąc te dywagacje stwierdził krótko: Największą pomoc miałem zawsze od czerwonych, a nie od swoich. Żeby zrealizować zamierzone cele, założył również Fundację Rozwoju Kardiochirurgii. Nigdy nie chodziło o niego (był biednym lekarzem, nigdy nie prowadził prywatnej praktyki, nie miał drogich samochodów, był też pierwszym VIP-em, który się leczył w kraju a nie zagranicą), ale zawsze o pacjenta. Szczerze przyznawał, że gdyby nie jego najbliżsi nigdy nie doszedłby tak daleko: Wszystko, co robiłem w swoim życiu zawodowym, było też dla mojej rodziny. Nigdy nie myślałem: mój sukces. Nie osiągnąłbym tak wiele, gdyby nie moja żona. Powiem więcej, gdyby była kobietą inaczej myślącą, inaczej patrzącą na świat, na mnie, to nasze małżeństwo dawno by się rozpadło. Wtedy nie miałbym siły płynącej z domu, byłoby mi o wiele trudniej…

Był wyjątkowy, w to nie wątpi nikt. Do swojej pracy podchodził z zapałem, wizją i sercem. Chorzy uważali go za świętego, bliscy współpracownicy uwielbiali z nim pracować, a rodziny pacjentów nie bały podejść się do niego na korytarzu i zapytać o zdrowie najbliższych. Był ambitny, nie miał kompleksów, a przede wszystkim nie bał się realizować własnych marzeń. I choć zdarzało mu się poświęcić dla nich swe poglądy i siebie samego, robił to mając zawsze na uwadze lepszą przyszłość polskich pacjentów. Armia świetnie wyszkolonych przez niego kardiochirurgów to największe dziedzictwo profesora – wrażliwego wizjonera. Biografia Zbigniewa Religi daje pełen obraz tego niezwykłego człowieka, który chciał reformować polską kardiochirurgię. Duża ilość zdjęć i informacji ze sfery medycznej (aby nakreślić problemy z jakimi profesor musiał się zmierzyć) dopełniają jego wizerunku i choć nie brak na nim rys, stawiają go na piedestale. Zwyczajny czy też niezwyczajny Zbigniew Religa nadal pozostaje niedościgłym wzorem dla kolejnych pokoleń młodych lekarzy…


Cytaty za: Religa. Biografia najsłynniejszego polskiego kardiochirurga, Dariusz Kortko, Judyta Watoła, Agora, 2014.

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: (Nie)zwyczajny

niedziela, 14 grudnia 2014

Kryptonim Verity - Elizabeth Wein

„Kryptonim Verity” nie miał być z założenia podręcznikiem historii. Jego autorka, Elizabeth Wein, nie pozostawiła czytelnikowi złudzeń, informując go, iż ta publikacja to wytwór jej wyobraźni. Starała się jednakże zrobić wszystko, by realia stworzone przez nią były wiarygodne, toteż jak sama przyznała [z]a każdym szczegółem i epizodem tej książki kryje się jakaś prawdziwa historia. Świadoma, że wyczulony odbiorca może doszukać się ewentualnych pomyłek czy niezamierzonych niedokładności, w końcowych uwagach prosiła o wyrozumiałość. Nie tropiłam błędów i nieścisłości historycznych. Zasiadłam do „Kryptonimu…” zachęcona pozytywnymi opiniami i samą tematyką utworu. Nie zawiodłam się, choć nie ukrywam, że początkowo chciałam zaniechać lektury…

Julia Lindsay MacKenzie Wallace Beaufort-Stuart (w skrócie: Julie) i Margaret Brodatt (Maddie) to dwie młode Brytyjki, które zaprzyjaźniły się ze sobą podczas drugiej wojny światowej. Zatrwożone losem własnego kraju, pełne odwagi, ochoty do działania oraz pasji, bez wahania rzuciły się na pomoc ojczyźnie. Pozbawione kompleksów, nie bojące się walczyć ramię w ramię z mężczyznami, rewelacyjnie uzupełniały siebie nawzajem. WAAF (Ochotnicza Służba Lotnicza), ATA (Air Taxi), SOE (Kierownictwo Operacji Specjalnych), to organizacje, z którymi związały swe losy, udowadniając, że płeć piękna w niczym nie ustępuje brzydkiej. Początkowo Maddie majstrowała przy silnikach, impregnowała brezentowe skrzydła i zawierała nowe przyjaźnie. Samoloty jednakże szybko stały się jej największą pasją. Była świetna w nawigacji powietrznej, ukończyła kurs obsługi radaru i awansowała do stopnia oficerskiego. Przełożeni szybko dostrzegli ponadprzeciętne zdolności kobiety i jej ‘najbystrzejsze oczy na całym Oakway’, a w konsekwencji tego zaproponowali kolejne tajne szkolenia. Razem z Julie przerywała naloty bombowców i naprowadzała obce samoloty. Jej wymagające zadania, którym poświęcała się całkowicie, w cięższych chwilach budziły wątpliwości natury moralnej: Każdy bombowiec, który dostarczam, wykonuje zadania operacyjne i zabija ludzi. Cywilów, takich jak moi dziadkowie, dzieci. Chociaż nie robię tego własnymi rękami, ale jakąś odpowiedzialność ponoszę. Przywiozłam też ciebie…

Julie pracowała w wywiadzie, miała kilka tożsamości (była np. Evą Seiler, Scottie, Qunnie): Uwielbiałam grę aktorską, udawanie, a związaną z tym tajemniczością, pochlebiałam sama sobie, że jestem taka ważna. Od czasu do czasu wyciągałam od moich klientów Bardzo Istotną Informację. Jak lokalizacja lotnisk, typy samolotów i takie tam. Praca dawała jej satysfakcję, ale było w nią wkalkulowane duże ryzyko. 11 października 1943 roku brytyjski samolot szpiegowski pilotowany przez Maddie rozbił się w okupowanej przez Niemców Francji. Na jego pokładzie była również Julie, która przeżyła wyskakując z niego ze spadochronem, będąc przekonaną, iż jej droga przyjaciółka nie przeżyła tej katastrofy. Być może właśnie ze względu na tę tragedię, tak łatwo wpadła w ręce gestapo na jednej z francuskich ulic. By ocalić swe życie, miała napisać, wszystko, co pamięta[…], na temat tak zwanego brytyjskiego wysiłku wojennego. Dostała papier i dwa tygodnie czasu, by spisać swoje wspomnienia, w których celowo sięgała pamięcią daleko wstecz. Początkowo czytelnik nie wie, czy to, co pisze Julie w swym 'pamiętniku' jest prawdą czy nie. Szczególnie, kiedy natrafia fragmenty takie jak ten: Nie bierzcie na serio żadnego podanego przeze mnie kierunku, po którym podaje lokalizację kolejnych tajnych lotnisk. To wzmaga irytację i nasuwa pytania, czy Julie jest kolaborantką czy jednak nie i czy hitlerowcy pozwolą jej przeżyć... Wyjaśnienia tych zawiłości, szukać należy w drugiej części książki, zawierającej zapiski Maddie.

Autorka opisując przyjaźń między kobietami, ich zmagania podczas wojennej zawieruchy, subtelnie ukazuje ówczesną rzeczywistość. Dotyczy ona nie tylko straszliwych tortur, jakim była poddawana Julie, kiedy trafiła do niewoli (przez prawie miesiąc głodzili ją w ciemności i pozbawili ubrania, wymiotowała i wycierała nos we własne włosy, nadziewano ją na rożen i przypiekano, itd.), ale sygnalizując wcześniejsze przejawy antysemityzmu w Manchesterze jeszcze przed wybuchem wojny (kiedy na ulicy faszyści mówili Maddie, że jej dziadek sprzedaje motory Żydom, albo że motor jego wnuczki jest żydowski). Już wtedy widać stopniowy wzrost niepokojących nastrojów, które z czasem osiągną apogeum i poprowadzą świat ku zagładzie. Chwile nieustannej grozy to większość wspomnień Maddie i Julie. Cała ich młodość przypadła na nieludzki czas wojny, toteż zamiast się bawić i beztrosko używać życia, młode kobiety musiały stać na posterunku bez względu na wszystko: Nagła groza spadających bomb nie da się porównać z nieustannym, dojmującym strachem przed wykryciem i aresztowaniem. To uczucie nigdy mnie nie opuszcza. Nie ma żadnego momentu ulgi, nigdy nie odezwie się wyczekiwany sygnał odwołanego alarmu. Zawsze ma się lekkie mdłości, widząc, że w każdej chwili może się zdarzyć to najgorsze. Po wypadku, kiedy Maddie trafiła do przedstawicieli francuskiego ruchu oporu i ukrywała się w stodole miała świadomość tego, na co narażają się ludzie, którzy ofiarowali jej odzież, jedzenie i dach nad głową (to świetna lekcja dla młodzieży, obrazująca oblicze prawdziwego humanitaryzmu i ludzkiej solidarności ponad narodami) - Stanowię wielki ryzyko - zagrażam nie tylko sobie samej, ale też całemu mojemu otoczeniu. Bo przecież ludzie w momencie zagrożenia życia zachowywali się różnie, przy okazji nieświadomie ukazując swoje prawdziwe ja. Przeważnie chcieli chronić siebie, swoich najbliższych, więc przykładowo kiedy na ulicy wybuchała jakaś bójka, odwracali wzrok, żeby uniknąć kłopotów. Różnie radzili sobie również najbliżsi osób bezpośrednio zaangażowanych w walkę zbrojną czy wywiadowczą. Czasem ich zachowania mogły wydawać się irracjonalne, dopiero z upływem czasu pojmowano je i odnajdowano w nich sens. Teraz rozumiem, dlaczego […] matka [Julie] bawi się w panią Darling i pod nieobecność swoich dzieci zostawia w ich sypialniach otwarte okna. Dopóki możesz udawać, że wrócą, masz nadzieję, pisała Maddie o matce nieodżałowanej przyjaciółki. Każdy radził sobie z koszmarem wojny jak potrafił, co nie znaczy, że od razu załamywał ręce i zapominał o (choćby mikroskopijnych) przyjemnościach… Margaret Brodatt nawet podczas wojny czuła się kobietą i dostrzegała swoje niemodne ubranie, otrzymane od dobrotliwych opiekunów we Francji: Mitraillette ma inny wymiar talii i bioder, jej rzeczy na mnie nie pasują, więc muszę nosić sukienkę jej matki – niemodną, prostą, w jakiej żadna szanująca się dziewczyna z mojego pokolenia nie chciałaby umrzeć. Oczywiście, to nie rzeczy tak powierzchowne i błahe były najważniejsze. Ludzie czynni w obronie kraju, kiedy zostawali pozbawieni swych zadań, czuli się jak pasożyty, cierpieli z powodu braku zajęć, a w głowie pojawiał im się natłok myśli i strach przed konsekwencjami swych działań: [C]zuję się taka bezużyteczna! Całymi dniami się skrywam, wszyscy koło mnie skaczą, ryzykując życie, obsługują mnie, karmią, chociaż sami muszą liczyć każdy okruszek… Nie mogę nawet uprać własnych majtek… I co będzie, jak wrócę do kraju? Pewnie i tak wsadzą mnie do paki za oszukiwanie przełożonych, podprowadzenie samolotu RAF-u i rozbicie go we Francji… , martwiła się Maddie. I choć widząc jej zdolności i zaangażowanie mówiono jej, że urodziła się by być żołnierzem, ona odrzucała ten tok rozumowania, twierdząc: Nie urodziłam się na żołnierza, po prostu toczy się wojna, więc transportuję samoloty. Ale nie rozglądam się za przygodami, nie szukam ani dreszczyku sensacji, ani zwady. Po prostu lubię, żeby wszystko działało, jak należy. I kocham latać. Bo przecież czasów, w jakich przychodzi nam żyć nikt nie wybiera, a naszych pasji nie może (na szczęście!) pozbawić nas żaden okupant…

„Kryptonim Verity” to lektura trzymająca w napięciu do samego końca. To historia nieprzewidywalna, wyraźnie dopracowana i ciekawa. Nawet jeśli nie jest prawdziwa, to i tak staje się hołdem dla mężnych kobiet, które odegrały wielką rolę podczas drugiej wojny światowej, a o których (bohaterskich, a jakże!) czynach tak często zapominamy czy też tak łatwo je deprecjonujemy. Książka ta ma jeszcze jedną istotną zaletę – widać w niej pasję, pełne zaangażowanie, ogromną pracę oraz oryginalny pomysł jej twórczyni - Elizabeth Wein. To właśnie dla takich publikacji warto zarywać noce :-) Polecam gorąco!

