niedziela, 23 grudnia 2012

Walka kotów - Eduardo Mendoza + bożonarodzeniowe życzenia

Eduardo Mendoza jest jednym z tych autorów, których chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. To pisarz, którego książki są tłumaczone na wiele języków i które zyskały na całym świecie miliony fanów. W naszym kraju wydano już piętnaście powieści tego hiszpańskiego prozaika. Całkiem niedawno ukazała się „Walka kotów”, traktująca o wojnie domowej w Hiszpanii w latach 1936-39. Mendoza napisał ją, będąc świadomym, iż wielu młodych ludzi wciąż wraca do tamtych tragicznych wydarzeń, bo ich konsekwencje są odczuwalne po dziś dzień. Sam literat jest także przesiąknięty wojną i jej klimatem - urodził się co prawda tuż po niej, ale opowieści wojenne towarzyszyły mu przez całe dzieciństwo i skutecznie wryły mu się w pamięć. Przyjrzyjmy się zatem z bliska „Walce kotów”, najwybitniejszej powieści Eduardo Mendozy, za którą otrzymał Premio Planeta de Novela, największą hiszpańską nagrodę literacką…

Jest rok 1936. 34-letni Anglik, Anthony Whitelands, wykładowca historii sztuki z Cambridge i znawca dzieł Diego Velázqueza, jedzie do Madrytu, by wycenić jeden z licznych obrazów księcia de la Igualada. W obliczu trudnej sytuacji politycznej książę chce zapewnić swojej rodzinie spokój i dlatego za pieniądze pochodzące ze sprzedaży tajemniczego płótna zamierza wywieźć najbliższych z ogarniętej wojną domową Hiszpanii. Anthony, który jest znawcą malarstwa hiszpańskiego, chętnie przystaje na tę propozycję. Lubi Madryt, a zwłaszcza Muzeum Prado, które uważa za swój drugi dom. Ku jego zdziwieniu zamiast zwyczajnej wizyty, naznaczonej pięknem miasta, jego interesującą architekturą, licznymi dziełami sztuki, atmosferą kultury i dobrej zabawy, na Anglika czeka kraj pogrążony w głębokim kryzysie, w którym ścierają się ze sobą zwolennicy republiki, rewolucjoniści oraz sympatycy Falangi, co sprawia, iż jego panorama jest nie tylko mroczna, lecz wręcz beznadziejna. Ale dla Anthony’go początkowo najważniejsza jest sztuka i przyszłość obrazu, który okazuje się być prawdopodobnie jednym z nieznanych dotąd szerokiej publiczności płótnem Diego Velázqueza. Anglik jednakże dość niespodziewanie znajduje się w punkcie przecięcia wszystkich sił kształtujących Historię Hiszpanii, ale zamiast wyjechać z kraju, obsesyjnie wręcz myśli o znalezisku w piwnicy swego pracodawcy (Kwestia ta poruszała go do tego stopnia, że tylko naturalna flegmatyczność charakteru i surowe wychowanie powstrzymywały go od zachowywania się na ulicy jak człowiek niespełna rozumu). Niestety, obraz Madrytu w tym czasie to nie galerie, nie piękne stroje ani nie szampańska zabawa. To spalone kościoły, akty wandalizmu w klasztorach, zniszczenia dziedzictwa narodowego, organizowane na szeroką skalę manifestacje, zgromadzenia, liczne przesłuchania oraz bójki i strzelaniny na ulicach. Miasto pełne jest szpiegów, płatnych morderców i rewolucjonistów oraz ich ofiar. Jak przyznaje jeden z bohaterów książki: W Hiszpanii sprawy toczą się źle od wieków, ale w ostatnich miesiącach spieprzyło się na dobre. Falangiści strzelają do socjalistów; socjaliści do falangistów, do anarchistów, a czasem i do siebie. I wszyscy mówią o rewolucji. Androny! Żeby brać się do rewolucji, prawicowej czy lewicowej, przede wszystkim trzeba podejść do rzeczy na poważnie: jedność i dyscyplina. Ale dyscypliny i jedności jak na lekarstwo, nawet w przypadku Anthony’ego. Mężczyzna dość niespodziewanie zakochuje się w pięknej córce księcia, Paqiucie, której serce od dawna należy do markiza de Estella, adwokata, polityka i przywódcy Falangi. Kiedy w domu księcia toczą się rozmowy o bieżących sprawach politycznych, w których uczestniczą nieprzeciętni goście, uwagę przybysza o nienagannych manierach zajmują inne rzeczy, które niestety nie uchronią go od polityki, czyhającej na każdym kroku …

Dobrze nakreślona sytuacja polityczna, która oddaje atmosferę trudnych czasów i klimat nastrojów panujący wtedy wśród ludzi (strach przed zamachem stanu, ludzie kupujący broń i zastanawiający się nad wyjściem na ulice, etc.), postaci historyczne (generał Franco, założyciel Falangi - José Antonio Primo de Rivera, ówczesny prezydent - Manuel Azaña, sprawiają, że książka jest wiarygodna), informacje o malarstwie (Mendoza, podobnie jak Whitelands, jest miłośnikiem sztuki - autor był przez kilka lat doradcą w Muzeum Prado i zna je doskonale, podobnie jak jego bohater) oraz umiejętność budowania napięcia, sprawiają, że „Walka kotów” jest ciekawa i dobrze się ją czyta. To, co dla mnie było ważne, to fakt, iż porusza ona nieznany mi, ale i pewnie większości polskich czytelników, temat dotyczący wewnętrznych zamieszek w Hiszpanii z ubiegłego wieku. Co istotne, nie ma w tej książce traumatycznych przeżyć bohaterów, ich dogłębnej analizy, nie ma też rozlewu krwi, trupów na ulicach, itp. Są za to prawdziwe wydarzenia, które Mendoza swoim zwyczajem przeplata ze śmiesznymi scenami z życia głównego bohatera. Podczas gdy rzeczywistość miesza się z fantazją, powieść uzyskuje odrobinę lekkości, mimo iż dotyka ona przecież bolesnych dla Hiszpanów zagadnień. To jest bez wątpienia plus. Za minus uważam fakt, iż książka jest nierówna - oprócz momentów niezwykle barwnych, wciągających, są i takie, które nużą, niestety. Mimo to zaryzykuję stwierdzenie, iż ta błyskotliwa mozaika Eduardo Mendozy, której częściami składowymi są m.in. intryga, polityka, miłość i pragnienie władzy, przypadnie do gustu nie tylko wielbicielom talentu tego hiszpańskiego pisarza, ale także wszystkim, którzy nie zniechęcą się odkrywaniem nieznanych nam kart z historii Hiszpanii XX. wieku.

Cytaty za: Eduardo Mendoza, Walka kotów, ZNAK, 2012.

Ocena 4+/6

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem "Viva España!"


