wtorek, 26 lutego 2013

Second Hand - Joanna Fabicka

Entuzjastyczne głosy krytyków i zachwyty recenzentów towarzyszą najnowszej książce Joanny Fabickiej „Second Hand” od czasu jej premiery. Tym razem nie mamy jednak do czynienia z książką adresowaną do młodzieży z których jest znana (należą do nich min. „Szalone życie Rudolfa”, „Świńskim truchtem” czy „Tango ortodonto”), a do dorosłego czytelnika. Agnieszka Holland na okładce „Second Handu” sugeruje, że to polski Almodovar, a Marcin Dorociński chciałby zobaczyć film na jego podstawie, a ja? Ja jestem zdania, że ta powieść o ogromie nieszczęścia, braku miłości, niesprawiedliwości i samotności rozgrywająca się gdzieś na głębokiej polskiej prowincji, tam, (…) gdzie podłe życie wiodą podli ludzie o sercach jak grudka gliny, nie pozostawi Was obojętnymi, zapewniam.

Jesteśmy w Podlewie, gdzie dobrze (…) znany [jest] zapach wódy. W tej mieścinie pachnie tak ranek, popołudnie, a wieczór i noc to już cuchną na całego. Pąki wiosennych kwiatów buchają odorem prostego wina i wymiocin, a stawy w dawnym dworku dziedzica kryjące zapitych topielców bulgoczą gazowymi bąblami. Tu nawet mleko matki i kupa niemowlaka walą gorzałą, ale co zrobić? W takim klimacie dojrzewają trzy pokolenia kobiet, głównych bohaterek, upośledzonych emocjonalnie, bo żadna z nich nie doświadczyła ciepła, miłości i poczucia bezpieczeństwa, jakie daje prawdziwa, pełna i kochająca rodzina. Nie inaczej jest jednakże z innymi mieszkańcami tej ponurej mieściny. Tu nikt nie ma ważnych spraw, niecierpiące zwłoki jest tylko napicie się, nim złapie telepka. Cała reszta życia toczy się gnuśnie, bez żadnych widoków na przyszłość i tak gnuśnieją wszyscy razem, nawet ksiądz Jeremi…

Jest ich trzy [siostry], a każda – jakby była jedynaczką. Spędzają czas oddzielnie, niepowiązane ze sobą żadną nitką, zaś wszystkie bez wyjątku: Edzia, Cecylia i Maria (…), w środku gnijące jak grzęzawiska, od lat biegną w niekończącej się sztafecie kobiet. Teraz pałeczkę przejęło najmłodsze pokolenie, choć nie uwolniło poprzednich od ciężaru udręki. Reprezentantką najmłodszej generacji jest dziewczynka o dziwnym imieniu-Femi: żyj[ąca] na emocjonalnej huśtawce sierota, która nawet nie wie, kim jest jej matka. Jest niczym ‘kwiat niewymagający żadnej troski, żadnej opieki’, choć pieczę teoretycznie sprawują nad nią dwie ciotki: Cecylia i Edzia, niestety obie niezdolne do wykrzesania z siebie uczuć wyższych, więc to nie jest dobre wychowanie. Wrażliwość i empatię posiada bez wątpienia Miriam, ‘eteryczna nauczycielka historii’ Femi, której pomieszało (…) się całkiem i zamiast otoczyć dziewczynkę opieką, szybko odchodzi w zaświaty. Dziewczynce zostaje już tylko Jovanka, córka Martwego Ptasiora, będąca jej przyjaciółką, ale też tylko na chwilę. Innych przyjaciół nie ma. Czemu? Bo Femi jest dziwna, jakby wybrakowana, nikomu niepotrzebna. Zamiast żyć prawdziwie, obserwuje egzystencję innych ludzi, ot taka namiastka normalności... Ciotki Femi także są osobliwe. Edzia ma karłowatość przysadkową i jak przepowiedział jej lekarz nigdy nie urośnie ponad metr czterdzieści i nigdy nie spłodzi potomstwa. Ciężki ma los: [g]dziekolwiek się znalazła, stała w hierarchii społecznej niżej od bezpańskich kotów. Zawsze dosięgały ją kamienie, puszki po konserwach, zgniłe jabłka – wszystko, co było pod ręką i czym można było odgonić to dziwadło, odmieńca, który nijak nie pasował do społeczności. Dlatego Edzia ma głębokie wewnętrzne przekonanie, że wyrok, na mocy którego żyje, wciąż jest nieprawomocny. Oddycha ściśnięta przeponą, dojada po innych, mówi półgębkiem, siedzi półdupkiem i śpi w nogach Cecylii. Stara się zużywać jak najmniej powietrza. Gdy tylko wraca do domu, zdejmuje lepsze ubranie i dodziera cudze, doszczętnie już zniszczone. Lecz to właśnie Edzię, lilipucią, trochę milczącą ciotkę Femi kocha najbardziej, mimo iż często jest ona w ciągu alkoholowym. Cecylia była kiedyś zamężna, ale mieszkając z mężem Romanem u teściów, poróżniła się z teściową (pachnie stereotypem???), odeszła od niego i w „Kaskadzie” (mamy w Łodzi taką knajpkę, a że autorka jest łodzianką, moja wyobraźnia robi swoje…) prezentuje prawdziwie erotyczny show razem ze swą siostrą Marią jako „Two sisters”… Oj, różne koleje losu ludzi z Podlewa przedstawia nam Joanna Fabicka i dzieje się tam, dzieje…

Na tle tych ‘barwnych ptaków’ w wersji żeńskiej zdecydowanie słabiej wypadają panowie. Owszem, jest na przykład chłopak Marleny, 'Bodzio Drżące Wargi-Migoczące Przedsionki-Rozklekotane Biodro', który cierpi na 'powiatowy Weltschmerz'; Raul – 'wędrowiec ze Świata Prawdziwych Mężczyzn i Ich Ważnych Spraw'; ekologiczny Leśny dziadek czy ksiądz Jeremi, któremu bliżej było do sekty krysznaitów niż do zaleceń księdza biskupa. Ale gdzie im do cierpiącej na permanentny orgazm Beaty; Marii dodającej do paelli mleka ze swych piersi czy Matki Wilczycy, która uzdrowiła cierpiącą na zaawansowaną gruźlicę kości Cecylię! Historii jest w tej książce naprawdę wiele, każda z nich oryginalna i prosząca, by poświęcić jej chwilę, zastanowić się nad nią, a może nawet poszukać rozwiązania dla jej protagonistów. Ale czy takowe istnieje?