Cytaty za: Kryptonim Verity - Elizabeth Wein, PWN, Warszawa 2014.

Ocena 5/6

Tę oraz inne, ciekawe książki znajdziecie na www.gandalf.com.pl Polecam gorąco!





wtorek, 2 grudnia 2014

Niżyński. Bóg tańca - Lucy Moore

Urodziliśmy się jako artyści tańca. Nasze tańczące ciała, dziedzictwo po rodzicach, przyjęliśmy bez zastrzeżeń. Teatr i taniec od urodzenia były dla nas naturalnym sposobem życia. Zupełnie jakby teatr stanowił nasz żywioł, w którym wszystko współgrało z naszą duszą. Tak o dzieciństwie swoim i swego brata pisała Bronisława Niżyńska, siostra człowieka, który zrewolucjonizował balet – genialnego Wacława. „Niżyński. Bóg tańca” Lucy Moore to rzetelnie spisana historia legendy, geniusza, skandalisty, biseksualisty i wreszcie schizofrenika. To biografia, która przenika czytelnika na wskroś, która pozwala obserwować rozkwit niezwykłego talentu, cieszyć się sukcesami wspaniałego tancerza, a następnie każe mu cierpieć razem z artystą pogrążającym się w odmętach szaleństwa…

Urodził się 12 marca 1889 w Kijowie. Jego rodzice, Tomasz i Eleonora byli zawodowymi tancerzami, choć żadne z nich nie pochodziło z artystycznej rodziny. Wacław nie miał lekko w życiu. Rodzice z racji wykonywanego zawodu mieli ciągłe kłopoty finansowe. Żeby móc się utrzymać, nie odrzucali żadnej oferty pracy (także tej w cyrku). Dzieci zabierali oczywiście ze sobą, dlatego też dzieciństwo upłynęło im głównie w teatrach (co nie jest bez znaczenia w przypadku dróg, jakie obrali). Rodzinę dość wcześnie i zupełnie niespodziewanie opuścił mąż i ojciec w jednej osobie, Tomasz Niżyński, by związać się z inną kobietą. Młody Wacław ogromnie przeżył jego występek, nigdy mu nie wybaczył, że zostawił rodzinę na pastwę losu. Od tej pory to matka musiała walczyć z całych sił, by jej ukochane dzieci miały wszystko, co najlepsze. To dla nich przeniosła się do Petersburga, gdzie mieściła się Carska Szkoła Teatralna mogąca zapewnić im przyszłość. Początki w elitarnej placówce nie były łatwe – szybko dostrzeżono obcy akcent i ubóstwo nowego ucznia. [Wacław] spotykał się z pogardą rówieśników, był pomijany we wszystkich szkolnych zabawach i przy każdej okazji dawano mu do zrozumienia, że jest gorszy. Pomiatano nim, lekceważono go i wykpiwano, nikt nie chciał z nim siedzieć w jednej ławce czy wspólnie zjeść obiadu. Wrażliwy młodzieniec czuł się outsiderem i dostrzegał w sobie chęć walki z obojętnym i nieczułym światem, co zostanie mu już do końca życia... Ale wykładowcy darzyli go specjalnymi względami, bo znakomicie sobie radził na lekcjach tańca, muzyki i rysunku (gorzej szło mu jedynie z przedmiotami ogólnymi). Błyskawicznie znalazł uznanie w oczach krytyków, którzy uznali go za najbardziej wyróżniającego się debiutanta, a jego taniec określali jako ‘zwizualizowaną muzykę’. Podkreślano, iż Wacław odznaczał się rzadką, wręcz nieziemską cechą. Nie tracąc naturalności, przemieniał się w tańcu, stawał się ‘podniosły, dynamiczny, wolny i jakże pełen uniesienia.’ Cudowny skok, podczas którego wydawał się wisieć w powietrzu, to było znacznie więcej niż techniczna doskonałość (…). Niektórzy nazywali go ‘młodym dzikusem’ (na ogół porozumiewał się bowiem za pomocą gestów, a nie słów i nie patrzył w oczy rozmówcy), ale to właśnie ów dziwak był najjaśniejszą gwiazdą teatrów carskich. On sam był zresztą przekonany, że jest największym tancerzem swojej epoki (a nawet że tańczy jak Bóg!). Jego celem była doskonałość - maksymalnie napinał mięśnie, ćwiczył z przesadną mocą każdy ruch, jaki miał wykonać na scenie, budując 'rezerwę siły’, żeby w trakcie występu wszystkie ruchy zdawały się łatwe i niewymagające wysiłku. Uważał, iż taniec powinien być tak prosty jak oddychanie i chociaż każdy krok jest odrębnym ruchem, musi się wydawać naturalną i harmonijną konsekwencją wszystkich wcześniejszych ruchów i realizował to na scenie. Był przy tym jednocześnie wielką 'dumą i radością impresaria'. Nie dziwi zatem jego odurzenie sukcesem: Czekało na niego wszystko, o czym mógł marzyć: zachwyceni widzowie, przychylne recenzje, twórcze spełnienie (…). Lucy Moore konsekwentnie ukazuje, jak się zmieniał, jak cieszył się sukcesami swojej pracy, jak dojrzewał, jak niestrudzenie dążył do perfekcji oraz jak bardzo emocjonalnie przeżywał każdą najmniejszą nawet porażkę: Jeśli czuł, że jego występ nie był doskonały, potrafił pozostać w ciemnym teatrze, który wszyscy już opuścili, i wciąż od nowa powtarzać kroki. Nawet kiedy był z siebie zadowolonym nie przestawał tańczyć jeszcze przez chwilę po ukłonach (…). Kiedy niespodziewanie został zwolniony za nieodpowiedni i nieprzyzwoity kostium prezentowany w obecności Jej Cesarskiej Mości Marii Fiodorowny, matki cara, natychmiast stał się artystą Baletów Rosyjskich pod wodzą ich impresario - Siergieja Pawłowicza Diagilewa. Cała trupa wyjechała do Paryża i rzuciła urok na paryską publiczność. Bywalcy tamtejszych salonów prześcigali się w pochwałach, a kariera Niżyńskiego kwitła w najlepsze. Już w wieku 24 lat zadebiutował jako choreograf. Jego pierwszym dziełem było "Popołudnie fauna", w którym wystąpił w tytułowej roli (co ciekawe, zawsze sam się charakteryzował, a kostium i makijaż uważał za istotną część tworzonej przez siebie postaci). Skonstruował balet, który odbierał piękno, wdzięk i był sprzeczny z obowiązującym kanonem, czym narażał się współczesnym. Szokował nowoczesnością, doborem muzyki, która nie ‘wiązała tańca’, raczej stanowiła jego siłę napędową, a wielu postrzegało pełen wyzwań styl rzeźbiarskiej wręcz choreografii Niżyńskiego jako obelgę dla tradycji. Kiedy pracował z tancerzami nie brał pod uwagę ludzkich ograniczeń, a próby ciągnęły się w nieskończoność: Taniec nie może być pracą, taką jak chodzenie do biura. Jest wszystkim, mówił. Pozbawiony temperamentu, oddany ideałom, które wyznawał, był ‘prawdziwym artystą, kroplą czystej sztuki’ i tylko ona miała znaczenie…

Niżyński jak każdy prawdziwy artysta od dziecka wykazywał się ogromną wrażliwością. Autorka kreśli ramy społeczno-historyczne, dzięki czemu czytelnik rozumie, w jakiej rzeczywistości żył ‘bóg tańca’. Obracał się w homoseksualnym towarzystwie rozwiązłych książąt i mecenasów sztuki, którzy porównywali poderwanych przez siebie chłopców, mieli wspólnych kochanków i wymieniali się nimi (wymiana lub przekazywanie sobie kochanków były czymś zwyczajnym w grupie ważnych homoseksualistów). Nieśmiały i nieobyty Niżyński najpierw został kochankiem księcia Pawła Lwowa, a następnie Diagilewa, swego impresario. W dramatycznym wpisie w dzienniku Wacława znajdziemy takie oto wyznanie dotyczące tego drugiego: Nienawidziłem go za zbyt stanowczy głos, ale poszedłem szukać szczęścia. Znalazłem tam szczęście, gdyż od razu go pokochałem. Drżałem jak liść osiki. Nienawidziłem go, ale udawałem, gdyż wiedziałem, że moja matka i ja umrzemy z głodu. Poznałem się na Diagilewie od pierwszej chwili i dlatego udawałem, że zgadzam się ze wszystkimi jego poglądami. Zrozumiałem, że żyć trzeba, i dlatego było mi wszystko jedno, na jakie poświecenie się godzę. Dzięki wpływowemu kochankowi Wacław tańczył wszystkie główne role. Z czasem okazało się, że przemęczony, oszołomiony baletmistrz potrzebuje odpoczynku i poczucia stabilizacji, żeby tworzyć nowe dzieła. Nieustanne przenosiny i ciągłe przebywanie pośród obcych posługujących się nieznanymi językami wyczerpywały go. Niestety, nie znalazł zrozumienia. Diagilew, by kontrolować każdy ruch Niżyńskiego, zbudował wokół niego mur, przez który nikt nie mógł się przebić. Wśród osób, z którymi mógł się kontaktować byli jedynie znajomi twórcy Baletów Rosyjskich, wśród których Niżyński nie czuł się dobrze - uważali, że jest dziecinny, zamknięty w sobie i nie zna dobrych manier. [D]ozwolony był tylko jeden wszechpotężny cel-nieśmiertelność. Dozwolony był też szampan, ale Wacław rzadko pił. Tancerz poczuł się osaczony i zmęczony. Ciężko i dużo pracował, miewał humory, był notorycznie podenerwowany i wszystko doprowadzało go do furii. Przyczyn takiego stanu rzeczy należy doszukiwać się w fakcie, iż nie miał domu, ani czasu na odpoczynek, brakowało mu ojczyzny i przyjaciół. Ale to samotność bolała najdotkliwiej. Prawdopodobnie nieobecność Diagilewa oraz wspomniane wyalienowanie wykorzystała węgierska tancerka, Romola de Paluszky, by zostać jego żoną. Zakochanej kobiecie Enrico Cecchetti radził: Uważaj, Niżyński jest jak słońce, które mocno świeci, ale nigdy nie grzeje, ale nie odstraszył jej od zamiaru zamążpójścia tym stwierdzeniem. Niestety, to właśnie od tego momentu zaczyna się najtragiczniejszy i najsmutniejszy okres w życiu Wacława. A świadomość, że zniszczyli sobie nawzajem życie, wszystko dodatkowo pogarszała…

Na krótkie wspomnienie zasługuje bez wątpienia jeszcze wątek związany z ojcostwem. Wacław był ogromnie szczęśliwy, kiedy w Wiedniu na świat przyszła jego córka Kira. Kiedy mamka nie chciała dłużej karmić Kiry, Wacław przejął opiekę nad dzieckiem, nauczył się sterylizować butelki, przygotowywać mleko i sam ją karmił. Pomalował wielki pokój dziecinny oraz meble na jasne kolory, tak że przypominał ‘zaczarowaną chatę z rosyjskiej bajki’. Spędzał z nią długie godziny, bawił się jak dziecko, a ona nazywała go ‘Tataką’ i kochała ponad wszystko. Niżyński przyznawał otwarcie, iż uwielbiał życie domowe, zabawy z Kirą, rąbanie drewna na opał, wylizywanie miski, w której przygotowywano ciasto. Kocham życie rodzinne. […] Lubię bawić się z dziećmi. Rozumiem dzieci. Jestem ojcem. Jestem człowiekiem żonatym. Niestety, nawet ukochane córki (miał jeszcze drugą - Tamarę) nie ustrzegły go przed chorobą psychiczną…

Wacław Niżyński postrzegany był najczęściej wśród ówczesnych elit towarzyskich jako niezdarna istota, która jedynie na scenie stawała się kimś innym. Uważano go za ‘genialnego idiotę’, a jedyny geniusz, jaki mu przyznawano, był podświadomy. On sam nie potrafił żyć w normalnym świecie (nie umiał np. zarezerwować sobie pokoju w hotelu) i właśnie dlatego potrzebował pomocy kogoś, kto zadbałby o jego interesy. Kogoś takiego jak Diagilew. Wyprzedzał nas o całe stulecia. Potrzebował kogoś, kto mówił jego własnym językiem. [Ale] tylko nieliczni [go] rozumieli, zgodnie twierdzili inni baletmistrze po jego śmierci. Łączył seksualność tancerza ze sztuką absolutną, a na scenie otaczała go niewidoma, acz wyczuwalna aureola. Zdawał się należeć do ‘odrębnej rasy, był z innego tworzywa niż inni, całkowicie identyfikował się ze swoją sztuką. Nie wyróżniał się niczym w życiu prywatnym, ale miał bardzo wyrazistą osobowość sceniczną (tak, wybierał niezwykłe role, niemal zwierzęcopodobne, mitologiczne czy nierealne), dzięki czemu stał się obsesją publiczności. To za pośrednictwem własnego ciała komunikował się z widzami, a oszczędne gesty wyrażały złożone emocje. W każdej roli inny, każdą całkowicie pochłonięty, nie tylko zewnętrznie, ale i duchowo.