-------------------------------------------------------------------------------

Nachodzące Święta Bożego Narodzenia niosą ze sobą wiele radości, refleksji oraz planów na Nowy Rok. W tych wyjątkowych dniach, wielu podniosłych chwil, zdrowia, zadowolenia oraz pięknych lektur i samych sukcesów w 2013 roku wszystkim Odwiedzającym Moją Księgarnię życzy Ines


*zdjęcie pochodzi ze strony: wieszjak.pl

piątek, 21 grudnia 2012

Drugie piętro - Andrzej Gumulak

Znały się od dziecka, ponad pół wieku mieszkały jedna pod drugą, lecz od lat nie rozmawiały ze sobą, nawet wówczas, gdy pracowały w tym samym teatrze i, chcąc nie chcąc, mijały się na klatce schodowej czy za kulisami. Odkąd przeszły na emeryturę i miały nieskończenie dużo wolnego czasu, dziwnym zbiegiem okoliczności przynajmniej raz w tygodniu spotykały się w sklepiku na rogu. Nieraz ich spojrzenia krzyżowały się, ale zawsze były pełne odrazy.
Oto fragment, w którym zawiera się prawie wszystko, z czym mamy do czynienia w powieści Andrzeja Gumulaka, „Drugie piętro”. Pan Andrzej jest dziennikarzem, który zaczął od pisania opowiadań fantasy, ale nie poprzestał na nich, czego dowodem jest recenzowana właśnie przeze mnie książka. Autor definiuje siebie jako psiarza i zwolennika szybkiej jazdy samochodem. Lubi także podróże i muzykę. Sprawdźmy zatem jakim debiutem jest „Drugie piętro”, które swoją premierę miało w kwietniu tego roku.

Bohaterkami powieści są dwie starsze panie: Lidia, emerytowana primabalerina o światowej sławie, i Helena, znana diwa operowa. Kobiety od wielu lat są blisko związane ze sobą, notorycznie przebywają w pobliżu siebie (obecnie mieszkają jedna pod drugą w kamienicy przy ulicy Śniadeckich w Warszawie), doskonale znają swoje sekrety, wiele razem przeszły, ale mimo to nie potrafią się porozumieć, nie mogą znieść wzajemnie i unikają się jak ognia. Czemu? W powietrzu wisi jakaś tajemnica…

Lidia ma w sobie dużo radości życia, jest na bieżąco ze wszystkimi nowinkami, dobrze zna ludzką naturę. Przez 20 lat była żoną Stanisława Żelazowskiego, cenionego urzędnika w czasach PRL-u, który wspierał nie tylko jej karierę. Kiedy nagle odszedł do innej kobiety (ha, zgadnijcie, kogo wybrał?), Lidia rzuciła się w wir pracy, bo nienawidziła samotności (Sława trwała chwilę, życie wieki, przyznaje). Lekarstwem na nią stały się 'wędrówki' po przeszłości, będące przyjemnością, której nie potrafiła sobie odmówić i możliwość spotykania młodych ludzi, którym wynajmowała pokój we własnym mieszkaniu, zyskując w ten sposób rozmówców i prawdziwych przyjaciół (na czele z Wojciechem Bergerem, młodym redaktorem miesięcznika „Antrakt”, spotykającym się z aktorką, Mirą – te postaci stanowią przeciwwagę dla starszych bohaterek książki).

W zupełnie innym położeniu jest Helena, która zawsze zazdrościła Lidii, bo ta została od razu doceniona jako artystka, wszystko jej się zawsze udawało nie tylko w życiu zawodowym, ale i prywatnym (przez wiele lat była szczęśliwą żoną Stanisława). Helena musiała ciężko pracować na swój sukces, a nawet korzystać z pomocy przyjaciółki. Rzadko spotykała się z sympatią kręgów artystycznych, wciąż samotnie szła przez życie. To zgorzkniała, zamknięta w sobie i swoim bólu starsza pani. Mając za sobą traumatyczne doświadczenia, najbardziej [z]azdrościła Lidii, bo nie potrafiła tak, jak ona, otrząsnąć się ze złych wspomnień i cieszyć się życiem. Pewnego dnia los zadrwił sobie z obu staruszek. Kiedy Helena dostała udar, to właśnie Lidia ją znalazła i uratowała jej życie. Stare urazy nie poszły w zapomnienie od razu, mimo iż Lidia była zdania, że [t]rzeba przebaczać, nauczyć się darować winy. Ludzie nie zawsze wyrządzają krzywdę z wyrachowania, czasem zmusza ich do tego sytuacja, siła wyższa, a wtedy nie ma rady…. Ponowne zbliżenie przyjaciółek stało się możliwe dopiero wówczas, gdy uwaga obu kobiet była skierowana nie na siebie, ale na… Więcej nie zdradzę, bo warto przekonać się samemu, jak daleko Andrzej Gumulak popuścił wodze własnej fantazji.

„Drugie piętro” to przyjemna książka, której bez wątpienia mocną stroną są dobrze nakreślone bohaterki: Lidia i Helena (ich przyzwyczajenia, szara codzienność, obawy, lęki, strach przed samotnością i śmiercią – autor doskonale wczuł się w kobiecą, dojrzałą psychikę) oraz nieoklepana tematyka, w której nie znajdziemy nieszczęśliwej kobiety, która ucieka na prowincję, by tam szukać swego miejsca na ziemi ani przystojnego mężczyzny, który nada sens życia owej niewiaście. Nie chcę przez to powiedzieć, że jest to książka o skomplikowanej fabule. Dla mnie jest to raczej lektura o podłożu psychologicznym, ukazującym prawdziwe wartości, które liczą się w naszym życiu bez względu na więzy krwi, wiek czy przeżycia. Pojawiająca się w książce tajemnica z przeszłości, do której sukcesywnie się zbliżamy wraz z końcem książki, sprawia, iż narracja jest rwana, a przez to ciekawsza (fakt - wątki retrospektywne mogłyby być trochę krótsze, żeby nie wystawiać na próbę cierpliwości czytelnika, ale to niewielka wada). To właśnie występujące przeskoki w czasie pozwalają nam dowiedzieć się, jakie były koleje losu małej Lidii i Leny w okresie drugiej wojny światowej oraz poznać atmosferę PRL-u (szczególnie jeśli chodzi o szeroko pojętą kulturę) i zrozumieć, co zniszczyło przyjaźń między kobietami. Jako zaletę należy również nadmienić zaskakujące zakończenie: niebanalne, nie ocierające się o kicz.

Andrzej Gumulak stworzył ciepłą, pełną emocji historię, którą dobrze się czyta (pod warunkiem, że nie siadamy do niej oczekując, że autor zasługuje na Nobla, bo to przecież debiut, zresztą całkiem udany moim zdaniem). Z zainteresowaniem będę śledzić literacki rozwój tego literata i szczerze mu kibicuję, bo jest to przykład dobrej literatury obyczajowej made in Poland. Polecam.