Najnowsza powieść Joanny Fabickiej nie jest książką prześmiewczą, choć nie brakuje w niej dowcipu. Z racji, że tytułowy „Second Hand” to nie sklep z odzieżą używaną (a pensjonat prowadzony przez ciotki Femi), można się jedynie domyślać, że to bohaterowie mają życie z drugiej ręki: pogniecione, wymięte, połatane – słowem: nieszczęśliwe, naznaczone biedą, traumą i krzywdą. Żyją oni według przekonania, iż najlepiej mieć mało albo nic, skoro i tak trzeba oddać całą nadwyżkę szczęścia i właściwie niewielki jest stan ich posiadania, że nie wspomnę o wartościach moralnych czy bukiecie uczuć. Przerosło mnie przez chwilę nagromadzenie okropności, często ocierających się o naturalizm: seks, gwałt, przemoc, alkohol, brak wychowania, demoralizacja społeczeństwa, duchowieństwo, które nie potrafi sprostać problemom dzisiejszego świata i odczuwa liczne pokusy oraz mieszanie się sacrum z profanum. Mieszkańcy Podlewa, z których większość wpaja swoim dzieciom zasadę: Pamiętaj, byś żyda, murzyna, pedała i kalekę całą swą patriotyczną piersią nienawidził, bo tylko śmierdzą i kradną, a ponadto Panu Bogu w twarz plują, co ich na swoje niepodobieństwo w pocie czoła stworzył, zieją nienawiścią i zdecydowanie nie budzą sympatii. Podlewo staje się mieściną reprezentatywną, symbolem, enklawą, która nie musi konkretnie oznaczać Polski B, a wręcz przeciwnie może znaleźć się w każdym mieście, nawet tym największym. Tu nie o miejsce chodzi, a o ludzką mentalność. Tu królują niedojrzałe i nieudolne matki; żony, które cierpią na chroniczny brak miłości; dzieci, którym nikt nie poświęca takiej uwagi, na jaką zasługują. Brak - to słowo w Podlewie odmienia się przez wszystkie przypadki: brak miłości, pewności siebie, zrealizowanych marzeń, pieniędzy dających szansę na prowadzenie porządnego życia i sił, mogących przemienić ich gorzką egzystencję, pełną upokorzeń, samotności i cierpienia w lepszą, pełniejszą, mającą prawdziwy sens…

Urzekła mnie umiejętność płynnego przechodzenia od jednego wątku do drugiego. Joanna Fabicka zmienia klimaty, żongluje nimi, umiejętnie łamie nastrój – przemyka się od groteski do traumy i ukazuje pokraczne postaci (świetnym przykładem jest tu Femi - pokraka fizyczna i emocjonalna dotknięta brakiem miłości rodzinnej). Ze względu na małą ilość dialogów, gęstą narrację, mnogość szybkich wydarzeń i wielowątkowość, powieść ta rzeczywiście, jak zapowiada Marcin Dorociński z okładki, jest idealna, by stworzyć z niej film i chyba wiele byłoby w nim z Almodovara, jak słusznie sugeruje Agnieszka Holland. Na uwagę zasługuje także pełen humoru język autorki: żywy, świetnie oddający barwne postaci „Second Handu”. Jest to bez wątpienia lektura ciężka (ku mojemu zdziwieniu czyta się ją bardzo szybko!), lecz ciekawie skonstruowana, dająca do myślenia, uruchamiająca wyobraźnię i ukazująca kobiecą siłę, możliwość odrodzenia (ta spod ziemi wyrasta[jąca] piramida kobiet na końcu mówi sama za siebie, no i pachnie lekko feminizmem…), bo w tak beznadziejnym położeniu, wśród miernoty, w jakiej żyją bohaterowie tej powieści, oni sami wypadają intrygująco i energicznie, próbując odkryć tajemnice przeszłości, mimo iż o ich rozwikłanie zbytnio się nie troszczą…

Zamierzam wrócić do Podlewa. Nie dziś ani nie jutro. Pewnie też nie za miesiąc. Ale wrócę tam, by po raz kolejny na spokojnie przyjrzeć się mieszkańcom tego miejsca, okraszonego przez autorkę fantazją, oniryzmem, groteską, kiczem, cierpieniem, złem i brakiem empatii. Przyłączycie się?


Cytaty za: Second Hand, Joanna Fabicka, W.A.B, 2013.

Ocena 5/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu W.A.B.

środa, 20 lutego 2013

Dobre dziecko - Roma Ligocka

[N]ikt nigdy tak naprawdę mnie nie kochał. Tak mi się przynajmniej wydaje, wyznaje Roma Ligocka, autorka niezapomnianej „Dziewczynki w czerwonym płaszczyku”, która w swojej książce „Dobre dziecko” porusza trudny, ale wciąż aktualny temat dojrzewania młodego człowieka. W tym okresie wpływ na Romę miała oczywiście druga wojna światowa, pobyt w getcie oraz… historia miłosna jej matki, która skutecznie niszczyła córkę wpędzając ją w depresję i anoreksję, brak pewności siebie oraz powodując ten bezradny dziecięcy lęk… i wieczn[ą] gotowość do ucieczki. Temu tematowi autorka poświęciła swoją najnowszą, dodajmy już na wstępie, świetną publikację.