Biografia Wacława Niżyńskiego pióra Lucy Moor to publikacja niezwykle ciekawa, okraszona obszerną bibliografią i zawierająca libretto do baletu (oparte na życiu genialnego baletmistrza, w trzech aktach). Autorka nie tylko przedstawiła fakty, wypowiedzi różnych osób czy fragmenty dziennika Wacława, ale z tego materiału sama próbowała wysnuć wnioski, często podważając lub demaskując niektóre epizody z życia tancerza i ludzi, którzy gromadzili się wokół niego. Jestem przekonana, że nie trzeba być fanem Wacława Niżyńskiego, by sięgnąć po „Boga tańca”. To rzetelnie napisana biografia człowieka, którego talent, pasja oraz tragiczny splot wydarzeń doprowadziły do choroby psychicznej i smutnego końca. Polecam gorąco.

Cytaty za: Niżyński. Bóg tańca, Lucy Moore, Marginesy, Warszawa 2014.

Ocena 5+/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Marginesy.


środa, 26 listopada 2014

Dyskretny bohater - Mario Vargas Llosa

„Dyskretny bohater” to druga powieść Mario Vargasa Llosy napisana po otrzymaniu literackiej Nagrody Nobla. U niektórych czytelników znów skutecznie wzrosły literackie apetyty i obudziły się wielkie oczekiwania, którym niełatwo sprostać nawet nobliście. Czy wydana właśnie na polskim rynku powieść obyczajowa z wyczuwalną nutą rozrywki, w której króluje wątek sensacyjno-miłosny spełni pokładane w niej nadzieje? Czy równolegle opowiedziane dwie historie (które na końcu pięknie się łączą), ze znanymi z poprzednich książek Llosy barwnymi bohaterami (z "Zielonego domu", "Pochwały macochy", "Kto zabił Palomina Molero?", "Litumy w Andach"), napisane żywym językiem zadowolą nawet najbardziej wybrednych recenzentów? Wreszcie, czy wartka akcja, wielkie pieniądze, ogromne namiętności i bolesne zdrady wystarczą, by ta proza nie pozostawiła ich rozczarowanymi? Najnowszej powieści daleko do genialnej „Rozmowy w katedrze”, ale kto odważny, niechaj czyta…

55-letni Felicito Yanaque ma dwóch dorosłych synów - Miguela i Tiburcio oraz żonę – Gertrudis i jest dumnym właścicielem Przedsiębiorstwa Transportowego Narihuala w Piurze. To człowiek powszechnie szanowany, energiczny, pełen zapału do pracy. Pewnego dnia znajduje na drzwiach swego domu kopertę z listem od szantażystów, którzy żądają pieniędzy w zamian za ochronę jego, jego rodziny i firmy. Mężczyzna jest tym faktem oburzony, nie zamierza zapłacić haraczu, a sprawę niezwłocznie zgłasza sierżantowi Litumie. Po drugim anonimie zamieszczonym na drzwiach domu jego kochanki, Mabel, dzielny pan Yanaque posuwa się o krok dalej i zamieszcza w gazecie ogłoszenie, w którym informuje szantażystów, iż nie da im ani grosza. W głowie ma wciąż słowa ukochanego ojca wypowiedziane tuż przed śmiercią: Nigdy nikomu nie pozwól się sponiewierać, synu. Ta rada to jedyny spadek, jaki ci zostawiam, i to one utwierdzają go w przekonaniu, że dobrze postępuje nie uginając się przed złoczyńcami i rozpoczynając otwartą walkę z przestępczością. Mieszkańcy Piury uważają go za bohatera, bo jest jedynym, który ma odwagę głośno zaprotestować, podczas gdy prawie wszystkie firmy przewozowe w tym mieście po cichu płacą mafii. Czy Felicito pozostanie niezłomny nawet wtedy, gdy przestępcy spalą jego biuro i porwą jedyną kobietę, którą kocha? Czy stróżom prawa uda się wyjaśnić, kto stoi za tymi aktami terroru i ochronić rodzinę pana Yanaque?

Druga historia związana jest z postacią 62-letniego don Rigoberto i jego rodziną (żoną Lukrecją i synem Fonsito) oraz Ismaelem Carrerą, z którym od ponad 30 lat łączy go serdeczna przyjaźń. Do tej pory mężczyzna zarządzał firmą ubezpieczeniową przyjaciela, ale teraz chce odejść na wcześniejszą emeryturę, by móc spełniać swoje marzenia – oddawać się swoim pasjom, móc bez przeszkód podróżować do ukochanej Europie, zgłębiać tajniki wiedzy, itp. Jego plany niespodziewanie krzyżują synowie Ismaela. Po tym jak Rigoberto zostaje świadkiem na ślubie Carrery z jego własną, dużo od niego młodszą służącą, młodzieńcy robią wszystko, by zmusić go do złożenia zeznań, w których miałby przyznać, iż ich ojciec nie był w pełni władz umysłowych, żeniąc się z kobietą spoza ich kasty. Kiedy ich groźby nie przynoszą efektu, a świeżo upieczony małżonek niespodziewanie umiera i istnieje realna możliwość, że macocha sprzątnie im sprzed nosa duży majątek, sięgają po inne środki. Wstrzymują procedurę emerytalną don Rigoberta i uruchamiają nowe śledztwo w sprawie domniemanej działalności na niekorzyść firmy ich ojca. To niestety nie koniec kłopotów bohatera. Również jego ukochany syn, Fonsito, przysparza mu zmartwień. Chłopiec od dłuższego czasu informuje rodziców, iż regularnie widuje tajemniczego starszego mężczyznę - Edilberta Torresa, którego niestety nikt inny poza nim nie dostrzega. Don Rigoberto natychmiast identyfikuje go z diabłem, ale czy rzeczywiście są powody do obaw? Kim jest Torres, czy w ogóle istnieje i jak potoczą się losy krnąbrnych synów Ismaela i ich macochy?

W „Dyskretnym bohaterze” pośród dwóch wiodących historii Mario Vargas Llosa sprytnie portretuje również swoją ojczyznę - Peru. I choć na pierwszy rzut oka kraj miewał się dobrze, prawo było stabilne, a inwestycje rosły, to nie wszystko zdaje się być tak różowe. Noblista dość krytycznie przedstawia młodzież z porządnych domów, która nie stroni od używek, ‘małpiego żargonu i połykania sylab’. Poza tym autora boli rasizm panujący w Limie, mierżą go relacje społeczne przesycone uprzedzeniami klasowymi, mająca się dobrze przestępczość, liczne intrygi i rodzinne konflikty. Obraz tego kraju tworzą również niebezpieczne ulice i skrzyżowania, na których nie przestrzega się przepisów drogowych, gdzie kierowcy je[żdżą] (…) tak, jakby ich głównym celem było rozjechanie pieszego czy rowerzysty, a nie doprowadzenie pojazdu do bezpiecznego portu, ale i jego zwykłe, codzienne oblicze - w kinach w repertuarze znaleźć można „Piratów z Karaibów” i „Skrzynię umarlaka”, młodzież kupuje płyty Justina Bibera, a wiadomości szerzą się poprzez blogi czy portale społecznościowe. Autor wyraża się również krytycznie w stosunku do świata mediów i dziennikarzy peruwiańskich, którzy zamiast informować, zaciera[ją] wszelki[e] różnic[e] między kłamstwem a prawdą, zastęp[ują] rzeczywistoś[ć] fikcją, w której przelewa[..] się oceaniczny bezmiar kompleksów, frustracji, nienawiści i traum publiczności zżeranej resentymentem i zazdrością. Należy w tym miejscu wspomnieć, iż w "Dyskretnym bohaterze" zaznaczony jest również wątek podróży do Europy (drugiego domu Llosy) jako nagrody dla jednego z bohaterów po wielu latach ciężkiej pracy i wytchnienia od problemów własnych i własnego kraju. Dla don Rigoberto, podobnie jak dla twórcy tejże powieści, Europa to sztuka, idee i wartości, do których obu wyraźnie ciągnie...

Mario Vargas Llosa przyzwyczaił swoich wiernych czytelników do tego, że od czasu do czasu serwuje im książkę o tematyce lżejszej, mniej wymagającej niż te, które weszły na trwałe do kanonu najważniejszych publikacji XX i XXI wieku. Nie jest to bynajmniej zarzut. Najnowsza powieść Peruwiańczyka wciąga dzięki dobrej konstrukcji oraz żywemu, ale nie przekombinowanemu, językowi, który sprawia, że możemy w pełni rozkoszować się lekturą. To przykład literatury popularnej (co nie znaczy, że banalnej!), skierowanej do wszystkich i dającej czytelnikowi duże pole do popisu. Można ją czytać różnie - bezkrytycznie wielbić, dobrze się przy niej bawić, analizować dogłębnie lub szukać w niej niedociągnięć. To absolutnie nie jest lektura, która ogłupia, wręcz przeciwnie. Pisarz nie boi się przedstawiać PR-owsko ryzykownych i mocno paradoksalnych sytuacji – kiedy przykładowo jedna z najuboższych kobiet w Peru z dnia na dzień staje się jedną z najbogatszych. Momentami można odnieść wrażenie, że te ‘niezwykłe przypadki’ żywcem wzięto z telenoweli. Co ciekawe, sami bohaterowie dopatrują się podobnych nawiązań: Mój Boże, jakież to historie układało samo życie; bynajmniej nie arcydzieła, raczej wenezuelskie, brazylijskie, kolumbijskie, meksykańskie telenowele niż Cervantes czy Tołstoj, to pewne. Ale nie tak dalekie od Dumasa, Zoli, Dickensa czy Pereza Galdosa. Bez obaw - Peruwiańczykowi daleko do prześmiewcy czy twórcy przewidywalnych oper mydlanych. Poruszający wątek więzów krwi oraz relacji ojciec-syn, przy marginalizacji roli matki, to poważniejsze (ale i nie jedyne!) akcenty tej prozy. Mario Vargas Llosa rezygnując ze skomplikowanej narracji, eksperymentów z formą i językiem czy wątków politycznych, stworzył realistyczną prozę, otwierając tym samym drzwi dla szerokiego grona odbiorców. I chwała mu za to! Na koniec mała zachęta dla uważnych czytelników. Warto się dobrze wczytać, by nie przegapić śladowego akcentu polskiego oraz tytułowego dyskretnego bohatera. Zatem cicho sza! Ja zmykam, a Was serdecznie zapraszam do lektury…

Cytaty za: Dyskretny bohater, Mario Vargas Llosa, Znak, Kraków 2014.