Cytaty za: Andrzej Gumulak, Drugie piętro, Prószyński i S-ka, 2012.

Ocena 4+/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję portalowi Oblicza Kultury



piątek, 7 grudnia 2012

Obfite piersi, pełne biodra - Mo Yan

Mo Yan - jeden z najważniejszych pisarzy współczesnych Chin. Kontrowersyjny, oryginalny i wyrazisty. Nagrodzony Literackim Noblem 2012. Źródłem jego fascynacji i inspiracji jest od lat ‘chińska ziemia’, a więc ta, na której wzrastał, gdzie nasiąkał absurdem polityki, przemocą, głodem, strachem oraz opowieściami, w których magia mieszała się z realizmem, czarami i fantazją. Takie znamiona nosi jego literatura. Jest w niej także polityka, widoczna na przykładzie losu pojedynczego człowieka, który niezależnie od czasu, w którym żyje, doświadcza, ucisku i niesprawiedliwości. Mimo wyraźnego postępu cywilizacyjnego akty przemocy, gwałty, głód i zatwardziałe, bezwzględne serca przywódców własnego kraju zdają się być niezmienne…

Bohaterem „Obfitych piersi, pełnych bioder” jest rodzina Shangguang z Północno-Wschodniego Gaomi w Chinach. Mo Yan przedstawia nam sukcesywnie wszystkich jej członków: począwszy od Shangguang Lü i jej męża kowala (Shangguang Fulu), ich syna (Shangguang Shouxi), będącego mężem Shangguang Lu oraz ich wszystkich ośmiorga dzieci: siedmiu dziewcząt i jednego, wyczekiwanego chłopca, będącego jednocześnie narratorem tej historii oraz ich wnucząt. Koleje ich losów ukazane są na tle historyczno-polityczno-społecznym. I tak mamy okazję zobaczyć, jak do wioski wkraczają Japończycy, a córki Shangguang Lu spotkają nad rzeką partyzantów Sha Yuelinag i jego Bandę Czarnych Osłów. Jesteśmy świadkami, jak kobiety karmiąc niemowlęta, odważnie skandując: 'Bić Japończyków!', zaś prawicowcy kilkanaście lat później nawołują: Bij wrogów klasowych aż padną na ziemię, a potem ich depcz! Na naszych oczach powstaje Stowarzyszenie Wyzwolenia Kobiet, które ma zapewnić udręczonym paniom szczęśliwe życie bez nierówności i niesprawiedliwości, zwalczając feudalizm i przesądy. Razem z mieszkańcami możemy uczestniczyć w ‘pokazie techniki i kultury Zachodu’, czyli pokazie skoków spadochronowych, a później prezentacji filmu, który nazywają ‘ruchomym obrazem’. Zmiana następuje w latach 80-tych, gdy nie ma już komuny ludowej, nie istnieją żadne klasy, za to liczy się tylko pieniądz, który uwidacznia społeczne kontrasty. To jedynie przykłady, bo akcja „Obfitych piersi…” toczy się aż do lat 90-tych dwudziestego wieku. Na przestrzeni dziejów rodzina Shangguang doświadcza boleśnie tego, że w burzliwych czasach życie ludzkie, jest warte tyle, co życie mrówki. Bo toczą oni nieustanną walkę o przetrwanie: głód odbiera im chęć do życia (wychudzeni, o żółtawej cerze, drżący, cierpiący z głodu i zimna. Mężczyźni i kobiety. Matki z dziećmi. Mężczyźni byli postarzali, przypominali usychające drzewa o spróchniałych pniach, wielu było ślepych, wszyscy bez wyjątku mieli czerwone i zapuchnięte oczy) i jest powodem do popełnienia samobójstwa, sprzedaży dzieci, by poprawić byt ich i reszty rodziny oraz do oddania siebie do domu uciech, by w ten sposób wspomóc matkę i liczne rodzeństwo.

W tym ogromie nieszczęścia jest coś, co syna Shangguang Lu, Jintonga, odciąga od czarnych myśli. To kobiece piersi - obojętnie czyje - matki, sióstr, sąsiadki. To one są jego fascynacją, obsesją, pragnieniem. Jest od nich uzależniony, bo do późnego wieku młodzieńczego ssie jedynie ich mleko, odmawiając przyjmowania innego pokarmu. Jak sam mówi: wystarczyło, bym spojrzał na ładne piersi, a pełno śliny napływało mi do ust. Pragnąłem ich dotykać, ssać; chciałem paść na kolana przed wszystkimi pięknymi piersiami tego świata i stać się ich najbardziej oddanym synem… Nawet podczas powodzi zamiast myśleć o ratunku Jintong patrzy na kobiece piersi i duma nad ich kształtem i aromatem (Na całym świecie nie ma nikogo, kto tak dobrze zna, tak bardzo kocha i tak troskliwie chroni piersi kobiety jak ja)…

Ta obszerna powieść to bez wątpienia hymn pochwalny na cześć kobiecego ciała i ponętnych krągłości: tytułowych obfitych piersi i pełnych bioder, które tak często goszczą na kartach tej książki (wszystkie przedstawicielki płci pięknej z rodziny Shangguang były hojnie obdarzone przez naturę). Poza tym to także apoteoza macierzyństwa, kobiecego trudu i poświęcenia, który daje płci pięknej siłę, by dzielnie bronić swych dzieci i wnucząt (Shangguang Lu czyniła to zgodnie ze starym porzekadłem: Im większy trud i cierpienie, tym mocniej trzeba zacisnąć zęby i żyć dalej). Przy tej kobiecej potędze rzuca się w oczy ogromna słabość mężczyzn, ich ciągła nieudolność, prostactwo czy brak uczuć wyższych objawiający się przykładowo bezwzględnością w stosunku do najsłabszych.
Nie ukrywam, iż czytelnik o większej wrażliwości może przez tę książkę nie przebrnąć. I nie pomoże wybujała fantazja autora, która stanowi swoistą warstwę, mającą prawdopodobnie przykryć brzydotę, okrucieństwo i degenerację ludzkich zachowań (np. kazirodztwo, nekrofilię, pedofilię, gwałty). Naturalistyczne opisy (choćby objawy strasznej choroby Shangguang Xiangdi, przegniły nos, łysa czaszka, zwiędła skóra, czy opis kiedy matka, kradnie groch, który połyka-jej żołądek staje się wtedy ‘workiem na ziarno’- potem go zwraca, myje i mieli na pastę, mającej posmak soków żołądkowych i krwi), tworzą tak ma makabryczne obrazy, że niekiedy czytelnikowi również robi się niedobrze. Bez wątpienia jest to powieść o trudnej sytuacji na chińskiej prowincji, o codziennych sprawach, na które ma wpływ prowadzona daleko od niej bezduszna polityka, która z bogacza robi biedaka, a z ludzi uczciwych-morderców. To publikacja o nienawiści, o nieprzewidywalności ludzkiego losu, o tym, w którą stronę poszły dzieci Shangguang Lu, jak i dlaczego się od siebie oddaliły, o przeżywanym w związku z tym dramacie matki, która traci swoich najbliższych, bo sami wydają na siebie wyrok się, nie słuchając niczyich rad. Proza Mo Yana bezlitośnie obnaża kiepską kondycję człowieka, który w obliczu głodu i śmierci traci godność, nie ma żadnych zahamowań i zachowuje się jak zwierzę...