Umiem tylko kochać. Nie umiem być kochana. Nigdy nie umiałam – nawet jako dziecko. Prosiłam, modliłam się o czyjąś czułość, o uwagę – zawsze dostawałam jej za mało. Byłam tylko samotną dziewczynką w obcym świecie i chyba ciągle nią jestem. Dopiero jako dorosła kobieta zrozumiałam, że ta dziewczynka nie opuści mnie już nigdy. Smutne było dzieciństwo i okres dojrzewania Romy.
Była nieśmiała, pełna lęków, rozpaczy, nerwowa, szczupła, drobna i trochę niezgrabna. Jak sama przyznaje, [n]igdy nie umiała się bawić, cieszyć, głośno śmiać. Do dziś nie umie. Nauczono ją tylko uciekać, bronić się ukrywać. Do końca. Bo trzeba przeżyć, cokolwiek by ją spotkało. Matka postrzegała ją jako samotniczkę, ciągle siedzącą w książkach albo coś rysującą, nie umiejącą sobie zjednać ludzi (nie miała koleżanek w szkole, dzieci jej nie lubiły, nazywały ją ‘szczytem mądrości’). Czy to dziwne, skoro od najmłodszych lat przyszło się Romie zmierzyć z największymi przeciwnościami losu? Gdy musiała walczyć o swoje życie, uciekać, a z czasem konkurować o względy mamy z jej nowym mężczyzną? To wujek Arek, kolega ojca Romy, w którym jej matka zakochała się bez pamięci już po śmierci swojego męża. I nie miał znaczenia fakt, że był on żonaty, miał dziecko, a romans z nim oznaczał narażenie siebie i córki na ciągłe szykany ze strony krakowskiego społeczeństwa. To była miłość… Jak bardzo źle było tej młodej Romeczce, kiedy pisała: Mama już mnie nie kocha. Kocha tylko tego wujka. To dobrze, bo ja też jej nie kocham. Czasem jej nienawidzę. Niestety, matka nie potrafiła zrozumieć zachowania córki, widząc w nim jedynie przejaw krnąbrności i nieumiejętność docenienia jej poświęcenia. Dlatego wyzywała ją od wariatki bez serca, nieczułej jak rodzina ojca, a przecież Roma zwyczajnie nie mogła sobie poradzić z tym, że jej ukochana mama spotyka się z obcym człowiekiem, że on pisze do niej listy, że się kochają na leżance w pracy! Nastolatka ciągle czuła się winna i naprawdę nie chciała sprawiać problemów mamie, która (…) w domu (…) nie śmi[ała] się nigdy. Stale mówi,[ła] że [Roma] ją wpędz[i] do grobu. Hitlerowi się nie udało, ale [ona] to zrobi. Czy to aby nie dorośli o mało nie wpędzili Romy do grobu? Czy to nie oni obarczali ją ich dorosłymi problemami, tak bardzo, że prawie nie miała dzieciństwa i spokojnego okresu dojrzewania? Czy to nie dzięki nim stała się ‘starą malutką’, zagubioną i samotną? A czy to nie Roma była powierniczką, spowiednikiem i sędzią matki? Czy to nie ona ratowała jej życie? Owszem były i dobre chwile, np. kiedy mama i córka jeździły do Zakopanego, Rabki czy Poznania, ale to były raczej ucieczki przed atakami zazdrosnej żony wujka Arka… Roma na zdjęciach z tego okresu wygląda kwitnąco, uśmiecha się szeroko, itp. Nie widać jej depresji, anoreksji, stresu czy syndromu posttraumatycznego. I tu Ligocka dość sprytnie wprowadziła koloryt w lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku: Roma dużo czytała ambitnej literatury, chodziła sama lub z koleżankami do filharmonii, kina i teatru, a z mamą na obiady do Wierzynka – słowem znajdowała radość życia, choć historia miłosna jej matki dużo ją kosztowała bez wątpienia. Ponadto dziewczyna czytywała pamiętnik swojej babci – Anny Abrahamerowej (Ten pamiętnik stał się moją ulubioną lekturą na długi czas. Potem już właściwie go nie czytałam – znałam go na pamięć, pisała Ligocka), w którym Anna cieszyła się życiem, miała plany na przyszłość dla siebie i całej rodziny, chwaliła się swymi dziećmi (zwłaszcza swoim dobrym dzieckiem-Tosią-matką Romy) nie wiedząc, że już wkrótce nadejdzie wojna i zabierze jej wszystko… Ten pamiętnik rozświetla mroki piekła, przez jakie przechodziła rodzicielka Romy, bo choć była dobrym dzieckiem, nie potrafiła być szczęśliwą kobietą i uszczęśliwić swojej córki...

„Dobre dziecko”
to opowieść bardzo osobista, pełna przemyśleń i (świetnie odtworzonych) uczuć zranionego, dojrzewającego dziecka napisana plastycznym językiem. Roma Ligocka opowiadając po latach o tym, co przeżyła, cały ciężar wzięła niejako na siebie, nie obarczając nim czytelnika, nie topiąc go w swym smutku, nie dołując. Dzięki zręcznie wplecionym radosnym wspomnieniom babci autorki, książka ta zdaje się być także ostrzeżeniem – niezależnie od tego, w jakich czasach żyjemy, nasza ‘normalność’ w każdej chwili może zostać nam odebrana i pozbawić nas wszystkiego tego, co kochamy, o co walczymy każdego dnia i co jest dla nas ważne, wszak [w]szyscy jesteśmy przedziwną mieszaniną strachu, słabości, dobrych intencji i złych uczynków. Szczególnie kiedy tkwi w nas zadawniony, nieuświadomiony lęk

Ocena 6/6

Cytaty za: Dobre dziecko, Roma Ligocka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.

Za możliwość książki serdecznie dziękuję Księgarni Gandalf, której bogatą ofertę serdecznie polecam!

piątek, 15 lutego 2013

Gabi i Uwe. Mój dziadek zginął w Auschwitz. A mój był esesmanem - Uwe von Seltmann

Przeszłość nie umarła, a nawet nie minęła, pisała Christa Wolf. Hermann Hesse zaś uważał, że powraca wszystko to, co nie zostało przecierpiane lub załatwione do końca. I tak w rzeczywistości jest, choć często wzbraniamy się przed kolejnym powrotem do ogromu tragedii z okresu II wojny światowej, Holokaustu i zagłady, która nie pasuje do naszego wyidealizowanego świata, w którym śmierć nadal stanowi temat tabu. Mimo, iż Niemcy po 1945 roku przerabiali te zagadnienia niezwykle dokładnie, to jest jeszcze wiele rodzin (nie tylko niemieckich), które do tej pory nie stawiły czoła wojennej przeszłości. Choć winy moralne nie są dziedziczne, to psychiczne, moralne i społeczne skutki przemilczania i ukrywania win obciążają również następne pokolenia. Tego zdania jest także niemiecki dziennikarz, Uwe von Seltmann, i jego żona Gabriela, Polka, chcący poznać prawdę o seniorach własnych rodów. W ich przypadku te losy skrajnie się różniły, czemu zawdzięcza swój początek projekt 'Dwie rodziny - dwie przeszłości - jedna przyszłość' oraz powstanie niezwykle poruszającej książki „Gabi i Uwe. Mój dziadek zginął w Auchswitz. A mój był esesmanem”.