Ocena 5/6

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Peruwiańska telenowela made by Llosa


środa, 19 listopada 2014

Drugi dziennik - Jerzy Pilch

Latem tego roku sięgnęłam po pierwszą część pięknie wydanych przez Wielką Literę osobistych zapisków Jerzego Pilcha pt. „Dziennik”. Ci, którzy czytali moją recenzję tejże publikacji (zaś ci, którzy przegapili, mogą nadrobić zaległości klikając TUTAJ), zauważyli, że nie oceniłam jej wysoko. Co gorsze – ogromnie się zawiodłam, wszak autor ów od lat należy do moich ulubionych i sięgam po jego twórczość w zasadzie w ciemno. Obiecałam sobie wtedy, że koniecznie muszę przeczytać drugą część tych notatek, żeby się przekonać, że to jednorazowa ‘wpadka’. Tak też zrobiłam i „Drugi dziennik. 21 czerwca 2012 – 20 czerwca 2013”, tym razem wydany przez Wydawnictwo Literackie, skończyłam kilka dni temu. Jeśli chcecie wiedzieć jak wrażenia, odpowiem Wam błyskawicznie krótkim cytatem z przeczytanej właśnie publikacji: Dziennik może być polem żenad. Reszta, moi Drodzy, jest (prawie) milczeniem…

Jak się dobrze domyślacie „Drugi dziennik” rozpoczyna się 21.6.2012, a kończy 20.6.2013. Od samego początku dużo w nim opisów stanu zdrowia autora. Pilch jest w złej formie fizycznej (tym, którzy nie wiedzą przypominam, że cierpi na chorobę Parkinsona) i to widać, a nawet czuć (może stąd taki poziom? Kto wie…), zresztą on sam notorycznie o tym wspomina: Choroba to nie jest kraksa zdrowia. Choroba to jest byt osobny, autonomia czysta. Ile warte zdrowie - wiadomo po stracie. Co znaczy choroba – zaczynasz pojmować, gdy żadnych odniesień do zdrowia już nie ma, gdy poprzednie zdrowe wcielenie do szczętu zapomniane, wymazane, nigdy nieistniejące. Empatyczny czytelnik bez problemu wyobraża sobie trud, jaki sprawia mu wykonywanie codziennych czynności, takich jak: zapinanie koszuli i wdziewanie obuwia zimowego, próba zakręcenia butelki coca-coli czy zjedzenie talerza zupy łyżką. Pilch w swojej dość nędznej formie znajduje mimo wszystko jeden powód do radości. Otóż za sprawą własnych dolegliwości człowiekowi się zdaje, że żyje w normalnym kraju. Być może będąc znanym pisarzem, który nie musi się martwić o fundusze i posiada rozległe kontakty tak właśnie jest, ale gdyby zapytać szarych pacjentów zebranych w pierwszej lepszej przychodni, opinia byłaby zgoła inna, zapewniam Pana, Panie Jerzy… Nie dziwi zatem kolejny sarkastyczny pomysł - ktoś listownie poleca autorowi czytanie ‘Gazety Polskiej’ jako leku na chorobę Parkinsona… Pilch zdaje się, nie zamierza z rady skorzystać, bo od dawna wie, że pomóc może mu jedynie operacja. Wspominał o niej w „Dzienniku” i właściwie wtedy był na nią zdecydowany. Był, bo już nie jest. Kiedy wyobraził sobie, jak to może wyglądać, oprócz odwagi stracił chyba nawet wiarę w jej powodzenie: Z niesłychaną finezją rozpierdolą mi czaszkę, z niebywałą zręcznością pogrzebią mi w mózgu, niezwykłą precyzją dotkną końcem lutownicy fatalnego miejsca, zainstalują elektrody, zaszyją, zakleją – operacja się udała – pacjent jednakowoż w popłochu. Niby wszystko okej: nie trzęsie się, cały niewzruszony; ręka, noga głowa – nawet nie drgną; niestety nie wszystko okej… Swoją drogą w tym momencie wiemy już doskonale, że autor nękany swymi przypadłościami jednak zdecydował się na zabieg chirurgiczny. Być może dlatego, że był pełen obaw o dalszy rozwój kariery literackiej. Ogromnie się bał, iż zapomni polszczyzny, przestanie się zachwycać literaturą polską oraz że stanie się niezdolny do tworzenia choćby od strony technicznej – będzie miał problem z obsługą komputera, zapomni, jak stawia się litery, itp. Póki co ma dużo zapału i jest przekonany, że kiedy człowiek czyta dużo dobrych książek, będzie też dobre rzeczy pisał, wszak literatura obchodząca się bez literatury skazana jest na klęskę, aż mi się ciśnie na usta pytanie, co i czy w ogóle Pilch czytał pisząc oba dzienniki... Zdając sobie sprawę, że pisze ciągle o swoich dolegliwościach, chory autor założył sobie, że spróbuje bezwzględnie wykluczyć z "Drugiego dziennika" słowo ‘choroba’ i jej synonimy. Niestety, nie udało się. Temat ten, co skądinąd zrozumiałe, pisarz wałkuje non stop: [M]iała po mnie zostać kronika dymania, zostanie kronika zdychania, niby szlachetniej, ale jednak wolałbym na odwrót. Świadomy jest również tego, że w tym momencie został mu ‘tylko Pan Jezus’, i wie, że niby powinien się cieszyć, ale nie potrafi. Bo choć odwieczne marzenie o samotności niczym niezmąconej, monolitycznej jak marmur i niezłomnej jak sen doktrynera się spełniło – sam się budzisz, sam zasypiasz, sam jesz, sam robisz zakupy, sam oglądasz TV, etc., etc., ale to nie o to chodziło. Choroba bierze nad nim górę, co moim skromnym zdaniem widocznie wpływa na jego twórczość pamiętnikarską. Nie wyszedł mu przykładowo opis ‘niekłamanego w niczym jednego dnia życia J.P’ ani garść wspomnień z dzieciństwa, kiedy całą rodziną szydzili z pytających o kwaterę letników, wyzywali ich od bolszewików (sic!). Pilch natomiast tradycyjnie wspomina krewnych, znajomych i ludzi, którzy mieli na niego wpływ - co ciekawe najczęściej w nawiązaniu do rzeczy ostatecznych. Duże wrażenie wywarła na nim śmierć przyjaciela z wiślańskiej szkoły - Jerzego Cieślara, który w młodości zapowiadał się świetnie, a skończył dość marnie: Przed nami wszystko, ale przed Jurkiem już nic, a za nim marność, przestrzelone szanse. On już ostatnią datę ma, ale jej nie zna. Co uduszonemu we śnie powiedzieć? Co on mówi? Co o nim można napisać? Że miał rację, bo cokolwiek zdziałamy albo czegokolwiek nie zdziałamy, i tak zdechniemy? Że życie jest absurdem?

Tym smutnym akcentem zakończmy sprawy osobiste i przejdźmy szybko do literatury, o której w „Drugim dzienniku” również jest mowa. Znajdziemy tu na pewno wspomnienie książki Güntera Grassa „W drodze z Niemiec do Niemiec”, której autorowi Pilch zarzuca autotematyzm (w kontekście tego spisuje ‘pięć elementarnych diarystycznych lapsusów rzetelnie spisanych, krótko skomentowanych i należycie uogólnionych przez dyplomowanego diarystę profesjonalistę’). Autor porównuje również Lechonia i Herberta; wspomina o Szymborskiej i Adamie Włodku (i o jej namowach, by wstąpili do partii) oraz próbuje dowieść, że Nabokov nie lubił Manna i że jego ojciec nie jest fizycznie podobny do niemieckiego noblisty (choć był ogromnie zafascynowany „Faustusem”, którego pod koniec życia czytał na okrągło). Pisarz wyznaje za to, iż jest pełen fascynacji Camusem. Zaś pod wpływem Sandora Marai pisze o grafomanie, cytując fragmenty jego dzieł, a dla podniesienia ciśnienia układa ‘pierwszą jedenastkę tych, co osiągnęli pełnię’, w skład której wchodzą m.in.: Mann, Dostojewski, Tołstoj, Proust, Poe, Nabokov, Schulz, Conrad i inni. Następnie sięga odważnie do patriotyzmu: A fakt pozostaje faktem: dziś Polski nikt nie kocha. Dziś Polskę kochają wyłącznie pojedynczy, mniej lub bardziej ekscentryczni cudzoziemcy. Owym obcokrajowcem jest bez wątpienia Albrecht Lempp, Niemiec szczerze wielbiący nasz kraj, doktor nauk humanistycznych, menadżer kultury i tłumacz literatury polskiej na język niemiecki (tłumaczył z sukcesem m.in. książki Pilcha), o którym kilka zdań przeczytamy również w „Drugim dzienniku”. Następnie jak zwykle u tegoż literata znajdziemy przysłowiowe trzy grosze w sprawie religii (do stałych tematów Pilcha należą jeszcze polityka i piłka nożna). Tym razem autor z Wisły wspomina o tym, że przodkowie Jana Pawła II byli ewangelikami (chyba po to, by tak po raz kolejny dowieść przewagi luteran nad katolikami…). Pisze również o olimpiadzie (że to dziś wydarzenie marginalne a kiedyś stało w centrum zainteresowania wszystkich); o przełożonym z powodu ulewy meczu- Polska-Anglia i o nierozłożonym dachu, a w konsekwencji o straconej możliwości wygrania ze słabą Anglią. Tymczasem jego błyskotliwy cytat Piłka nożna to jest gra, w której bierze udział 22 mężczyzn, a i tak zawsze przegrywają Polacy w obliczu obecnych sukcesów naszej reprezentacji staje się nieaktualny…

Owszem, „Drugi dziennik” miał być w założeniu intymniejszy, tak nawet w pierwszym odruchu miał brzmieć pełny tytuł: „Drugi dziennik, intymniejszy”, chwalebnie odpuściłem tę dziecinadę; z intymnością jak to z intymnością: same kłopoty, pisze Jerzy Pilch w drugiej części swych zapisków. Ja za to nie z intymnością, a z tym autorem mam problem. Co się stało? Pilch zmienił styl czy to ja się zmieniłam? W moim mniemaniu jego dzienniki to klapa. Wielka klapa, nuda i strata czasu. Oto rzeczowniki, które przychodzą mi na myśl, kiedy sięgam pamięcią do obu ostatnich autobiograficznych publikacji mojego ulubionego autora. Oprócz nich pojawia się pytanie: gdzie się podział ten zmysł obserwacji, cięte riposty, intrygujące wtrącenia, intelektualne zaczepki, tak charakterystyczne dla jego pisarstwa? Zabrakło, ale może jeszcze warto mieć nadzieję. Wszak ona umiera ostatnia...

Cytaty za: Drugi dziennik. 21 czerwca 2012 – 20 czerwca 2013, Jerzy Pilch, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.

Ocena: 2/6

Tę oraz inne, ciekawsze książki znajdziecie na www.gandalf.com.pl Polecam gorąco!



czwartek, 6 listopada 2014

W powietrzu - Inga Iwasiów

Po autobiograficznej książce Umarł mi (jej recenzja: klik), w której Inga Iwasiów mierzyła się z bólem po nagłej stracie ukochanego ojca, autorka wraca z nową, zaskakująco odważną publikacją, która, jak sama podkreśla, stała się dla niej idealną terapią na czas żałoby. W powietrzu, bo o niej mowa, jest książką erotyczną (!), jednak daleko jej do Pięćdziesięciu twarzy Greya czy jej podobnych. Ta odmienność widoczna jest przykładowo w niejednoznacznym przesłaniu, które niesie. Czy jest nim próba przełamania tabu, dowód, że seks nie jest zły i że nie trzeba go na siłę demonizować? Czy raczej zakamuflowana krytyka nastawionego na hedonizm współczesnego świata, który mimo przekraczania kolejnych barier i łamania skostniałych stereotypów nie przynosi szczęścia? Sprawdźmy.