Czytając tę książkę odnosiłam wrażenie, jakbym była pod wpływem środków halucynogennych. Bogactwo dobrze zarysowanych postaci, różnorodność ich losów, zmienność sytuacji politycznej, wreszcie zdarzenia ocierające się o realizm magiczny płynący z wielkiej wyobraźni autora i kolorytu jego prozy, w połączeniu z natłokiem zdarzeń, może skutecznie omamić. W tym miejscu należy także wspomnieć rewelacyjne tłumaczenie pani Katarzyny Kulpy, dzięki któremu książkę czyta się płynnie, przyjemnie, bez żadnych zająknięć.
„Obfite piersi, pełne biodra” to bez wątpienia jedna z najtrudniejszych powieści, które przeczytałam w tym roku. Nie jest to lektura do tramwaju ani do poduszki. Z pewnością część czytelników może poczuć się nią zniesmaczona, wielu pewnie nawet nie dobrnie do końca książki. Dla mnie Mo Yan jest twórcą oryginalnym, wartym poznania, bo tworzy zupełnie inną jakość we współczesnej literaturze. Z radością czekam zatem na kolejne jego publikacje zapowiadane na przyszły rok przez Wydawnictwo W.A.B.

Cytaty za: Obfite piersi, pełne biodra, Mo Yan, W.A.B. 2012.

Ocena 5/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu W.A.B.

czwartek, 6 grudnia 2012

Mały pamiętnik - José Saramago

Nieraz zadaję sobie pytanie, czy pewne wspomnienia są naprawdę moje własne, czy nie są to może opowieści dotyczące wydarzeń, których byłem nieświadomym aktorem, przekazane mi później przez uczestników owych wypadków, o ile oni sami nie powtarzali historii zasłyszanych od innych, pisze w „Małym pamiętniku”, José de Sousa Saramago, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury z 1998 roku. Są to zapiski 84-letniego pisarza, w których wraca on do miejsc swego dzieciństwa, do przygód z tamtego okresu, które okrasza nie tylko nostalgią krajobrazu, ironią, bliskimi mu osobami czy wczesnym zainteresowaniem literaturą, ale i pikanterią seksualnych doświadczeń. „Mały pamiętnik” zdaje się być zatem lekturą wartościową, po części ze względu na treści autobiograficzne, mądrą z uwagi na zaawansowany wiek doświadczonego autora oraz ciekawą z powodu możliwości drzemiących w nobliście. Czy taką jest w rzeczywistości?

Azinhaga, to niewielka portugalska miejscowość leżąca między dwoma rzekami: Almond i Tag. To właśnie tam urodził się José Saramago: Przez całe dzieciństwo i w pierwszych latach dorastania ta zapadła, biedna wieś, której granice wyznaczał szum wody i zieleni, z niskimi domami otoczonymi srebrzystą szarością gajów oliwnych, latem palona słonecznym skwarem, zimą skuta siarczystym mrozem i wielokrotnie zalewana przez wdzierającą się do domów wodę, była kolebką, która uformowała moją osobowość, torbą kangura, w której się skryłem, by samorzutnie, po cichu, samotnie i potajemnie stać się tym, kim na dobre i na złe miałem się stać. On był wpisany w malowniczy krajobraz Azinhagi, stanowił jej integralną część od dziecka, gdy samotnie wędrował przez gaje oliwne, cierniste zarośla, jeżyny i nasłuchiwał głosów ptaków czy wspinał się na drzewa. Jednak wiosną 1924 roku jego rodzice zdecydował się ze względów ekonomicznych przenieść do stolicy kraju (byli bardzo biedni, nie stać ich było na kupno gazety, co rok na wiosnę matka oddawała w zastaw nasze kołdry, a potem ciułała każdy grosz, żeby przed zimą je wykupić). O tym, co go spotkało w tym nowym miejscu relacjonował czytelnikom nie dbając o chronologię: [R]odzice (…) zabrali mnie do Lizbony, w sferę innej wrażliwości, innego sposobu myślenia i życia, jakby miejsce mojego urodzenia było czystym przypadkiem, pomyłką losu, którą można jeszcze naprawić. Ale tak nie było. Nikt tego nie zauważył, lecz dziecko zdążyło już zapuścić korzonki i rozłogi, delikatne nasionko, jakim byłem poczuło się pod malutkimi, niepewnymi stopami gliniastą ziemię, która objawiła mu swój niepowtarzalny charakter. Na owej ziemi autor spotykał ciekawych ludzi, np. kobietę o ogromnych stopach, Girę, szalonego sąsiada wzywającego nieustannie na pomoc świętego Hilarego czy sympatycznego malarza, pana Chavesa, z którym się zaprzyjaźnił.

W jego pamięci dość dobrze zachował się policzek wymierzony przez ojca za brak szacunku dla osoby dorosłej i dane po raz pierwszy słowo honoru w wieku 14 lat. Doskonale zapamiętał, jak jego matka chodziła do wróżki, a potem okadzała pokój oraz ciągłą obecność ‘bezbożnej krawcowej’, która pracowała w niedzielę i za ten ciężki grzech została skazana (…) na szycie w ścianach domów przez całą wieczność. Pisał również o szramach i bliznach na swoim ciele, o pokusach, którym ulegał jako dziecko (kusiły go szczególnie cukierki czekoladowe…) i przykrej dolegliwości, którą określa mianem ‘nadwrażliwości węchowej’, uniemożliwiającej mu podróżowanie tramwajami ze względu na panujący w nich zaduch i przykry zapach. Dzielił się także tym, jak i dlaczego stał się kłamczuchem: Kłamałem bez żadnego powodu, na prawo i lewo, przy każdej nadarzającej się okazji. Kompulsywnie, jak to się teraz mówi oraz przyznawał, że jak każdy chłopiec czasem psocił. Podobno już jako młody chłopak porzucił edukację religijną i nie krępował się utrzymywać kontaktów cielesnych z płcią przeciwną (w wieku 11 lat obmacywał kuzynkę i flirtował z sąsiadką na balkonie)...

Rodzice i dziadkowie Saramago byli analfabetami, on sam często przekręcał słowa (np. zamiast ‘kapłan’, mówił ‘kalpan’), lecz chęć samodzielnego czytania i poznawania świata sprawiły, że Portugalczyk szybko nauczył się składać litery: Mając dziesięć lat, umiałem już płynnie czytać i doskonale rozumiałem to, co czytałem, ponadto robiłem mało błędów ortograficznych (…), zaś jego pierwszym ważnym doświadczeniem czytelniczym był „Rudzik z młyna”.