Uwe von Seltmann należy do trzeciego pokolenia po II wojnie światowej, tak więc ma ten 'konieczny dystans', który pozwala mu przekopywać się przez przeszłość własnego dziadka, Lothara von Seltmanna. Jego ojciec nigdy nie opowiadał o nim, a Uwe nie miał szansy poznać dziadka, bo ten jako 28-latek zginął podczas wojny w okolicach Wrocławia. W rodzinie von Seltmannów panowała zasada, że o dziadku się nie mówiło. Panował w niej swoisty strach przed złamaniem tabu, otwarciem nowych ran. Ran, bo dziadek Uwe był zdeklarowanym esesmanem, zagorzałym zwolennikiem Hitlera, docenianym przez swych zwierzchników za sumienną pracę na rzecz Trzeciej Rzeszy, którego pogmatwana przeszłość nie była powodem do dumy dla członków rodziny. Niektórzy z nich uznawali fakt, że Uwe chce się zająć tą historią za świetny pomysł, inni twierdzili, że nie pomogą mu, bo nie mają żądnych wspomnień o dziadku-naziście, a jeszcze inni byli nastawieni do tego pomysłu bardzo sceptycznie. Aby poznać prawdę o Lotharze Uwe przemierzył ponad 3 tysiące kilometrów, do tego doszły: bezsenne noce, koszmary i różnego rodzaju psychosomatyczne dolegliwości, [które] pozostawiły po sobie ślad (…), a także niezrozumienie i brak zainteresowania, z jakim się spotykał[…], słowa i spojrzenia, które m[u] sygnalizowały, że znajdował[…] się na drodze do nikąd. Wciąż zadawał sobie pytanie, po co to robi: by pokazać, że on, w przeciwieństwie do dziadka, jest dobrym człowiekiem? By odwrócić uwagę od własnych ciemnych stron? Żeby odkupić winy seniora rodu? Zauważając wiele podobieństw do swojego dziadka, Uwe zastanawiał się, jak on zachowałby się podczas II wojny światowej, po której ze stron opowiedziałby się i czym kierował się Lothar służąc zbrodniczej ideologii (Chcę uważać, aby nie pójść w twoje ślady. Ale chcę też zrozumieć, dlaczego stanąłeś po stronie zbrodniarzy). Czytelnik towarzyszy Uwe w odkrywaniu kart historii jego dziadka i dokładnie odszyfrowuje uczucia, które mu towarzyszą: radość, gdy sąsiadka dziadków mówi, że byli dobrymi ludźmi; nadzieję, gdy istnieje szansa, że dziadek nie miał krwi na rękach, że był ‘jedynie’ człowiekiem zza biurka; niepokój, gdy są podejrzenia, że dziadek tłumił powstanie w getcie warszawskim czy niedowierzanie, bo jak człowiek, który na zdjęciach wygląda na tak miłego, jest w stanie zamordować kogokolwiek? …

Także w rodzinie Gabi nie rozmawiało się na temat dziadka, Michała Pazdanowskiego, który został zamordowany przez hitlerowców. Wszyscy wiedzieli, gdzie zginął i domyślali się, jakie piekło musiał przejść przed śmiercią. Toteż Gabriela zawsze czuła się nieswojo, kiedy słyszała język niemiecki, stanowiący dla niej jedynie język wojny i okupanta (…), a każdy Niemiec powyżej osiemdziesiątki był [dla niej] potencjalnym mordercą. Początkowo kobieta nie chciała brać udziału w przedsięwzięciu Uwe, bojąc się, że konfrontacja z przeszłością okaże się dla niej zbyt bolesna. Miała mężowi nawet za złe, że szperał w przeszłości jej rodziny, otwierając puszkę Pandory i dręcząc jej członków. Co ciekawe, z czasem niektórzy ze strony Gabi dziękowali Uwe za zainteresowanie historią ich przodka, bo dzięki temu poczuli, że Niemiec zdjął z nich wielki ciężar oraz że otrzymali swego bliskiego niejako z powrotem. Gabi i jej kuzynka do tej pory nie mogą oglądać żadnych filmów o obozach koncentracyjnych, bo za bardzo je to dotyka. I obydwie mają podobne lęki - że w każdej chwili może wybuchnąć wojna i trzeba będzie uciekać. To poczucie siedzenia na spakowanych walizkach, zawsze w gotowości do ucieczki lub ukrycia się towarzyszy im przez cały czas. Obie też nie chcą mieć dzieci. Co takiego zrobiły im ich matki? Właściwie nic, tyle że to one opiekowały się matkami, były przy nich niczym matki własnych matek, a ich dzieciństwo naznaczone było koszmarem wspomnień i przejmującym strachem. Po powrotach do miejsc związanych z dziadkiem, w których żył, pracował (m.in. w Werchowynie nad Czeremoszem, obecnie na Ukrainie) i konał, Gabi doszła do wniosku, że Auschwitz jest nauczycielem. Auschwitz to nauka o nas. O tym, jacy jesteśmy my, ludzie i warto powiedzieć o tym młodemu pokoleniu.

Jesteśmy z Uwe razem od sześciu lat. Od czterech lat otwieramy zabliźnione rany, w nas i naszych rodzinach. Dziś już wiem, że dzięki tej przeszłości pracujemy nad sobą, nad tkwiącymi w nas przesądami, blokadami i zmorami, mówi Gabi. Jeśli ktoś myśli, że książka „Gabi i Uwe. Mój dziadek zginął w Auschwitz, a mój był esesmanem”, to słodka historia o Polce i Niemcu, którzy zdecydowali się na małżeństwo, mając za sobą całkowicie odmienne rodzinne doświadczenia, to jest w błędzie. Ta sympatyczna para spoglądająca na nas z okładki książki nie stanowi pary głównych bohaterów! Do protagonistów należą dziadkowie Gabi i Uwe, ich skomplikowane historie, trudne decyzje, koleje losów, itp. To jest prawdziwa literatura faktu, świetnie opracowana publikacja, pełna odniesień do pism, dokumentów, listów, notatek, zdjęć, wspomnień i wrażeń ze spotkań z żyjącymi jeszcze świadkami z Polski, Niemiec, Ukrainy, Francji i Izraela, którzy opowiadając o losach ofiar i ich oprawców, sami przeżywają katharsis. Gabi i Uwe podjęli ten trud, by ocalić od zapomnienia CZŁOWIEKA, by nadać tragicznej historii twarze, by coś podobnego nigdy więcej się nie powtórzyło. Gabriela i ja, nasze obie rodziny, są symbolem pokojowego współistnienia. Nie jest się odpowiedzialnym za to, co przeszłe, ale za to, co przyszłe, wyznaje Uwe, a my dzięki jego rzetelnej pracy pojmujemy, że traumy naprawdę nie ulegają przedawnieniu oraz że Helmut Schmidt twierdząc, iż zamiast o teraźniejszości przeszłości, należy mówić o przyszłości przeszłości, miał rację. Bo kiedy sprawcy milczą, mówią wnuki, które uczą, jak żyć w świecie po Auschwitz, bo o tym, jak umierać zdążyli się już dowiedzieć.