Główna bohaterka W powietrzu to dojrzała, inteligentna kobieta, wydawczyni literackiego pisma i samotna matka, która otwarcie dzieli się z czytelnikiem swoimi bogatymi doświadczeniami seksualnymi w pierwszej osobie, co dodatkowo uwiarygodnia je i dodaje im pikanterii. Od początku do końca jest szczera do bólu i bezpruderyjna. Pewna siebie, wiedząca czego chce, od dziecka chorobliwie potrzebowała bliskości: Kiedy skończyłam czternaście lat, zaczęłam polowanie. Lubiła kobiety i mężczyzn, chętnie się łasiła, łaknęła uwagi drugiego człowieka, brnęła w związki bez przyszłości, choć wiedziała, że miłość boli. Jej jednak nie o uczucie chodziło. Zamiast stać się nudną gospodynią domową czy przykładną żoną (do porządnych kobiet miała straszną awersję), chciała używać życia. Wydawała się do tego stworzona: miałam podkręcony iloraz inteligencji. Przeczytane na trzy lata w przód lektury szkolne, obejrzane wszystkie dostępne w kinach filmy. W wieku trzynastu lat znałam smak fajek, wina, nawet wódki, podkradanej rodzicom z barku i spijanej z kieliszków imieninowych gości, nosiłam spodnie, pisałam najładniejsze wypracowania w szkole, zaniedbywałam grę na pianinie, jeździłam przez całą Polskę na wakacje do dziadków, a nawet próbowałam autostopu. Umiejętnie dobierała ludzi do swojej kolekcji, dołączała do wszystkich możliwych szkolnych grup towarzyskich i konfiguracji erotycznych, jakie istniały. Z jednej strony imponowała rówieśnikom odwagą, tym, że się nie krygowała, była prawdziwa, ale z drugiej jej wyzwolenie napawało ich lękiem (Erotycznie ich przerażałam, bo manifestowałam po prostu wolę. Brałam ich, dając za dużo. Za szybko, za bardzo wprost, za mocno). Miała sentymentalne podejście do seksu, kochała się często i chętnie. Doskonale wiedziała, że nie ma honoru. Nie znała umiaru i nie dbała o swoją wartość. Była przecież samotna, a nie mało inteligentna. Kolejne związki tylko to potwierdzały – z nauczycielem muzyki, (który brał na siebie rolę ojca, ale ostatecznie ją zostawił), z kolegą ze szkoły – Alkiem, narzeczonym ze studiów, wiejskim adoratorem Zenkiem, biznesmenem Jarkiem (z którym dorobiła się córki i połowy bliźniaka) czy Bogdanem, kolegą z pracy otwartym nie tylko na trójkąty... Oprócz postaci męskich w jej łóżku gościły również panie. Wymienię tylko kilka: Iwona, Renata, Gośka, J.A. Po latach zrozumiała, po co to robiła: wymuszałam miłość - sposobem na bezdomnego psa, opuszczone dziecko, rychły zgon. Obiecywałam rzeczy, których nie miałam. Zbliżałam się do ludzi przez łóżko i niemal wyłącznie przez łóżko. Nie wierzyłam, że ktoś może mnie lubić po prostu. Za co? Jaką mogłam mieć wartość, krótko obcięta, niewyjątkowa? W rezultacie nie zadawałam się z cnotkami płci obojga, dzięki czemu unikałam odmowy. Nie chodziło o miłość ani o ciepło, ale o seks. On rekompensował jej to, czego nigdy nie miała: wzmacniał poczucie własnej wartości, chwilowo wynagradzał brak bezpieczeństwa, pomagał na moment zapomnieć o dysfunkcyjnej rodzinie. Zdaje się, że właśnie najbliższym w dużej mierze zawdzięczała to, jakie życie wiodła. Ojciec żył gdzieś na marginesie rodziny (notabene notorycznie krytykowany przez matkę), a innych wzorców męskich nie było. Matka z kolei ‘polepszała’ sobie swój smutny los alkoholem, praktycznie nie prowadziła domu, siedziała w centrum mieszkania i odsuwała od siebie rzeczywistość. Być może to właśnie brak zgody na życie podobne do tego, jakie prowadzili rodzice i kobiety z jej otoczenia (a więc okryte śmieszną podomką, po uszy w depresji, spędzające czas w wyszorowanych kuchniach sąsiadek), popchnęło ją w kierunku seksualnych uniesień. Można też dopatrywać się chęci pokolorowania własnej rzeczywistości, jaka była jej udziałem. Smutne, szare, nostalgiczne PRL-owskie realia oswojone zostały tu za pomocą dobrze znanych, powszechnych w tamtym czasie przedmiotów: Alek pachniał Brutalem z fabryki Polleny Lechii; matka poprawia urodę perłową szminką Celii lub cieniami z palety Polleny, po czym zakładała kieckę z Zakładów Przemysłu Odzieżowego „Dana”; koleżanki z klasy chwaliły się na WF-ie enerdowską bielizną; ojciec miał w zanadrzu żyletki Polsilver, a Jarek brandy z Peweksu; za to na kiepski nastrój w nudnym świecie tandetnych półkotapczanów i meblościanek pomagały lody Cassate - hit spółdzielni Społem. Czy to jedynie sentymentalna podróż autorki do krainy własnego dzieciństwa czy powód do usprawiedliwienia postępowania swej bohaterki, której przyszło żyć w takich czasach - trudno powiedzieć. Faktem jest, że te banalne drobiazgi tworzą niepowtarzalny klimat i ciekawie współgrają z tematyką tej publikacji.

Szkołę przeleżałam w łóżku nauczyciela, ćwicząc wyobraźnię. Studia przebalowałam, bawiąc się w narzeczeństwo. Próbowałam wszystkiego oprócz bycia obiektem starań - bez obłudy ocenia swoje dotychczasowe życie bohaterka W powietrzu. Nie obawiajcie się jednak, nie jest to powieść dekadencka, wręcz przeciwnie - momentami jest nawet zabawna. Czy historia polskiej kobiety chodzącej swoimi drogami od dziecka, seksem proszącej o akceptację społeczeństwa, która sama sobie jest sterem, żeglarzem i okrętem (mężczyźni w tej prozie grają jedynie rolę gumowych lalek), nie może być napisana ciekawie, z klasą choćby po to, by rozbudzić w nas emocje, refleksje i kontrowersje? Dla jednych jednak obcowanie z książką, w której na pierwszy plan wybija się pomysł przejścia przez życie z szeroko rozłożonymi udami będzie nie do zaakceptowania; podczas gdy inni znajdą w nim potwierdzenie własnych tez, iż seks to nic złego, warto o nim rozmawiać bez hipokryzji, bo towarzyszy nam od zawsze. Problem w tym, że zaspokajanie pragnień związanych ze sferą seksualną, będące z założenia wyzwoleniem, tutaj zniewala. Nie przynosi spełnienia, nie kładzie kresu samotności, nie prowadzi do długotrwałego szczęścia, nawet jeśli partnerów i partnerek ma się na pęczki. Kim zatem jest nasza bohaterka? Pozbawioną granic, wyzwoloną feministką czy tuszującą swą depresję nimfomanką? Ta książka daje pole do popisu czytelnikowi, rozpościera przed nim interpretacyjny raj i choćby z tego powodu warto do niej sięgnąć.

Reasumując: W powietrzu Ingi Iwasiów to powieść, której akcja toczy się nieśpiesznie, która nie jest schematyczna ani żenująca, która pokazuje życie współczesnej kobiety walczącej z przeciwnościami losu (jedną nich jest też o dziwo własne ciało). Jeśli chcecie się przekonać, jaki będzie wynik tego starcia – sięgnijcie po najnowszą powieść szczecińskiej profesorki i przekonajcie się, jak pisze się o erotyzmie inaczej, na poziomie akademickim.

Ocena: 4/6

Cytaty za: W powietrzu, Inga Iwasiów, Wielka Litera, Warszawa 2014.

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Rzecz o 'kobiecie z ochotą na przejścia'


sobota, 25 października 2014

Pies też człowiek? Relacje psów i ludzi we współczesnej Polsce - Praca zbiorowa

Dookoła trąbią, że mamy za sobą 25 lat wolności. Prezydent sadzi drzewa, liczni naukowcy debatują, prelegenci referują, co się zmieniło, co zyskaliśmy, i co by było gdyby się nie udało. Autorzy pracy zbiorowej o intrygującym tytule „Pies też człowiek?” idealnie wpasowali się w tę ogólnopolską dysputę. Analizując zmiany, jakie zaszły w Polsce od 1989 roku w relacji ludzie-psy, stworzyli publikację bezprecedensową i innowacyjną zarazem – przeznaczoną nie tylko dla właścicieli czworonogów, ale wszystkich, którym owa tematyka jest bliska lub też dla tych, którzy zechcą dać jej szansę...

Pies jest najpopularniejszym zwierzęciem domowym w Polsce i najlepszym przyjacielem człowieka. To właśnie z psami wchodzimy w głębokie, wielowymiarowe relacje, nawiązując trwałe więzi. Mimo iż to duży drapieżnik, ludzie dostrzegają gotowość tego gatunku do naśladowania zasad współżycia społecznego i za to go cenią. Poza tym jest medialny, często obecny w prasie i telewizji i ma możliwości. Wszak żaden inny przedstawiciel ze świata fauny nie dopełnia wizerunku harmonijnej rodziny tak przekonująco jak pies i tylko on jest w stanie skutecznie poprawić wizerunek danej osoby, np. prezydenta - ocieplając go, ukazując łagodniejsze i bardziej empatyczne oblicze człowieka. Najbardziej znane psy polityków to oczywiście te, należące do rodzin przywódców Stanów Zjednoczonych. Mówi się, że bez psa Biały Dom nie jest kompletny i rzeczywiście trudno się z tym nie zgodzić…

Wróćmy jednakże do Polski. Co zmieniło się w życiu przeciętnego psa w ciągu tych 25 lat? Dużo. Dziś przeciętny Polak nie szuka psa-stróża, ale psa towarzysza i członka rodziny. Najlepiej, gdy jest to zwierzę o łagodnym, towarzyskim usposobieniu, co czyni go wręcz idealnym towarzyszem zabaw dzieci i rodzinnych wycieczek. Właściciele psów zdają sobie doskonale sprawę z tego, iż opieka nad zwierzęciem w dzieciństwie może wykształcić zwiększoną wrażliwość na uczucia i postawy innych ludzi, nauczyć tolerancji, samoakceptacji, sprzyjać rozwojowi emocjonalnemu w okresach wyobcowania, odrzucenia bądź kryzysu i w wielu innych przypadkach. Stąd boom na labradory i goldeny… Pies to obecnie również cenny konsument. Profesjonalna opieka weterynaryjna, specjalistyczne karmy (w 2011 roku wartość sprzedaży samych tylko karm sięgnęła w Polsce kwoty 804 milionów złotych), odpowiednia rekreacja, ośrodki szkoleniowe, hotele, cmentarze dla zwierząt (najbardziej znany z nich to cmentarz Psi Los w Koniku Nowym), psi behawioryści, groomerzy zajmujący się psią pielęgnacją, a także osoby wyprowadzające czworonogi na spacer pod nieobecność zapracowanych opiekunów – to tylko niektóre wymienione na szybko usługi, jakie są dostępne dla naszych pupili. To dowód na to, że w życiu polskich psów wiele się zmienia. Widać to także na przykładzie szkoleń, w których odchodzi się od surowych, cielesnych kar (również kolczatek, obroży zaciskowych i elektrycznych) na rzecz pozytywnych wzmocnień. Poza tym psy są coraz częściej obecne w przestrzeni publicznej jako przykład zaawansowanej współzależności. Mam tu na myśli osoby niepełnosprawne i ich czworonożnych przewodników lub choćby stale rozwijającą się dogoterapię. Psy postrzega się coraz częściej jako członków rodziny, przypisując im status osoby (uczestniczą przecież w ważnych wydarzeniach i obrzędach Polaków, otrzymują prezenty pod choinkę bądź z okazji urodzin). Ostatnio, co bardzo cieszy, można zauważyć również zwiększoną wrażliwość społeczną na krzywdę zwierząt. Coraz więcej osób postrzega uratowanie psa ze schroniska jako godne pochwały, jako dobry uczynek. Nie dziwi zatem fakt, iż wielu opiekunów rozmawia z psami, bawi się z nimi jak z dziećmi czy też uwzględnia je we wszelkich rytuałach i obrzędach: Fizyczna i emocjonalna bliskość, charakteryzująca związki ludzi i psów, działa na rzecz znoszenia barier pomiędzy człowiekiem a innymi żywymi organizmami, których odmienność i „dzikość” może budzić lęk. To właśnie owa zażyłość sprawia, iż coraz więcej osób ceremonialnie żegna swoje zwierzęta. Naukowcy podkreślają, iż żałoba po stracie ukochanego pupila może być przeżywana równie silnie i powodować takie same problemy natury psychofizycznej, jak śmierć bliskiej osoby.

O wiele więcej niż w Polsce oferuje się oczywiście zwierzętom w Ameryce. To niesie ze sobą (o dziwo!) ogromne konsekwencje. Psy amerykańskie bowiem borykają się z problemem nieznanym większości psów na świecie – muszą zniechęcić swoich właścicieli do nieustannych, motywowanych głęboką miłością, lecz w gruncie rzeczy destrukcyjnych wysiłków zmierzających do przekształcenia psów w czworonogich, pokrytych sierścią ludzi… Brr, brzmi naprawdę groźnie!