„Mały pamiętnik” (wcześniej miał nosić zgoła odmienny tytuł: „Księga kuszenia”…) to jak pisze sam autor małe wspomnienia małego dziecka. To o nich jest ta książka, mimo iż wiele zdarzeń z jego przeszłości jest pogrzebanych w zapomnieniu, a niektóre sytuacje trudno mu umieścić w czasie, z czym się nie kryje. Wybrał zaś tylko te, które były dla niego najważniejsze. To, co mi przeszkadzało w lekturze tej książki to brak chronologii, wzmacniający wrażenie bałaganu i chaosu, który mnie męczył. Poza tym zestawienie zupełnie różnych tematów obok siebie, jak np. fakt, iż Saramago lubił pieczywo i częste wycieczki do kina ‘Salon Lizbona’ (po których miewał horrory) występuje obok relacji o wyprawie na świński targ i zachowaniu nielubianych sąsiadów (skądinąd jestem ciekawa, po co czytelnikowi wiadomości o nich, skoro nic nie wnoszą do historii?), a nagle pojawia się motyw śmierci 4-letniego brata na zapalenie płuc. W książce nie ma dialogów, opisywane wspomnienia są właściwie nudne, przedstawiane bez inwencji twórczej, jakiejś iskry czy planu (chyba, że ja go nie dostrzegłam). Nie ma w nich czegoś, co by czytelnika porwało i sprawiło, że przeczytałoby się je z wypiekami na twarzy. „Mały pamiętnik” sprawia wrażenie jakby stanowił początkowy materiał do obrobienia, niejako szkic wstępny, a nie gotowy produkt.

Bywa tak, że zapominamy to, co chcielibyśmy zapamiętać, lub wręcz przeciwnie – obsesyjnie, natrętnie, pod wpływem najlżejszego bodźca wracają z przeszłości obrazy, pojedyncze słowa, przebłyski, nagłe olśnienia i nie sposób tego wytłumaczyć, bo one przychodzą samorzutnie i bezwiednie pisał Saramago. Zdaje się, że te jego ‘przebłyski’ przeważnie bez ładu, składu i polotu (eh, ależ to brzmi w przypadku noblisty!), na wszelkie możliwe tematy, mnie nie urzekły. Czytałam, czekając na coś, co mnie zachęci do dalszej lektury, a nie jedynie do podglądania, ile jeszcze stron do końca. Czuje się oszukana, bo wracający do swoich korzeni Saramago napisał ciekawie zapowiadającą się książkę, która jednakże czytelnika nie wzrusza i nie wzbogaca, nie porusza ważnych tematów lub jedynie lekko ich dotyka, by zakończyć się tak samo niespodziewanie jak zacząć. Zamknęłam „Mały pamiętnik” i chcę o nim zapomnieć, by poprzez niego nie definiować negatywnie całej twórczości tego autora. Omawianą pozycję polecam odważnym i zagorzałym fanom tegoż literata. Reszcie proponuję wybrać inne dzieło.

Cytaty za: Mały pamiętnik, José Saramago, Świat Książki 2012.

Ocena 2/6

Recenzja została opublikowana na portalu Lubimy Czytać pod tytułem: Przebłyski i wspomnienia


wtorek, 27 listopada 2012

Trzeci dzień - Michał Głombiowski

Michał Głombiowski jest dziennikarzem, redaktorem, podróżnikiem, a czasami fotografem. Publikuje w „Rzeczpospolitej”, „Gazecie Wyborczej”, „Polityce”, „Przekroju”, „Newsweeku”, „Podróżach”, „Travelerze”. Tak pisze o sobie na swoim blogu. Jest także autorem książki „Trzeci dzień”, którą właśnie miałam okazję przeczytać. Stanowi ona zapis wrażeń (szkiców?) z podróży, jaką odbył samochodem, w towarzystwie niejakiej M., po Hiszpanii i Maroku. Opisy są przesycone bogactwem smaków i aromatów oraz pięknem krajobrazów, ale czegoś im brakuje, coś sprawia, że ich lektura nie przynosi takiej radości, jakiej można by się spodziewać, obierając taką trasę i zdając z niej relację…

[P]oszliśmy na wydmy zjeść bagietkę z serem i oliwkami oraz wypić butelkę czerwonego wina. Mieliśmy dobry widok na morze, a za nami rozciągały się zielone pola ryżowe. Wciąż było ciepło, choć zapadał zmierzch - w klimacie śródziemnomorskim podobne wrażenia nie dziwią. Słońce, urokliwe pejzaże, tradycyjne jedzenie i intrygujący ludzie obok – oto obowiązkowy zestaw prawie każdej wyprawy w tamte strony, obecny także i podczas tejże. Głombiowski dużo pisze o jedzeniu. Wspomina młode wino Rioja o orzeźwiającym smaku, gazpacho, kiełbaski chorizo (o ostrym aromacie, przez który nie chcieli ich zjeść), tortillę, jędrne oliwki, cudowną kawę (wychwalaną i pitą na każdym kroku), ale i dojrzewającą szynkę, której zapach może zabić. Zagadnienia kulinarne są ciekawe, bo pokazują, co jedzą przeciętni mieszkańcy odwiedzanych przez autora miejsc.

Nie są to przeważnie najważniejsze miasta obu państw, choć dociera on do Alicante, Walencji (zwiedza tam Museo Taurino) i Santiago de Compostela (gdzie napotyka poetę rozdającego kartki ze swoimi niezbyt udanymi wierszami). Ma okazję przeżyć fiestę w Zaharze (i rozkoszować się ulicznym gwarem i wielką radością przybyłych), tradycyjną corridę, ale i obejrzeć malutką kapliczkę San Miguel w jakiejś podrzędnej miejscowości, gdzie urzekła go pobożność jej mieszkańców i ufność, że to dzięki Świętemu Michałowi młoda Anna zaszła w ciążę.