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Przyszłość przeszłości


poniedziałek, 11 lutego 2013

Terminal - Marek Bieńczyk

„Terminal”, pierwsza powieść Marka Bieńczyka z 1994 roku, to historia pewnej miłości czy raczej jej utraty, ale opowiedziana w zupełnie inny sposób niż ten, do którego przyzwyczaiły nas publikowane współcześnie banalne powieści adresowane głównie do kobiet. [T]o tutaj to nie jest powieść ani list otwarty, to jest gawęda przy kominku dla nieznanych i przyjaciół i bliskich nieznajomych, gdy skończę, zgasimy ogień, legniemy pokotem spać, uprzednio się wysiusiawszy. Może też będą pytania, przyznaje narrator. Jeśli mamy do czynienia z gawędą, to czytelnik musi się nastawić na bezpośrednie zwroty, liczne powtórzenia i mnogość wątków swobodnie wplecionych w otwartą kompozycję dzieła. Czy to wszystko pasuje do powieści, która ma nam opowiedzieć o uczuciach: tych, które dają nam siłę do życia i tych, które skutecznie nas niszczą? Zobaczmy.

Ona, Błękit Na Ziemi, profesjonalistka i artystka, nie szła na skróty, nie kondensowała istot i rzeczy, ‘Nieustraszona Poetka Egzystencji’ - mogła nie spać, nie jeść i nic sobie nie kupować, ‘była nocy żeglarzem’. On, Marek, narrator, poznał ją kiedy [b]yła; była daleką, milczącą, niedostępną kobietą, gdy z kamienną miną przechodziła koło [niego] z ciemnym mężczyzną u jej boku, z tym kontynentem, który postanowił zignorować morze. Oboje są stypendystami, którzy spotkali się we Francji. Ich wzajemna fascynacja rosła powoli, jak przyznaje Marek, [ich] miejsce jest gdzieś między bytem a niebytem, między dwiema fikcjami (…). Kiedy udało im się wreszcie stworzyć coś na kształt związku [t]ak sobie niby żyli[…], nie zmieniając przyzwyczajeń, rzeczy [ich] codzienne wzywając na apel poranny i odśpiewując [ich] hymn wierności na wieczornym (…). Wtedy zaczęły wychodzić na jaw dzielące ich różnice, o których narrator opowiada, dużo wspominając, a w międzyczasie stawiając czytelnikowi pytania filozoficzne. Marek sam o sobie mówił: duszę miałem lekką i pustą, życzliwą dla minusów, niechętną znakom równości. Był człowiekiem, który niewiele miał, pragnął jedynie miłości. Związek, który próbował budować z ‘Nieustraszoną Poetką Egzystencji’, był jak się zdaje pozorny, pozostający raczej w świecie marzeń i nie mający zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością. Towarzysząc mu podczas samotnych wędrówek przez miasto, oswajał uczucie opuszczenia, porzucenia, samotności i życie w pojedynkę: Lubiłem te wieczorne powroty, obmywałem się ze znużenia w światłach wystaw, zaglądałem do księgarń, by sprawdzić, co piszą inni, a nieźle im szło; przypatrywałem się przez szyby jedzącym, zaglądałem im do talerzy, obliczając ilość zjedzonych oliwek, i wydawało mi się, nawet bezczelnie miłe i dramatycznie naiwne, że ludzie z dumą ujawniają, co trafia im do wnętrz i za jaką cenę. Kiedy Ona zdecydowała, że odchodzi, on pisał: Ja wiem, że szanse są niewielkie. Staram się domyślić, co szepce ci w ucho głos jutrzenki, gdy otworzysz powieki. I czym pluje ci w twarz wiatr nadlatujący z przyszłości. (…) Nie będę o nic pytał. Gdy się już wszystko stanie, zachowaj na pamiątkę mój kapelusz, przyślę ci go pocztą (…) Przeżyłem z tobą niezapomniane chwile. Oglądałem arcydzieła dostępne garstce szczęśliwych wybrańców. Na odwiecznym piasku zobaczyłem nasz ślad. Zostawiła go, powiedziała, że się odezwie i podarowała mu jego własny portret (To był jej ostatni prezent, lecz nic z siebie już nieobecnej, nic z tego, czego nie ma, na pamiątkę po stracie), który sama namalowała. Może wrócisz kiedyś jak Rambo drugi i Rocky trzeci, jak czwarty zabór i piąte koło. Jak liść na drzewo i światło pod powiekę. Będę czekał, jak zawsze a jeśli się spóźnisz o rok czy dwa, przymknę na to oko, a nawet kupię ci jogurtu, tego droższego, z takimi specjalnymi bakteriami, które skutecznie zadbają o twoją florę żołądkową i posmutniałe fauny mojej miłości… Czy wróciła, nie wiadomo.