Jeśli chcecie się dowiedzieć, czy kobiety i zwierzęta łączy wspólne usytuowanie po stronach „inności”; jak naprawdę wyglądają wystawy i co się dzieje za ich kulisami; czy feminizacja sportów kynologicznych jest faktem oraz czy da się oszacować, czy pies również odczuwa „ekstazę” komunikacji międzygatunkowej, czy czuje, że staje się jednością z człowiekiem, koniecznie zajrzyjcie do książki. Autorzy tej wyjątkowej publikacji zadbali o to, by czytelnicy mogli poszerzyć swoją wiedzę z zakresu kynologii, usystematyzować ją i znaleźć wreszcie odpowiedź na pytania o charakter więzi łączącej ludzi i psy w Polsce. A wszystko to w odwołaniu do metodologii różnych dyscyplin i dziedzin nauk humanistycznych – socjologii, antropologii, historii, literaturo- i kulturoznawstwa oraz pedagogiki. Warto przeczytać!

Ocena 5+/6

Cytaty za: Pies też człowiek? Relacje psów i ludzi we współczesnej Polsce, Praca zbiorowa (Michał Piotr Pręgowski, Justyna Włodarczyk), Wydawnictwo Naukowe Katedra, Gdańsk 2014.

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: O komunikacji międzygatunkowej zdań kilka…


czwartek, 23 października 2014

Kuchnia kobiet - Do podjadania podczas czytania

Czytanie i jedzenie to jedne z najprzyjemniejszych doznań i ulubionych czynności wielu osób. Większość z nas lubi je łączyć, dlatego często podczas lektury podjada sobie różne pyszności. Ja również należę do tej grupy. Nie ukrywam, że zdecydowanie wolę spędzać czas z książką niż gotować, ale od czasu do czasu nawet taki mól książkowy jak ja pędzi do kuchni, by coś pysznego przygotować, ażeby później mieć jakiś pyszny dodatek do dobrej książki.

Ten jesienny czas sprawił, że tym razem naszła mnie ochota na coś słodkiego, co sprawi, że moje endorfiny poszybują w górę. Moje myśli kłębiły się wokół ciast, a szczególnie wokół prostej i jednocześnie nieszablonowej szarlotki. To właśnie ona kojarzy mi się z poczuciem bezpieczeństwa, domowym ciepłem, długimi wieczorami i ukochaną babcią, która w kuchni umiała zdziałać cuda. W dość zaskakujący sposób znalazłam łatwy i szybki przepis, dzięki któremu przypomniały mi się najpiękniejsze chwile mojego dzieciństwa. Każdy kęs tej szarlotki dosłownie rozpływał się w ustach. To zasługa delikatnego smaku uzyskanego za sprawą: cieniutko startych pachnących jabłek (ach, ta szara reneta!) i chrupiącego wierzchu ciasta nadającego mu niepowtarzalny wygląd. Szarlotka w połączeniu z aromatyczną karmelową herbatą rooibos i lekturą najwyższych lotów (tym razem najnowszy W.G. Sebald - "Campo santo") sprawiły, że oprócz cudownych wrażeń estetycznych mogłam poczuć przysłowiowe 'niebo w gębie'. Jeśli chcecie wiedzieć, o czym piszę, podaję Wam przepis na przepyszną 'Szarlotkę Maryni zaczerpnięty z książki Moniki Zamachowskiej pt. "Kuchnia kobiet":

Składniki:
• 2 kg jabłek, najlepiej szara reneta
• 2 szklanki mąki tortowej
• 1 szklanka cukru
• 250 g miękkiego masła
• 3 jajka
• 2 łyżeczki cukru waniliowego
• 2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia

Przesianą mąkę, miękkie masło, żółtka, 2/3 szklanki cukru, proszek do pieczenia i cukier waniliowy umieścić w misce, zagnieść miękkie ciasto. Podzielić je na połowy. Jedną z nich wyłożyć wysmarowaną masłem tortownicę, nakłuć widelcem. Piec w temperaturze 180°C przez 15 minut. W tym czasie obrane jabłka poszatkować na tarce w prawie przezroczyste plasterki. Ułożyć je na wyjętym z piekarnika cieście. Drugą połowę ciasta pokroić w plastry lub rozwałkować na placek. Dokładnie przykryć nim jabłka. Wierzch posmarować białkiem (około 2 łyżek), posypać resztą cukru. Włożyć do piekarnika nagrzanego do temperatury 180°C na ok. 40 minut.


Na zdjęciu powyżej widnieje owa 'Szarlotka Maryni' przyrządzona według przepisu pochodzącego z książki “Kuchnia kobiet” Moniki Zamachowskiej. Jak widać, cisto idealnie wkomponowało się w mój wieczorny rytuał czytelniczy i świetnie dopełniło lekturę autorstwa wybitnego niemieckiego prozaika. Dwa talerze i dwie filiżanki mówią same za siebie - roznoszący się cudowny zapach szarlotki zwabił do kuchni największego łasucha, czyli mojego męża. Ledwo udało mi się uchwycić w obiektywie nienaruszone kawałki ciasta, z którego połowę spałaszowały dzieci... Jestem pewna, że ten przepis na stałe wejdzie do naszego menu. Polecam również Wam - warto spróbować - satysfakcja gwarantowana :-)

środa, 10 września 2014

Mundra - Sylwia Szwed

Na pierwszym planie cztery pokolenia położnych (mundrych, babek, akuszerek czy położnych - jak kto woli) towarzyszących Polkom na przestrzeni dziesiątek lat. W sumie dziesięć mundrych, z których najstarsza ma 92 lata i przyjmowała porody podczas drugiej wojny światowej, a najmłodsza liczy sobie zaledwie 26 wiosen i pomagała rodzić Tanzankom z plemienia Sukuma. Wstydliwy temat, w którego centrum nie stoi intelekt, ale ciało, a dokładniej krocze, pochwa i macica, a razem z nimi zagadnienia tak niefotogeniczne, jak samo macierzyństwo. „Mundra” Sylwii Szwed, bo o niej mowa, to książka, w której można znaleźć to wszystko i dodatkowo podejrzeć, jak to właściwie było kiedyś i jak to jest dzisiaj z tym porodem. Jaki obraz akuszerki wyłania się z tych intrygujących rozmów? Czy ów znany od lat zawód ma jeszcze szansę na rehabilitację, uznanie albo godziwą zapłatę? Z czym się wiąże ‘babienie’, jakie niebezpieczeństwa ze sobą niesie i czy w ogóle warto się nim zajmować?

Wieki temu położna była autorytetem – mistrzynią ceremonii, która nie tylko poród przyjmowała, ale i podawała do chrztu narodzone dzieci, wybierała im imiona. To była kobieta znająca jak nikt inny anatomię kobiecych narządów rodnych, posiadająca wiedzę dotyczącą metod ułatwiania porodu, potrafiąca pomóc rodzącej i godnie przywitać na świecie jej maleństwo. Dlatego szybko przylgnęło do niej określenie - mundra, czyli mądra. Pierwsza oficjalna szkoła położnych w Polsce powstała we Lwowie dopiero w 1773 roku, a za nią poszły kolejne, na przykład Szkoła Babienia w Warszawie. Akuszerstwo było domeną wyłącznie kobiet aż do XVIII wieku. Później specjalistami od porodu stali się mężczyźni – lekarze położnicy, ginekolodzy, ordynatorzy, dyrektorzy szpitali. Położne zostały wcielone w tak zwany średni personel szpitalny i straciły swą wysoką pozycję społeczną. Szkoda, bo w „Ustawie o zawodzie pielęgniarki i położnej” ich kompetencje są jasno uregulowane. Mogą one samodzielnie zajmować się ciążą, porodem i połogiem, a ich decyzje są niezawisłe, bo to jest wolny zawód, tak samo jak zawód lekarza. Za swoje decyzje odpowiadają przed samorządem zawodowym i ogólnokrajowym prawem. Mimo to ciężarne najczęściej proszą o lekarza, bo położna to ani pielęgniarka, ani salowa, więc powierzenie siebie samej i bezbronnej istoty utkanej w jej łonie byłoby nierozsądne…

Nie dziwi zatem, że dziś, kiedy dziewczyna (większość w tym zawodzie stanowią jednak kobiety) chce zostać położną, znajomi i rodzina pukają się w głowę. Na myśl przychodzą natychmiast: psie pieniądze, dyżury (ewentualnie bycie pod telefonem 24 godziny na dobę), ciągłe nieobecności w domu, niewyspanie i powszechny brak szacunku dla tej profesji. Przy okazji warto podumać o tym, jak funkcjonują rodziny mundrych. Mężowie skarżą się na brak żon w domach i deficyt pewności, co wydarzy się za pięć minut. Wszyscy jednakże podkreślają zaskakującą umiejętność organizacji swoich kobiet i jednym głosem powtarzają, że nie wiedzą, jak robi się pięćdziesiąt rzeczy naraz i mimo wszystko funkcjonuje…

Położne są różne, bo każdemu potrzebna jest inna. Ważne jest, by wierzyła w swoje umiejętności, w moc natury, siłę kobiecego ciała oraz w dziecko. Bez tej wiary jest ciężko. Zresztą, nawet z nią lekko nie jest. Bo praca położnej to obcowanie ze strachem kobiet i ich partnerów – porodu przecież nie można zaplanować. Trudno jest także przyjąć do wiadomości, że nawet w XXI wieku nie wszystko da się skontrolować i załatwić. W każdej kulturze istnieje lęk przed porodem (ten paniczny nazywamy tokofobią), bo narodziny to wydarzenie ślizgające się na granicy życia i śmierci. Można użyć różnych słów, że to jest mistyczne, że to jest duchowe, że to jest niebezpieczne, ale na granicy pierwszego i drugiego okresu porodu (…) wyrzut adrenaliny jest tak duży, jak w sytuacji zagrożenia życia. Wcześniej, kiedy była wyższa śmiertelność okołoporodowa, było też większe przyzwolenie na śmierć i na stratę niż obecnie. Inaczej także kształcono mundre – nieoficjalnie kształtowano je na królowe sali porodowej, jej ozdobę: Położna miała wyglądać świetnie, mieć odprasowany mundurek, nienaganną fryzurę i oczy wymalowane. Być może z tej przyczyny polskie położne chcą być postrzegane jako osoby bardzo kompetentne, niezwykle profesjonalne i dobrze wynagradzane za swoją pracę. My wiemy, jak jest, ale one mają potrzebę, by ów deficyt prestiżu i finansów nadrobić strojem oraz makijażem. Jesteśmy również świadomi tego, że mimo różnych akcji i rozwoju medycyny na polskiej porodówce wciąż obecna jest przemoc psychiczna i manipulacja, lobbing położnych, a cesarskie cięcie można mieć na życzenie. Podobno 1/3 dzieci rodzi się obecnie w Polsce w ten sposób – w tym co najmniej połowa na życzenie kobiet. Wciąż brakuje możliwości wyboru połączonej z wyczerpującą informacją i wsparciem. Tak, żeby kobieta świadomie wybierała to, co uważa za najlepsze dla siebie i dziecka. To byłoby zbyt piękne…

Pięknie jest w Danii, o czym opowiada jedna z rozmówczyń Sylwii Szwed, Jola Petersen. Tam położnictwo to prestiżowy kierunek, którego absolwentka zarabia tyle, iż jest w stanie bez problemu utrzymać własną rodzinę, a mąż może rzucić pracę! Duńczycy mają na wszystko procedury i doskonale wiedzą, że [i]m więcej czasu położna spędzi z rodzącą, tym bardziej naturalny będzie poród. Nie będą potrzebne znieczulenie, kroplówki czy cesarskie cięcie. Udowodniono to już w latach osiemdziesiątych. Czemu w Polsce się tego nie praktykuje i kto jest za to odpowiedzialny? Dlaczego nie czerpie się z wzorcowych doświadczeń innych państw? Takich pytań nasuwa się podczas lektury wiele…

„Mundra” to pozycja o kobietach i dla kobiet. Głównie dla matek (niezależnie od stażu) posiadających określoną wiedzę. Większość z nich po reportażu Sylwii Szwed dojdzie do wniosku, że na poród ma wpływ nie tylko fizjologia, ale również kultura i polityka. To intrygujące studium, które z jednej strony łamie tabu, odczarowuje kwestie związane z położnymi i samym rozwiązaniem, ale z drugiej pokazujące, jak ważne to wydarzenie i jak bardzo (oczywiście przeżyte w odpowiedni sposób) może nas ubogacić. Ciekawy dobór osób, dużo trafnych spostrzeżeń, możliwość zweryfikowania własnych odczuć poporodowych lub wrażeń zasłyszanych od innych, to główne zalety tej publikacji, a co ważne - wszystko napisane w bardzo przystępny, stonowany sposób, bez szokowania czy epatowania wulgarnością. „Mundra” to świetna książka – warto przeczytać.