Podróżnik pisze również o niewielkich, opuszczonych miasteczkach, w których zostało tylko kilku starszych mieszkańców: Siedzieli na ławkach, grzejąc w bladym słońcu pomarszczone twarze i słabe kości, uzależnieni od niebieskiej ciężarówki, która pięła się z mozołem po krętych drogach, by dowieźć kilka bochenków chleba, trochę dżemu, kawę i upragnione papierosy. Co rok, co kilka miesięcy umierał kolejny z nich, pozostawiając opustoszały dom, do którego nie miał kto się wprowadzić. Wszyscy, którzy mieli dość siły i odwagi, wynieśli się dawno. Zostawali ci, którzy nie potrafili rzucić rosnących od dziesięcioleci winorośli na pastwę wiatru i ptaków. Obok wszystkich pięknych i słynnych miejsc, które odwiedzili, są ponadto i te zwyczajne, ale bliskie nam wszystkim, jak np. przydrożne bary, urokliwe średniowieczne kamienice, sklepiki z kawą i czekoladą, a wszystko pośród urzekającej swym pięknem i wonnościami przyrody: żywicznego zapachu sosen i mocnej woni rozgrzanych pinii, wśród kwitnących oleandrów, rozłożystych drzew korkowych czy oryginalnych drzewek pomarańczowych. Ale natura pokazuje także swoje groźne oblicze, zwłaszcza wtedy, gdy w Maroku wieje pustynny wiatr. Powoduje on, że życie zamiera, ulice pustoszeją, a ludzie pośpiesznie szukają schronienia gdziekolwiek: Gdy nadejdzie pustynny wiatr i wszyscy chowają się w tylko sobie znanych miejscach, gdy kawiarniane stoliki pustoszeją, a przesiadujący przy nich od rana mężczyźni porzucają niedopitą lemoniadę i herbatę miętową, gdy słychać hałas opuszczanych metalowych rolet na drzwiach sklepów, wtedy można poczuć się samotnym, jak nigdy w Maroku, bo w tym kraju zawsze jest ktoś obok, poklepuje cię po ramieniu, ociera się i ciebie na ulicy, zagaduje lub chociaż patrzy ci w oczy.

Wracając do wstępu: czego zatem brakuje tej niewielkiej, nie liczącej nawet 150 stron książeczce, na którą składa się siedemnaście rozdziałów dokumentujących podróżniczą pasję autora i jego chęć bycia blisko ludzi, przyrody i piękna egzotycznych miejsc? Przede wszystkim żywszego, bardziej soczystego języka, który porwałby czytelnika w tę wspaniałą wyprawę, bo miejsca takie jak Hiszpania i Maroko mają przecież potencjał ogromny! Poza tym brakowało mi dialogów, które umiejętnie wplecione mogłyby stać się ciekawym urozmaiceniem wśród (niekiedy nudnych, niestety) opisów. Poza tym byłam zdumiona faktem, że Głombiowski więcej czasu poświęca na relację o rzeczach błahych niż wartościowych, epatujących pięknem czy budzących pozytywne uczucia (np. opisany jest dość długi fragment o śmieciach zamiast choćby jednej dokładniejszej charakterystyki występujących w jego książce bohaterów). Podczas lektury nieustannie towarzyszyło mi więc uczucie niedosytu, bo przykładowo kiedy autor zaczynał snuć ciekawą historię, czytelnik się wciągał, ten szybko ją kończył w najbardziej interesującym momencie… We wszystkich obrazkach dziennikarza panuje marazm i wieje monotonią. Narracja jest senna i naprawdę trudno się w niej rozsmakować mimo atrakcyjności celów podróży oraz próby poruszenia ważkich tematów (przemijanie, prawdziwe wartości, sens codziennych czynności). Na wyróżnienie, moim zdaniem, zasługują jedynie dwa rozdziały: „Muszle na ścianach” i „Gdy noc jest dniem”, będące fascynującym reportażem, który poszerza wiedzę czytelnika, rozbudza jego fantazję i chęć odbycia podobnej podróży. Szkoda, że reszta im nie dorównuje… Cóż, mnie pan Michał Głombiowski nie porwał, ale może z Wami będzie inaczej?

Ocena 2/6

Cytaty za: Trzeci dzień, Michał Głombiowski, Novae Res, Gdynia 2012.


Recenzja została opublikowana na portalu Lubimy Czytać pod tytułem: Reportaż ze skazą

piątek, 23 listopada 2012

Lato przed zmierzchem - Doris Lessing

Po raz pierwszy w życiu mam ochotę zamiast zwyczajnej recenzji oddać głos autorce i przepisać kilkanaście cytatów, które scharakteryzowałyby jej inteligentną prozę, precyzję słowa, sprawność pióra, znajomość kobiecej psychiki, aktualność publikacji, itd. Ta niesamowita postać to Doris Lessing i jej „Lato przed zmierzchem”. Już na wstępie wprowadzam Was w jej klimat cytując jedno z wielu mądrych zdań pojawiających się w tej książce: Jesteśmy tym, czego się uczymy. Niby banalne, ale po krótkiej refleksji okazuje się, że głębokie. Taka właśnie jest pani Lessing - w prostocie, banalnych sytuacjach ukazuje nam głębię i nasze nieustanne chodzenie we mgle, które jest nieodłącznie związane z człowieczeństwem…

Kate Brown jest żoną Michaela (cenionego neurologa) i matką dorosłych już dzieci: Stephena, Eileen, Jamesa i Tima. Mieszkają w południowej dzielnicy Londynu w Blackheath, ale teraz w czasie wakacji wszyscy się gdzieś rozjeżdżają. Wszyscy, oprócz Kate, która ma początkowo zostać w domu przez cały ten okres do dyspozycji każdego, do czego jest przyzwyczajona od lat. Sytuacja zmienia się, kiedy znajomy Michaela proponuje kobiecie udział w międzynarodowej konferencję organizacji 'Żywność dla świata'. Z racji tego, że ma ona opinię osoby będącej zawsze do dyspozycji, życzliwej, doskonałej językowo i niezrównanej w załatwieniu każdej sprawy, nadaje się do tego zadania jak nikt inny. Początkowo szuka wykrętów, czuje, że traci grunt pod nogami, bo została zaprogramowana jak maszyna przez fakt dwudziestoparoletniego bycia żoną i matką. Fakt, iż była ładną, zdrową, przedsiębiorczą kobietą, nie oznacza, że nie czuła się zamknięta na zawsze w wielkim pudle z czterema wciąż eksplodującymi indywidualnościami, że nie jest uwikłana w sprawy domu, zbyt wplątana we wszystko, zbyt głęboko w to zatopiona. Mimo wątpliwości decyduje się zostać tłumaczem i pomóc organizacji. Szybko wchodzi w rolę, wpada w wir pracy, dobrze zarabia, dom wynajmuje obcym, a sama mieszka u koleżanki. Prac[uje] automatycznie, dużo obserw[uje], popijając kawę, jest wyjątkowo wymowną i inteligentną papugą ze skłonnościami opiekuńczymi, jak sama siebie definuje. Ma wahania uczuć, choć teraz jest pełna blasku, promienna, jedwabista. Ma nowe, eleganckie i modne ubrania i nowy kolor włosów. Wreszcie następuje w niej przemiana - uświadamia sobie, swoje możliwości w przyciąganiu mężczyzn i swoją wartość. Zaczyna analizować, dokonuje osobistych rozrachunków, często opartych na 'fałszywych wspomnieniach'. Uzmysławia sobie, że do tej pory była jedynie matką swoich dzieci i żoną swojego męża. Będąc uległą, bierną, łatwo się przystosowywała do innych. Chyba nigdy nie wybierała, zawsze wybierano za nią, bo od kiedy skończyła dwanaście lat, dostosowywała się i tańczyła jak kukła w takt pociąganych sznurków…. Jej dzieci nie lubiły, kiedy kierowała się popędami własnej natury, więc od zawsze tłumiła swoją (nieprzeciętną przecież) osobowość. Mimo, iż często rozmawiają z mężem, a ich analizy są rzekomą podstawą i podporą ich małżeństwa, Michael zdradza ją z młodymi kobietami podczas służbowych wyjazdów. Życie, które z nim wiodła było takim (…) typowym, uporządkowanym, mieszczańskim ‘odpowiedzialnym’ życiem, posłusznym nakazom pracy i rodziny”, ale pozbawionym tego czegoś, co dodaje skrzydeł i sił, by góry przenosić. Czy można się zatem dziwić, że zaniedbywana i pozbawiona pewności siebie, Kate rzuca się w romans z dużo młodszym od niej Amerykaninem, Jeffreyem i wyrusza z nim do Hiszpanii licząc na szczęśliwe chwile? Niestety i ten układ nie przynosi jej zadowolenia. Nie jest zaangażowana w ten związek, traktuje Jeffreya jak własne dziecko, kiedy on choruje, a na dodatek zaczyna tęsknić za mężem i dziećmi... Gdy jej samopoczucie także ulega pogorszeniu, wraca do Londynu, ale nie do własnego domu. Wynajmuje pokój u Maureen, młodej dziewczyny, która uświadamia jej, kim jest Kate i jak wygląda jej prawdziwe życie. Po raz pierwszy jest osaczona zewsząd przez samotność, pozbawiona wygody, opieki i wsparcia i wdzięczności ludzi za to, co im dawała. Jej reakcje są reakcjami małego dziecka, noszące teraz na twarzy upiorną 'maskę chorej małpy', a nocą śniące o małej foce, którą się opiekuje i musi chronić...