Marek, główny bohater, jest twórcą, któremu możemy towarzyszyć podczas pracy (albo jej prób): Zrobiłem sobie herbaty, jak to Polak przed pisaniem, i usiadłem przy stole bez ruchu. Po leżącej przede mną białej, pustej kartce biegał karaluch; rozpędził się na całego. Po co ten pośpiech, gdzie tak lecisz, czego szukasz, daj spokój, zawołałem do niego w ciemną noc. Sprawiłby mi radość, gdyby mnie usłuchał i sobie odpuścił. Ale wychować sobie uczniów jest trudniej, niż się zdaje, poleciał gdzieś w nieznane za szafą. Jako narrator analizował to, co pisał. Często bardziej niż na treści rozmów skupiał się na formie do tego stopnia, że granica między narracją a dialogami postaci zacierała się. Jego wypowiedzi to potoki słów, nieprzerywane rozmowami, w których królowały zdania wielokrotnie złożone i często banalne rozmowy. Nie potrafił odpowiednio komunikować się z czytelnikiem, a wręcz sprawiał wrażenie, jakby nie chodziło mu o porozumienie. Ty, czy mógłbyś powiedzieć coś normalnie, prosiła Ona. Ale On nie mógł, on był 'zwolennikiem lektury uciążliwej'. [B]o ja nie mówię przecież do rymu i formy nie pilnuję nie stawiam wersetów pod sobą, a gdy za długie, to nie ściubię ostatnich słów po prawej stronie, pół linijki niżej; nawet na akapitach oszczędzam i rozdziałów nie rozdzielam (…) W „Terminalu” nie ma akcji; tu ważne są jedynie uczucia i odczucia bohaterów i jakieś banalne czynności, jak np. sposób, w jaki ona je jogurt, tańczone tango czy wykład o twarzy, skutecznie stylizowane na filozofię.

Ta postmodernistyczna historia miłosna dwojga stypendystów przybyłych do Francji ukazuje cierpienie człowieka porzuconego, który nie ma szans na zrealizowanie swojego pragnienia. Zamiast szczęścia i spełnienia nadziei ma pustym dom i notorycznie towarzyszące mu uczucie samotności. Książka napisana jest charakterystyczną dla Marka Bieńczyka manierą, a on sam zdaje się nieustannie mrugać okiem do czytelnika. Dużo tu niedomówień, gier słownych, humoru, zabawy z konwencjami stylistycznymi, ale i pytań filozoficznych, które zmieszane z banalnością dnia codziennego dają dość niecodzienny efekt i ukazują autora jako wirtuoza stylu. Niestety, często pisze on dość zawile, buduje długie zdania, które męczą i sprawiają, że łatwo zgubić wątek. Prawda jest taka: jeśli czytelnik przywyknie do techniki Bieńczyka, „Terminal” przeczyta. Jeśli zaś będzie ona dla niego torturą, to nie dobrnie nawet do połowy książki, mimo, iż posiada ona niezwykle subtelną, piękną, ciepłą okładkę :-) Bez wątpienia jest to powieść dla wytrwałych i tych, którzy z zabawami stylistycznymi są za pan brat i sobie je cenią, wszak jest to 'lektura uciążliwa' bez dwóch zdań.

Cytaty za: Terminal, Marek Bieńczyk, Wielka Litera, Warszawa 2012.

Ocena 4/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Wielka Litera



piątek, 8 lutego 2013

To nie jest dziennik - Zygmunt Bauman

Zygmunt Bauman – filozof, socjolog, eseista. 88-latek, który za nic ma upływa czasu, a będąc znawcą problemów społecznych dostrzega wszystko to, co zdawałoby się być dla człowieka w jego wieku zakryte. Mając dużo doświadczenia, ogrom wiedzy i stosunkowo lekkie pióro, wciąż pisze, tworzy, filozofuje w świecie ogarniętym kryzysem, gdzie króluje brak nadziei i złudzeń. Jest przy tym rzeczowy, niezwykle elokwentny i szczery, nie unika też krytyki. Jego najnowsza książka „To nie jest dziennik” ukazała się po śmierci ukochanej żony, Janiny. I choć niektórzy czytelnicy pewnie liczyli, że Bauman da się w niej poznać jako człowiek cierpiący, zmagający się z żałobą, przeliczą się. Ten wybitny filozof uchyla jedynie drzwi własnego gabinetu, by czytelnik mógł rzucić okiem na jego notatki, z których złożył 55 rozdziałów, każdy opatrzył konkretną datą i tematem, który omawia. Zagadnienia, w których ustosunkowuje się do problemów współczesnego świata pozwalają przejrzeć na oczy czytelnikowi, który w dobie kryzysu gospodarczego i ułudy, w jakiej przyszło nam żyć, może się łatwo zagubić. Czy warto ‘podejrzeć‘ efekty pracy tego wybitnego profesora? Warto, bez wątpienia.