Cytaty za: Mundra, Sylwia Szwed, czarne, Wołowiec, 2014.

Ocena 6/6

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Niedoceniona mistrzyni ceremonii

wtorek, 26 sierpnia 2014

Tajemnice Rutherford Park - Elizabeth Cooke

Tajemnice Rutherford Park” Elizabeth Cooke wydawca poleca fanom „Downtown Abbey”. Na początku wydawało mi się, iż to dość odważne (zuchwałe?!?) porównanie, tymczasem już po lekturze doszłam do innego wniosku. Angielska pisarka stworzyła świetny klimat, wiarygodnie oddała ówczesną sytuację polityczną, w której umiejscowiła intrygującą akcję z bohaterami z krwi i kości. Jeśli do tego dołożyć rozległe opisy krajobrazu i umiejętnie budowane napięcie, to mamy przepis na powieść obyczajową, która ma duże szanse na sukces, a z pewnością na niemałe grono zapalonych czytelników, czekających na kontynuację książki. Początkowo podeszłam do „Tajemnic…” podejrzliwie (sama nie wiem dlaczego), a ostatecznie historia rodu Cavendishów pochłonęła mnie całkowicie i żal mi było się z nim rozstawać…

Octavia i jej mąż William Cavendish to właściciele rozległej posiadłości Rutherford, wzniesionej dzięki wpływom i potędze ich przodków. Główny budynek w stylu Tudorów, leżące wokół niego farmy i wioski oraz wypielęgnowany ogród, to otoczenie małżonków, ich trojga prawie dorosłych już dzieci oraz dość licznej, choć rozproszonej wokół swych mnogich zajęć służby. Bohaterów poznajemy zimą w roku 1913, w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Owo spotkanie w gronie najbliższych staje się okazją do wyjawienia od lat skrywanych tajemnic i problemów zamożnej rodziny, których jej członkowie doświadczają mimo wysokiej pozycji społecznej i finansowej.

Octavia Cavendisch przybyła do Rutherford Park jako 19-letnia narzeczona Williama. Była wtedy szczęśliwą, pełną entuzjazmu, spontaniczną dziewczyną, którą cechowała ogromna chęć obcowania z ludźmi, poczucie humoru, sympatia z sufrażystkami oraz zapędy militarne. Marzyła, by Rutherford dało jej to, za czym tęskniła – wolność, swobodę wyboru, możliwość tworzenia i zarządzania. Zamiast tego dostała porządek i tradycję. Została obarczona wielkim ciężarem tradycji oraz mężem kurczowo uczepionym swojego statusu. Jej wrodzoną radość szybko unicestwiono, miłość małżeńska systematycznie stygła, a kłopoty z dziećmi skutecznie gasiły wszelkie pasje i nadzieje na poprawę losu. To wszystko sprawiło, że życie lady Octavii w tej okazałej rezydencji nie było nazbyt wesołe - przynajmniej do czasu pojawienia się w niej Johna Goulda...

William - 20 lat starszy od żony - był poważnym, podporządkowanym wszelkim konwenansom mężczyzną, członkiem Izby Gmin i przedstawicielem korony w hrabstwie. Brakowało mu żywiołowości, dystansu i luzu. Być może to ponure usposobienie to spadek po jego przodkach, którzy nie cieszyli się najlepszą reputacją. Jego rodzina rządziła bowiem kiedyś własną wyspą w Indiach Zachodnich i zagarniała wszystko, co tylko mogła: cukier, niewolników i podatki - bez wątpienia nie była lubiana. William wyznawał szokujące dziś poglądy - uważał, iż miejsce żon i córek jest w domu, pod wspólnym dachem. Kobieta, powinna być według niego spełniona, ale należało ograniczać jej swobodę, by nie stała się niebezpieczna. Co ciekawe, to właśnie on sam padł ofiarą tych głośno ferowanych haseł. Romans z Hélène de Montfort, jego bardzo daleką kuzynką z Paryża, która od zawsze zaprzątała mu skutecznie myśli, zaowocował bowiem nie lada niespodzianką i zaskakującym zwrotem wydarzeń…

19-letni Harry - pierworodny syn Octavii i Williama. Był w przeciwieństwie do swojej młodszej siostry Charlotty bardziej kłopotliwym i krnąbrnym dzieckiem. Na przykładzie własnej rodziny, doszedł do wniosku, że wykształcenie nie jest do niczego potrzebne: [S]ześć pokoleń Beckforthów studiowało w Oksfordzie i wszyscy skończyli uczelnię bez krztyny wiedzy, której zdobycie wymagało wszak pewnego wysiłku. Przy życiu i pieniądzach utrzymywali się dzięki inteligencji, sprytowi i okrucieństwu, a tego przecież nie wynieśli ze szkoły. Ponadto często byli zwyczajnie leniwi. Harry miał i takich przodków, którzy zadowoleni z siebie nurzali się we własnym lenistwie niczym tuczniki, żerując na okolicznej ludności, a majątek przepuszczali na intrygi na dworze królewskim i kobiety.... Nie lubił brylowania na salonach i sztywnego kołnierzyka. Od dziecka chciał podróżować, jego pasją były samoloty. Jeden poważny błąd, którego dopuścił się krzywdząc przy tym niewinną istotę, sprawił, że Harry zrozumiał, co to jest miłość i jak trudno ją ponownie znaleźć…

15-letnia Louisa żyła przygotowaniami do prezentacji w Londynie, na tzw. ‘giełdzie matrymonialnej’. Od dawna szykowała się na to wydarzenie - brała lekcje gry na pianinie, etykiety i francuskiego, po to by dobrze wypaść, a docelowo zapewnić sobie tytuł baronowej lub przynajmniej fortunę. Czy udało jej się zrealizować swój plan?

Elizabeth Cooke oprócz rzeczywistości państwa Cavendish przedstawiła czytelnikom również świat niższej kasty - służby, której życie bardzo ciekawie kontrastowało z egzystencją pracodawców lub ich gości. Do pracowników majątku Rutherford należeli m.in.: Amelie - pokojówka pani; Cooper - kamerdyner pana (oboje rządzili się swoimi prawami i rzadko spoufalali się z resztą służby); Emily Maitland - pokojówka, która próbowała popełnić samobójstwo; krnąbrna Mary - nowa pokojówka, wzięta przez baronową z przędzalni po śmierci poprzedniej; pani Jocelyn - ochmistrzyni, która od lat zakochana jest w Williamie i od zawsze niechętna Octavii oraz wiele innych. Wszyscy bez wyjątku przyglądali się państwu, żyjąc plotkami (także tymi, które dotyczą ich samych) i uczestnicząc w codziennych przypisanych im zadaniach. Prawdopodobnie zadaniem służby było pozostać niewidzialnymi dla mieszkańców domu, tak by osiągnąć wrażenie, iż olbrzymia posiadłość funkcjonuje za sprawą czarów, a nie ludzkiego potu i wysiłku, którego przecież było tam aż nadto…

Pisarka doskonale naszkicowała to, czym żył zamożny ród Cavendishów oraz reszta brytyjskiego społeczeństwa na początku XX wieku. Dość częste wyjazdy będącego na bieżąco z polityką Williama do Paryża (był nieoficjalnym kurierem Ministerstwa Spraw Zagranicznych) zestawione z niewzruszoną reakcją na ówczesną sytuację polityczną Helene, Octavii, Harry’ego, czy Louisy (która nawet w chwili poważnego zagrożenia odmówiła powrotu do domu), są wiernym odbiciem ówczesnych zachowań. Niektórzy mężczyźni wyznawali bowiem zasadę, że kobiety, a zwłaszcza żony należy chronić przed rzeczywistością - nawet jeśli świat stoi na progu I wojny światowej… Panie miały na głowie poważniejsze sprawy – zostały stworzone, by trzymać głowę do góry, i serce też (…) I wydawać, ile tylko się da, na kapelusze. Wszak lepiej być elegancką niż nieszczęśliwą. Za młodzieńcze wybryki mężczyzn należało domagać się słonej zapłaty - przynajmniej miesiąca w Monte Carlo lub okazałej biżuterii, zamiast przejmować się losami świata... Majątek Rutherford Park nadawał się do życia w błogiej nieświadomości jak mało który: Dolina leżała uśpiona i zdawało się, że nic i nigdy nie zdoła obrócić wniwecz panującej sielanki. Stojąc tu, trudno uwierzyć, że gdzieś tam w świecie istnieją miasta i konflikty. Tu rozciągało się szczęśliwe, zamknięte królestwo…

Pachnące realizmem i napisane z niezwykłą dbałością o szczegóły „Tajemnice Rutherford Park” to naprawdę książka warta uwagi. Dość dokładny opis środowiska, w jakim rozgrywa się akcja; bohaterowie będący w większości przedstawicielami danej grupy społecznej i wyróżniający się typowymi dla niej cechami; czy samo zaczerpnięcie tematu (korzenie rodziny Elizabeth Cooke sięgają miejsc, gdzie mieszkały siostry Brontë – dziadek autorki pracował kiedyś w tamtych okolicach jako lokaj. To właśnie tamten region – jego przyroda, miasta i wioski – oraz życie dziadka stały się inspiracją dla tejże publikacji), sprawiają, że tę właśnie lekturę można śmiało zaliczyć do gatunku prozy obyczajowej. Ja, ze swojej strony, gorąco polecam. To intrygująca książka, która pozwala wyobrazić sobie świat sprzed ponad stu lat, podejrzeć ówczesnych ludzi, przyłapać ich na gorącym uczynku, gdy się gubią. Wszak błądzić jest rzeczą ludzką - niezależnie od czasów w jakich żyjemy…

Cytaty za: Tajemnice Rutherford Park - Elizabeth Cooke, Marginesy, Warszawa 2014.

Ocena 5+/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Marginesy.

wtorek, 19 sierpnia 2014

Prawdziwa historia oparta na kłamstwach - Jennifer Clement

Książka „Prawdziwa historia oparta na kłamstwach” nie poraża ilością stron. Liczy ich bowiem zaledwie 160. Intryguje za to tytułem, subtelną okładką oraz pochodzeniem autorki. Jennifer Clement jest wybitną poetką i powieściopisarką meksykańsko-amerykańską, a jej nazwisko znalazło się wśród współczesnych pisarzy w zbiorze „The Encyclopedia of Contemporary Writers and Their Work”. Jest również laureatką wielu nagród literackich, w tym brytyjskiej The Canongate Prize for New Writing. Książki Clement przetłumaczono na dwadzieścia dwa języki, dzięki czemu pisarka sukcesywnie zdobywa fanów na całym świecie. To była odpowiednia zachęta, żeby przeczytać jej powieść i co nieco o niej napisać. Decyzja okazała się trafna – „Prawdziwa historia…”, choć z pozoru oryginalnością nie grzeszy, to jest powieścią naprawdę niezwykłą i zamierzam tego dowieść.

Leonora, główna bohaterka, pochodzi z wioski leżącej na obrzeżach Mexico City. Jej rodzina to: matka i sześcioro rodzeństwa: dwie siostry i czterech braci. Sama o sobie mówiła, że jest ‘miotłowym dzieckiem’, bo odkąd sięgnąć pamięcią, [jej] rodzina trudniła się wyszukiwaniem gałązek na miotły. W domu panowała bieda, dlatego mama zdecydowała się posłać swe córki do Zakonu Świętej Cecylii, gdzie dziewczynki miały nauczyć się wielu przydatnych rzeczy. Leonora mieszkała [tam] do trzynastego roku życia. Nauczyła się piec chleb, zmywać naczynia, prasować, robić na drutach, czytać i pisać. Po skończeniu prac domowych, jeśli nie uczestniczyła we mszy, spędzała czas w klasztornym sadzie. Lubiła siedzieć pod drzewami. Stamtąd przybyła do bogatej rodziny O’Connerów, gdzie opiekowała się dziećmi - dwoma chłopcami – 2-letnim Pedro i 4-letnim Francisem. I choć niektórym wydawało się, że lepiej trafić nie mogła, bo zamożni i inteligentni ludzie, przyjazne jej współpracowniczki (Sofia i Lenora), miały sprawić, że poczuje się jak w niebie, mylili się. Zamiast w niebiosach, Leonora znalazła się w piekle za sprawą pana domu, męża Lourdes Camili Fuentes de O’Conner, prawnika, któremu wierność nigdy nie była bliska… Młoda, zagubiona dziewczyna, którą matka uczyła, żeby nigdy nie mówiła „nie” oraz by nie opowiadała o tym, co myśli, i w co wierzy (to miało dać jej moc…), nie umiała obronić się przed nachalnością swego pracodawcy. Była służącą, która robiła to, czego od niej wymagano, nawet jeśli było to wymuszane przemocą. Chwila słabości jej „pana” zaowocowała niespodziewaną ciążą u młodocianej Leonory. Państwo O’Conner nie wyrzucili jej jednak z domu – pozwolili jej zostać, urodzić dziecko, odkarmić je i odejść. Samej, bez córki. Dziewczynka, nazwana przez panią O’Conner, Aurą Olivią, miała się nigdy nie dowiedzieć o swoim pochodzeniu i tego, w jaki sposób została poczęta. Oficjalnie należała przecież do rodziny bogaczy… Co zrobiła Lenora? Czy udało jej się dochować tajemnicy? Czy kiedy rozczesywała włosy siedmioma powiązanymi ze sobą patykami własnemu dziecku, przykładała mu pajęczyny do skaleczeń i otarć, śpiewała piosenki o kozie bez jednej nogi, opowiadała mu, że kamienie mogą krwawić, bo w środku każdego kamienia jest serce, nie zdradziła się niczym? Czy pani O’Conner przetrzymała ciosy, jakie na nią spadły? Jakie potoczyły się losy tej rodziny?