Czasami, jeśli człowiek ma szczęście, jakiś proces narasta, przeżycia się zagęszczają. Dla Kate właśnie to lato miało się stać takim okresem zagęszczonych przeżyć. I dokładnie takim było, a co z tych przeżyć wyniknie? Jak zakończy się historia Kate i jej rodziny? Nie powiem – musicie przeczytać, bo książka jest genialna. Zamknęłam „Lato przed zmierzchem”, ale nadal o nim myślę. Czuję, że mam natłok refleksji, którego nie pozbędę się tak łatwo. Doris Lessing stworzyła świetną powieść psychologiczną, obyczajową, niezwykle dopracowaną, w której wszystko się z czymś łączy, odwołując się do uczuć wyższych, zaś dobrze nakreśleni bohaterowie sprawiają, że ich historie są nam bardzo bliskie. Gdybym mogła (a może raczej gdyby ktoś zechciał to przeczytać) napisałabym tę recenzję o wiele dłuższą, bo jest w tej książce (napisanej w latach 70-tych) tak wiele aktualnych problemów dotyczących współczesnych kobiet i dzisiejszych realiów mimo upływu czasu, że nie sposób przejść obok niej obojętnie. Na początku był cytat, musi więc być i na końcu: Spędzamy nasze życie, taksując, oceniając, ważąc nasze myśli, nasze uczucia… wszystko to jest nonsensem, wyznaje Kate Brown. Zamiast tych niepotrzebnych czynności czytajmy dobre i wartościowe książki. Ja dziś polecam Doris Lessing.

Ocena 6/6

Cytaty za: Lato przed zmierzchem, Doris Lessing, W.A.B., Warszawa 2008.

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Księgarni Gandalf, której bogatą ofertę serdecznie polecam


poniedziałek, 19 listopada 2012

Egzamin z oddychania - Jan Jakub Kolski

Proszę niech pan na mnie poczeka… jakieś dziesięć lat, aż dorosnę. Niech pan nie odrzuca tych słów tylko dlatego, że wypowiada je mała dziewczynka… Mam dwanaście lat, ale wiem, co czuję. Kocham pana najbardziej na świecie. Takie słowa kieruje do głównego bohatera najnowszej książki wybitnego reżysera, prozaika, scenarzysty, operatora i wykładowcy PWSFTViT, Jana Jakuba Kolskiego w „Egzaminie z oddychania”, najsmutniejsze dziecko na świecie. I choć pomysł wydaje się niedorzeczny, zostaje wcielony w życie kilkanaście lat później. Z jakim skutkiem?

Ona i on. Dziwka i Starzec. Muszelka i Dżuk (alias Sandow). On ma pięćdziesiąt lat, jest profesorem, uczy robienia filmów i sam je robi od dawna. Ona – Muszelka – jest od niego młodsza o trzydzieści trzy lata. Niewysoka, krucha, czarnowłosa i czarnooka. Ładna. Połączyło ich uczucie, wiele lat wcześniej przewidziane przez Muszelkę, która zagrała w jednym z filmów przystojnego reżysera. Ich związek to połączenie dwóch żywiołów, bo o ile Sandow jest człowiekiem kultury, cenionym reżyserem, wykładowcą, zdolnym pisarzem posiadającym rodzinę, to Muszelka (nazywana niekiedy przez swojego partnera jego małą dziewczynką z bajki czy głupkiem muszelkowym), jest naiwną, infantylną i osamotnioną dziewczyną, która ma za sobą dość ‘bogatą’ przeszłość (została zgwałcona przez własnego ojca, piła, ćpała, była prostytutką, itd.). Dżuk staje się dla niej przewodnikiem po rzeczywistości, specjalistą od pięknych słówek, który wciąż opowiada jej bajki (najchętniej te o końcu cywilizacji) i pokazuje świat (poróżują razem do Peru, Indii, Polinezji Francuskiej - na Bora-Bora i Tahiti). Rozmawiają o rzeczach ważnych, min. o tym, czy Bóg istnieje w obliczu nieszczęść jakie znamy z Iraku, Afganistanu, Biesłanu czy Auschwitz. On opowiada jej o losach swoich przodków podczas drugiej wojny światowej, wspominając łódzkie getto i żydowską dziewczynkę, Ryfkę Rubin (która odegra w tej historii dość znaczącą rolę). W międzyczasie główni bohaterowie zostają rodzicami, a Sandow staje się uczestnikiem powolnego przechodzenia ukochanej matki na drugą stronę i 'partnerem' do rozmów z Matką Boską. Ostatecznie Dżuk odprowadza mamę do nieba, gdzie spotyka krewnych i przyjaciół, z którymi ma okazję zamienić słowo. Scena ta jest tak wspaniale napisana, po mistrzowsku wręcz, że czytałam ją ze łzami w oczach i w wielkim napięciu – to jeden z najmocniejszych momentów w tej książce. Podczas kręcenia filmu (mającym być dla Sandowa ratunkiem w żałobie), na jego drodze staje natura. Pojawiają się niweczące jego plany bobry, które mężczyzna zaciekle tępi: niszczy ich tamy, pełen nienawiści robi wnyki, sprowadza z Kanady wymyślne zasadzki i ostatecznie je zabija. Ale ta walka przynosi mu ulgę jedynie na chwilę. Z czasem jednak zaczyna mu ciążyć ten szlak śmierci, zaś jego ‘morderstwa’nie przywołują go już do życia, lecz sprawiają, że odczuwa pustkę i jest coraz bardziej świadomy swojej depresji. Leczysz świat, a sam popadłeś w chorobę. Masz niedotlenienie radości, całkowity zanik zgody na własną osobę oraz wielonarządowe poczucie winy, powie mu Muszelka i zdaje się, iż ma rację. By nie dać smutkowi i tęsknocie prawa stałego pobytu w sobie, idzie na terapię. W książce pojawiają się także osoby, za sprawą których zostaje wprowadzony wątek kryminalny i historyczny. Należą do nich: Tatuator, Fotografer, Mykoła Nikitin czy Sasza Biełanow. Podczas licznych podróży główni bohaterowie "Egzaminu z oddychania" poznają również dwóch innych, intrygujących mężczyzn: Stana i Staszka, którzy podobnie jak Sandow noszą imiona na literę S., ale co ważniejsze wszyscy opanowali szeroko rozumianą ucieczkę do perfekcji, bo zostali zmuszeni odszukać swoje miejsce na ziemi...