Zygmunt Bauman otwiera czytelnikowi oczy na mechanizmy, które rządzą naszą rzeczywistością. Pojawiają się zatem w jego tekstach czołowi przywódcy państw, których polityka nie uwzględnia ludzi biednych i wykluczonych. Przykłady: Nicolas Sarkozy, odwracając wzrok ludu od własnej nieudolności, wypowiedział wojnę Romom i Sintim, traktując ich jako źródło wszelkiego zła i nieszczęścia oraz biedy we Francji. Podobnie jest we Włoszech, gdzie pozostający poza prawem Silvio Berlusconi, za nic miał proces wydalania Romów z jego ojczyzny, będący kolejn[ą] odsłon[ą] starego zwyczaju usuwania przez społeczeństwa elementów opierających się asymilacji i klasyfikacji, tzw. konflikt ‘zadomowionych z outsiderami’. Filozof uważa, iż [n]ie sposób nie zauważyć, że standardowa surowość europejskich regulacji związanych z imigracją i udzielaniem azylu zaostrza się obecnie jeszcze bardziej, a twarde stanowisko przyjęte w stosunku do uchodźców szukających schronienia staje się jeszcze twardsze; [p]o raz kolejny zło czyni się w imię dobra, dyskryminację promuje się w imię równości, a opresję stosuje się w imię wolności. Zgadzam się w pełni. Barack Obama będąc prezydentem wybranym w większości przez czarnoskórych i latynoskich wyborców, szybko zapomniał o własnym elektoracie. Mimo to dostał kolejną szansę od Amerykanów. To ‘społeczna amnezja’ sprawiła, że najbardziej nawet skandaliczne występki rządzących, jeszcze nie tak dawno budzące oburzenie opinii publicznej, [zostają] odsuwane na bok lub całkiem zapomniane na czas wyborów. Bauman dodaje, iż [m]amy obecnie do czynienia z ustrojem, który można, jak sądzę, nazwać ‘postdemokratyczną Tele-oligarchią’ [czy też] postdemokracją, w której zdecydowana większość obywateli nie ‘wybiera’, ale posłusznie i milcząco ignoruje. Czy istotny jest zatem człowiek ubogi, żyjący w nędzy? Kto miałby o niego zadbać? Odpowiedź Baumana jest prosta i okrutna zarazem: Jeśli chodzi o znaczenie i pozycję [ubogich], mogliby równie dobrze nie istnieć. Administracja Obamy zamierza[ła] rzekomo zgromadzić miliard dolarów lub jeszcze więcej na walkę o reelekcję. Politycy poszukujący takich pieniędzy nie poświęcą wiele uwagi potrzebom i pragnieniom ludzi biednych. Skupią się raczej na przyklękaniu przed najbogatszymi. Tymczasem raport ONZ o ubóstwie ludzi na świecie jest zatrważający, gdyż przy obecnym tempie zmian w 2015 roku ponad miliard ludzi na świecie będzie żyło w skrajnym ubóstwie (…) Kolejne cele, jakie sobie wyznaczamy, z zadziwiającą regularnością pomijają potrzeby najbiedniejszych. Kryzys gospodarczy z 2008 roku pogrążył rodziny najbiedniejsze, które ucierpiały ze względu na bezrobocie, straciły dach nad głową i opiekę medyczną oraz dotknęły je inne nieszczęścia. Mimo, iż są to ludzie żyjący w chronicznym ubóstwie, potulnie znoszą swój los, choć 42 proc. amerykańskich dzieci wychowuje się obecnie w rodzinach o niskim dochodzie, a co piąte dziecko żyje w biedzie, zaś 67 proc. Amerykanów nie jest w stanie odłożyć z pensji ani dolara. Z tym zjawiskiem wiąże się degradacja społeczna ludzi pozbawionych pracy, czego autor dowodzi na podstawie pogłębianie się społecznej nierówności w Ameryce, gdzie brutalne realia społeczne dyskryminacji ubóstwa w dobie multikulturalizmu są widoczne gołym okiem. Nic dziwnego zatem, iż demokracja traci swój własny powab: Demokracjom na całym świecie nie udało się też powstrzymać ludzi przed odwróceniem się od sfery publicznej i od obywatelskiego dbania o wspólne dobro. Nie udało się i chyba się nie uda, bo przed nami długa i wyboista droga masowego bezrobocia. Kiedy całe roczniki absolwentów szkół wyższych wkraczają na rynek pracy zapełniony ludźmi bezowocnie poszukującymi pracy albo nie znajdują posady, albo są zmuszeni przyjąć taką, która jest poniżej ich kwalifikacji i ambicji. To tzw.'Pokolenie Zero: zero perspektyw, zero przyszłości'. Bauman przekonuje, iż głównymi środkami deficytowymi, na których zbija się dziś kapitał i których posiadanie oraz wykorzystywanie gwarantuje bogactwo w erze postindustrialnej, są wiedza, pomysłowość, wyobraźnia, umiejętność i odwaga myślenia odmiennie od innych – cechy, których kształtowanie, upowszechnianie i wpajanie miało stanowić podstawową funkcję uniwersytetów. Obecnie sytuacja wygląda tak, że [p]aństwo umywa w istocie ręce od obowiązku ‘kształcenia ludzi’. Znamy to dobrze z naszego kraju, ale autor podaje jako przykład bliską mu Wielką Brytanię, której kurczą się środki, jakimi dysponują uniwersytety, bo rządy zmniejszają dotacje na szkolnictwo wyższe, podnoszą opłaty za studia, wskutek czego spada liczba zdolnych studentów. Bauman wskazuje pokłosie takich działań: Następstwa bezpośrednie to redukcje etatów, zawieszanie czy likwidacja projektów badawczych oraz pogarszanie się stosunku liczbowego studentów do wykładowców i wynikła stąd degradacja warunków tudzież jakości nauczania. Pozostawiam to bez komentarza.

Zygmunt Bauman ma na uwadze także nowe gry, technologie dla samotnych (np. Love +), portale społecznościowe i to, co się dzieje w sieci: [P]rofil na Facebooku pozwala ci ‘zaprzyjaźnić się z 500, 1000 czy nawet 5000 osób, ale wszyscy ci ludzie poza wąską grupą złożoną ze 150 osób pozostaną co najwyżej podglądaczami twojej codzienności. Facebook i inne portale społecznościowe (…) pozwalają nam utrzymywać przyjaźnie, które w przeciwnym wypadku szybko by wygasły. Należy jednak pamiętać o pozornej bliskości w sieci: Istnieje ogromna, wręcz przepastna i niezgłębiona różnica między ‘przytulaniem’ a ‘zaczepianiem’ drugiej osoby… - różnica między prototypem ‘bliskości’ offline a jej wersją online, między bogactwem a powierzchownością, głębią, a płytkością, ciepłem a chłodem, serdecznością a zdawkowością… Internet stanowi synonim wolności, oznacza ‘władzę pozbawionych władzy’ – jest dostępny dla każdego w dowolnym miejscu, ale niesie ze sobą także zagrożenia. Bauman nie ma złudzeń, że żyjemy w społeczeństwie konfesjonału: Wydaje się, że nie cieszy nas posiadanie tajemnic, jeśli nie mogą one podbudować naszego ego poprzez przyciąganie uwagi redaktorów i ludzi zbierających materiały do telewizyjnych talk show, na pierwsze strony tabloidów i na okładki magazynów ilustrowanych. Problem pojawia się wówczas, gdy brakuje osób chętnych do słuchania naszych tajemnic. W przyszłości (a może i już obecnie) ci, którym zależy na dyskrecji będą pewnie odrzucani, spychani na obrzeża społeczeństwa…

Mogłabym jeszcze wiele ciekawych faktów opisać, które Zygmunt Bauman przytacza w swojej książce (m.in. o glokalizacji, ‘teorii skapywania’, za co ceni Michela Houellebecq’a, Jose Saramago i Michaela Haneke; ponadto, dlaczego lewica upodobniła się do prawicy, co autor zawarł w tekście mowy akceptacyjnej, którą wygłosił w Oviedo podczas ceremonii wręczenia Nagród Księcia Asturii i kim jest ‘prywatny Bóg’). W każdym rozdziale zawarte są rzeczowe opinie, które socjolog popiera faktami i rzeczowymi argumentami, nie unikając niewygodnych prawd, a często i wskazując, jak ważne jest w dzisiejszym świecie posiadanie oczu i uszu szeroko otwartych. Duża różnorodność tematów zyskuje dzięki licznym cytatom z "New York Timesa” i „Le Monde” czy z książek popularnonaukowych. [G]ra słów jest dla mnie najbardziej niebiańską z uciech. Uwielbiam ją, pisze Bauman. I niech dane mu będzie grać w tę grę jak najdłużej.