W tej oszczędnej prozie, warto zwrócić uwagę na trzy rzeczy. Na postać jednej z służących – Josefę, która swoje komentarze zamykała najczęściej w jednym słowie. Zachowując się niczym autystyczne dziecko, którego bez głębszej analizy nie sposób zrozumieć, celnie pointowała wybory życiowe bohaterek. Druga rzecz to wielogłosowa narracja – akcję poznajemy za sprawą Leonory, jej córki oraz narratora. Wreszcie trzecia – najciekawsza - wyróżnione kursywą krótkie fragmenty cytatów z Biblii i wierszy (podobieństwa do chóru rodem z antycznych tragedii nie da się uniknąć…), którymi komentowane są kolejne sceny. Lecz to, co jest najważniejsze w tej nieprzeciętnej książce, to jej bohaterki. Kobiety słabe, wykluczone, uciemiężone, wykorzystywane, wreszcie: zdominowane. Przez mężczyzn, kastę społeczną, seks. Co równie istotne, w tej historii czas nie gra żadnej roli – jest ona tak uniwersalna, że mogłaby zdarzyć się zarówno wiele lat temu, jak i dzisiaj. Do tego Jennifer Clement dołożyła miejscowe wierzenia połączone z ołtarzykiem Dziewicy z Guadalupe, subtelny liryzm powiązany z prostotą słowa, które informuje o rzeczach strasznych – o traktowaniu człowieka jak przedmiot, o wykorzystywaniu swej przewagi, o pokorze i łagodności, z jaką poniżany je znosi. Swoim oryginalnym stylem autorka intryguje i zmusza do myślenia. Udało jej się stworzyć klimat, który poraża prostotą i brutalnością zarazem. Dzięki temu czytelnik uświadamia sobie, że prawdziwe historie oparte na kłamstwach to codzienność, którą często próbujemy tuszować albo negować. Pora się obudzić i zacząć działać póki jest czas.

Cytaty za: Prawdziwa historia oparta na kłamstwach, Jennifer Clement, Dom Wydawniczy Mała Kurka, Piastów 2014.

Ocena: 5/6

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Historia ponadczasowa

niedziela, 27 lipca 2014

Dziennik - Jerzy Pilch

24 lipca tego roku Gazeta Wyborcza podała informację, iż Jerzy Pilch przeszedł poważną operację. Podobno poddał się głębokiej stymulacji mózgu, ponieważ choroba Parkinsona uniemożliwiała mu samodzielną egzystencję. W tej na pozór smutnej treści jest i nadzieja, bo pisarz rzekomo pisze już swoją nową powieść. Tego optymizmu może braknąć jednakże w dalszej części mojego tekstu. Jestem świeżo po lekturze pierwszej części Dziennika Jerzego Pilcha z 2012 roku (na którą zdecydowałam się dopiero teraz, kiedy już dawno po premierze, a wokół niej zrobiło się cicho). Podeszłam do lektury z namaszczeniem, pewna doznań literackich na odpowiednim poziomie. I choć bardzo chciałabym zapiać teraz z zachwytu – nie dam rady. Książka w żadnym momencie nie powaliła mnie na kolana, jak inne, wcześniejsze publikacje (mojego ulubionego przecież) autora. Po zamknięciu czułam wielkie rozgoryczenie i ogromny ból, bo byłam pewna, że przez ten „Dziennik” przepłynę… Tym razem autor o ‘marny[m] wiślańsko-luterański[m] rozum[ie]’, jak sam o sobie napisał, zapomniał, że intensywne zdania zawsze są mocną stroną prawdziwej literatury. W jego Tu właśnie takich tąpnięć mi brakowało...

Motywów przewodnich w tej publikacji doszukałam się pięciu: piłka nożna (przede wszystkim ukochana Cracovia, ale i polska reprezentacja na Euro 2012 z propozycją koszulek, na których początkowo zabrakło orzełka…), polityka (wyraźna sympatia PO stronie jednej partii), religia (i chęć dowiedzenia przewagi luteranizmu nad katolicyzmem), literatura (dawni pracodawcy, mistrzowie, współczesne publikacje, itp.), zdrowie (czy raczej jego ubytki – problemy z postępującą chorobą Parkinsona) – kolejność bez znaczenia. Pierwszy felieton datowany jest na 21.12.2009, ostatni na 21.11.2011.

Jak to w dzienniku, autor porusza sprawy, które w danej chwili były dla niego ważne. Wrażenia dowolnie mieszają się z odczuciami, niektóre tematy są kontynuowane na kilku kartkach, inne pisarz traktuje dość oschle. Z jednej strony szumnie odżegnuje się od polityki i polskiego futbolu, a z drugiej - namiętnie ogląda TVN 24, regularnie komentuje doniesienia sportowe w prasie i trzyma kciuki za wiecznie przegrywającą Cracovię. Nie wstydzi się mówić o momentach, w których nie pojmuje swego postępowania ([W]czoraj wyszedłem na miasto w dwu różnych butach, Przypadek? Początek? A może już środek?), o własnej chorobie, o tym, że prawa ręka zaczęła wieść kompletnie samodzielne życie, a kłopoty z pamięcią, a może nawet ze świadomością narastają. Pilch zdaje sobie sprawę, że przemija, że jego czas powoli się kończy, dlatego np. zastanawia się, jakie ubranie naszykować sobie do trumny. W obliczu odejścia z tego świata mimowolnie zaczyna wspominać – Agnieszkę Osiecką, Kornela Filipowicza (w młodości go odwiedzał - był jego przyjacielem i mistrzem), Andrzeja Nowakowskiego (kolegę ze studiów z krakowskiej polonistyki, który podarował mu kalendarz wielkości stołu pingpongowego), Adama Zagajewskiego (jego poruszającą twórczość) i imiennika tego ostatniego - Adama Małysza (jego ‘radość i piękno skakania’), itp.

Dotyka również spraw, które poruszyły całe społeczeństwo w kraju jak i za granicą, jak np. sprawę zaginięcia Iwony Wieczorek (był wtedy w Sopocie) i oczywiście katastrofę smoleńską (pisze w jej kontekście o zmarłym w tej katastrofie Adamie Pilchu - ewangelickim pastorze, który był mu bliski i wspomina słowa swojej babki pasujące do tych dramatycznych wydarzeń jak ulał: Ze wschodu nawet dobry wiatr nie wieje). Wraca pamięcią do stanu wojennego (przy okazji przyznaje, co zawdzięcza generałowi: Jaruzelski dał mi nie tylko wolność, dał mi też – jak się miało po latach pokazać - fach do ręki).

Jerzy Pilch dość często nawiązuje, co oczywiste, do literatury. Ostro wypowiada się o Januszu Rudnickim (zwłaszcza o proponowanym przez niego kanonie lektur), Jarosławie Marku Rymkiewiczu i Cormacu McCarthy’m. Wraca do kontrowersyjnej biografii Ryszarda Kapuścińskiego, wypowiada się o nowym redaktorze naczelnym Tygodnika Powszechnego, Piotrze Mucharskim, i przy okazji wspomina swoje 10 lat w tej redakcji. Po przyznaniu Nobla Mario Vargasowi Llosie, przypomina, że ten nie zawsze stał po właściwej stronie. W pamiętnym roku 1982 stał wręcz tam, gdzie stało ZOMO. A na naszym rodzimym gruncie przywołuje Nagrodę Nike dla Tadeusza Słobodzianka - dobrego znajomego Pilcha i ważn[ej] posta[ci] [jego] młodości i człowiek[a] bardzo m[u] bliski[ego]. Poza tym wielokrotnie powtarza tę samą przejmującą frazę Franza Kafki - „Sam ze sobą nie mam nic wspólnego…” Zapowiada również, że napisze kiedyś autobiografię pt. „Dusza w ekscesach” – trzymam za słowo, Panie Jerzy.

Po doniosłej tematyce, pora na lżejszy kaliber. Pilch napomyka również o rzeczach błahych dla ludzkości, ale ciekawych dla jego czytelników. Przykładowo o tym, na czym był w kinie chcąc nadrobić zaległości; co ostatnio czytał; jakie papierosy pali i dlaczego kupuje je na zapas. Kolekcjonuje zresztą nie tylko fajki, ale również gromadz[i] zapasy grubych, a nawet bardzo grubych książek (...) Grube książki są twoimi Szecherezadami, olimpiadami, mundialami, twoimi podróżami, twoją wodą życia. Tylko grube książki są w twoim zasięgu - w kosmos nie polecisz, w olimpiadzie już nie weźmiesz udziału, na mundial nie pojedziesz, w podróż dookoła świata nie ruszysz, nawet do Wenecji już ci się nie chce, masy rozmaitych rzeczy już nie dasz rady zrobić, ale nadzieję na przeczytanie grubej książki możesz mieć zawsze (…). Tu zgadzam się całkowicie, bo sama wyznaję podobną filozofię. Autor dowodzi, że Bóg istnieć musi skoro przywrócił weekendowy ekspres Warszawa-Wisła-Warszawa i chętnie rozwodzi się nad swoimi wrażeniami z podróży PKP. Wyznaje również, w jakich warunkach jest w stanie tworzyć: Nie tylko znoszę, ale wręcz przy słynnej ponadtrzydziestostopniowej apokalipsie, ‘podczas której starsi ludzie nie powinni wychodzić z domu’, dobrze mi się pracuje. Pot i duchota po paru dniach dają aurę szaleństwa, a każde szaleństwo-nawet z przegrzania-uskrzydla. Pisarz zabiera też krytyczny głos w sprawie internetu, porównuje go do jedn[ej] wielk[iej] rzek[i] gówna, baz[y] anonimowych agresorów, schronieni[a]- i co może istotniejsze – spełnieni[a] wszelkiej maści popaprańców i frustratów. Nie ma też najlepszej opinii o naszej ojczyźnie – kraju frustratów, których poznać można po nienawistnym dialogu z telewizorem. Hmm, tu się na pewno nie zgodzę...

Całymi latami marzyłem o byciu literackim urzędnikiem, a przyrosła mi cyganeryjna gęba lekkoducha, bankietowicza i Bóg wie kogo. No właśnie, kogo? Jaki obraz Jerzego Pilcha wyłania się z jego zapisków? Bez wątpienia jest ‘sekretarzem własnego umysłu’, jak o sobie mówi. Poraził mnie swoją szczerością, zaskoczył otwartością na czytelnika i ujął umiłowaniem swojej małej ojczyzny. Najbardziej jednak jestem zszokowana marazmem, który ten Dziennik naznacza. Autor intryguje czytelnika swoją logiką, kreśli swym charakterystycznym (czasem ponurym, czasem satyrycznym, ale i sarkastycznym) stylem obraz świata. Ponieważ Pilcha cenię, zajrzę do niego raz jeszcze. Liczę na to, że drugi tom, "Drugi dziennik. 21 czerwca 2012 - 20 czerwca 2013" będzie inny, że nie będę się mogła od niego oderwać, że zabraknie mi tchu. Amen.

Ocena 3/6

Cytaty za: Dziennik, Jerzy Pilch, Wielka Litera, Warszawa 2012.

Tę oraz inne, warte polecenia książki znajdziecie na www.gandalf.com.pl Polecam gorąco!