Cytaty za: Zygmunt Bauman, To nie jest dziennik, Wydawnictwo Literackie, 2012.

Ocena 5+/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję portalowi Oblicza Kultury


niedziela, 3 lutego 2013

Co Finowie mają w Głowie. O jednym takim, co poślubił Finkę - Wolfram Eilenberger

Neutralna politycznie, ekologicznie zrównoważona, przodująca w technologiach, wzorowa wychowawczo, językowo kuriozalna, pionierska w kwestiach emancypacji…, oto Finlandia w całej krasie. Większości z nas kraj ten kojarzy się z tysiącami jezior i bogactwem lasów, świetną Nokią, ciągłą (bo aż ośmiomiesięczną) zimą i uwielbianą przez Finów sauną. Przyznacie – brzmi ciekawie, aczkolwiek dość egzotycznie, przynajmniej jak dla mnie. Zatem: yksi, kaksi, kolme* i startujemy razem z Wolframem Eilenbergerem, niemieckim dziennikarzem, publicystą i filozofem, który zakochując się w Fince o wąskich oczach, próbuje zadomowić się w Suomi (tak nazywają Finlandię jej mieszkańcy), by podejrzeć, co Finowie mają w głowie, jak żyją i czy da się funkcjonować obok nich będąc obcokrajowcem pełną gębą…

Zacznijmy od języka. Fiński to chyba jeden z najtrudniejszych języków na świecie. Rzeczownik odmienia się tam przez 15 przypadków, nie występują zaimki i nie istnieje czasownik ‘mieć’ ani czas przyszły. Brzmi ciekawie, prawda? Wolfram Eilenberer opanował póki co z piętnastu jedynie trzy i pół. Finowie są nadal postrzegani jako ‘naród leśnych ludzi’, który żyje w dość ekstremalnych warunkach jak dla nas, Polaków: nie straszne im ani niskie temperatury ani roje komarów. Mówią mało, wolą milczeć i długo każą czekać na odpowiedź. Życie małżeńskie upływa im w stanie ciszy, to tzw. ‘milcząca harmonia’, którą Wolfram obserwuje na przykładzie swoich teściów. Cenią życie według utartego schematu i wygląda na to, że nie lubią zmian. Wykazują niechęć do rozrzutności i pyszałkowatości: Miejscowi powiadają, iż jeśli ktoś uważa zakup nowego auta za konieczny, to znaczy, że nie potrafi utrzymać w dobrym stanie swojego dotychczasowego samochodu. Prowadzi zatem niespokojne życie i wykazuje duży deficyt umiejętności manualnych – jest więc złym człowiekiem. Takie rzeczy i sposób myślenia, chyba jedynie w Finlandii jest możliwy …

Finowie mają bzika na punkcie wędkarstwa. Łowią ryby przez kilka dni na jachcie motorowym, który zapewnia ochronę przed deszczem i wąską koję do spania (!). Cóż, skoro Fin Lauri Rapala jest twórcą woblera (sztucznej przynęty wędkarskiej), chyba nie powinno nas to dziwić… Zaskakuje natomiast fakt, iż od kliku lat w Finlandii nie ma oryginalnych dokumentów. Osobiste pliki (jak np. metrykę) można wydrukować sobie samemu z komputera i … gotowe! Jeśli dodamy do tego informacje, iż Finowie nie pogardzą gulaszem z renifera, zajmują najwyższe miejsce w światowym rankingu spożycia kawy, preferują bardzo wytrzymałe, ale mało inteligentne szpice fińskie, [noc] latem to wieczny świt, zaś Marimekko to przodująca fińska firma włókiennicza, w której ubierają się wszyscy Finowie bez wyjątku (być może ze względu na dużą trwałość materiału), to nie dziwi fakt, o którym Eilenberger pisze otwarcie, obcokrajowiec ma prawo czuć się w Finlandii naprawdę obco… Na koniec należałoby wymienić kilku znanych Finów. Na dobry początek proponuję: skoczka narciarskiego Mattiego Nykänena, reżysera Akiego Kaurismäki czy programistę Linusa Benedicta Torvala będącego twórcą systemu operacyjnego Linux. Zacne towarzystwo, przyznacie. Dodam jeszcze, iż „Władca pierścieni” został stworzony na podstawie fińskiego (!) eposu narodowego „Kalevala”.

Książka Wolframa Eilenbergera „Co Finowie mają w głowie. O jednym takim, co poślubił Finkę”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Dolnośląskiego w serii 'Z różą wiatrów' nie jest przewodnikiem po Finlandii, nie przedstawia też charakterystyki narodu fińskiego. Autor skupia się na własnych doświadczeniach, na próbach zrozumienia odmiennej kultury i odnalezienia się w niej. Ciekawie wyłuszcza problemy, na jakie napotkał podczas przygotowań do ślubu z Finką i pobytu w kraju swej wybranki. Całość, przyznaję, miejscami jest trochę chaotyczna. Przypomina rozrzucone kartki zapełnione wspomnieniami, które złożono, ale zapomniano o chronologii. Eilenberger bez wątpienia chciał pokazać różne aspekty życia w Finlandii ważne dla niego, związane z jego żoną i jej rodziną, przyjaciółmi oraz z ich konkretnie przywarami, oryginalnościami, itp. Książka jest bez wątpienia ciekawa (wzbogacona filozoficznymi dygresjami autora z racji jego wykształcenia), o ile oczywiście czytelnik nie założy sobie, że „Co Finowie mają w głowie” to jedynie powieść o Finlandii i Finach. Wszystkim, którzy mają ochotę na chwilkę zajrzeć do intrygującej Finlandii, by sprawdzić jak i czy w ogóle radzi sobie w niej Niemiec, polecam!

*(fin.) Raz, dwa, trzy

Cytaty za: Co Finowie mają w głowie. O jednym takim, co poślubił Finkę, Wolfram Eilenberger, Wydawnictwo Dolnośląskie 2012.

Ocena: 4/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję portalowi Oblicza Kultury