Jan Jakub Kolski w swojej najnowszej powieści ani na chwilę nie przestaje być reżyserem. Widać jego dbałość o szczegóły, zmysł reżyserski, dużą wrażliwość. Niektóre sceny są napisane tak, jakbyśmy obserwowali je w filmowym kadrze (przykładowy cytat: Mijają godziny. Noc trwa. Maria Carmen śpi przy ognisku przytulona do Paca. Dżungla milczy. Nie odzywają się nawet cykady. Od brzegu Pini-Pini nadchodzi Santo. Zatrzymuje się przy ognisku, przykrywa Marię wełnianym ponczem, dorzuca do ognia kilka gałęzi, odchodzi, pokasłując najciszej jak potrafi. Sandow odprowadza go wzrokiem). Są tu także częste retrospekcje z podaniem dokładnych dat (które jednakże niewiele wnoszą do akcji), dość dużo seksu i pornografii (ostrej, dosłownej, czasem naturalistycznej znanej z filmów Kolskiego) oraz momentami wulgarny język (Muszelka klnie notorycznie...). Autor przeplata ze sobą kilka ciekawych historii jednocześnie, ale właściwie żadnej z nich nie pogłębia i nie kończy, co niestety uważam za minus. Pojawiają się choćby Indianie w Pilcopacie w Peru, których historia jest delikatnie zarysowana na początku książki, ale ich watek nie będzie kontynuowany. Czemu więc miał służyć? Przykłady mogłabym tu mnożyć. Powieść Kolskiego można odczytać także jako swego rodzaju dziennik lub po części autobiografię (autor otwarcie przyznaje, że wiele łączy go z Sandowem: rozwód, małe dziecko, wykonywany zawód, śmierć matki, którą bardzo przeżywa), być może mającą stanowić rodzaj autoterapii. Chętnie wraca do stron rodzinnych, do ukochanych Popielaw (skąd dziadkowie przysłali paczki z mąką i jajkami), gdzie Sandow może schronić się przed światem albo do tragicznej historii rodziny związanej z Holocaustem (w żyłach Kolskiego płynie odrobina żydowskiej krwi – jego babcia ze strony ojca była Żydówką), co może stanowić jego osobistą próbę rozliczenia się z przeszłością.

Podsumowując: najnowsza powieść Kolskiego porusza ważne i uniwersalne tematy. Należą do nich: miłość, seks, śmierć, historia, mająca odzwierciedlenie w teraźniejszości czy walka z naturą. Książka napisana jest z wielką wrażliwością i mnogością ciekawych zagadnień, co przypadnie na pewno do gustu fanom talentu reżysera oraz wszystkim tym, którzy zechcą przyjrzeć się z bliska zmysłowej miłości Muszelki i Sandowa, kipiącej od emocji wyrażanych nie tylko ostrym językiem, ogromem namiętności, ale i śmiałymi czynami.

Ocena 4+/6

Cytaty za: Egzamin z oddychania, Jan Jakub Kolski, Wielka Litera, Warszawa 2012.

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Wielka Litera

wtorek, 13 listopada 2012

Wybrałam życie - Brygida Grysiak

Aborcja jest kapitulacją, która zmienia na zawsze. Nic nie jest już tak, jak było przedtem. Potwierdzi to niejedna kobieta, która usunęła ciążę. Ale na pewno nie będzie to żadna z bohaterek reportaży Brygidy Grysiak „Wybrałam życie”. Mimo iż miały wiele przesłanek, by pozbyć się niechcianej ciąży – wszystkie podjęły decyzję, by urodzić swe dzieci i żadna tego nie żałuje, bo jak przyznają: macierzyństwa z magii odrzeć się nie da. W jednej chwili wypada z ciebie mały człowiek. I zaczyna swoją przygodę ze światem. Gdybyś stchórzyła, żadnej przygody by nie było. Nie stchórzyłaś, mały przez najbliższe lata będzie uczył się od ciebie życia. A ty będziesz miała pewność, że jest ktoś, kto kocha cię za to, że jesteś. Po prostu. W tej miłości jest siła. W macierzyństwie jest siła. Oto kilka przykładowych matek, które znalazły w sobie siłę i wiarę, by ocalić życie:

Krystyna chciała zostawić dziecko w oknie nadziei, bo miała ich już czworo, ale spotkała księdza, który obiecał jej pomóc. Urodziła. I choć po opłaceniu rachunków zostaje jej 50 złotych na życie, zawsze pomagają jej obcy ludzie, bo na rodzinę nie może liczyć. I to jest niezwykłe. Jej dzieci nie jedzą lodów, cukierków, nie mają najnowszych zabawek, ale mają kochających rodziców. Krystyna bez zająknięcia stwierdza: Dzieci są moją siłą. Mąż jest moją siłą. Rodzina nasza.

Daria (pracowała jako prostytutka) nie wie, który z jej klientów jest ojcem jej dziecka. Mimo zażycia 'tabletek po stosunku' zaszła w ciążę. Gdy po porodzie nie miała za co żyć, dalej pracowała w agencji towarzyskiej i na ulicy, by wyżywić siebie i córkę. Dziś jej życie wygląda inaczej i jest szansa, że będzie wreszcie szczęśliwa. Jak sama przyznaje: Trzeba spaść głęboko na dół, żeby zacząć się odbijać. Ja się odbiłam. I dziś wiem, że można.

Iza miała 16 lat, gdy została matką, ale cieszyła się z ciąży. Teraz, gdy jej syn ma 17 lat, jest dla niej jedyną podporą, mimo iż mieszka z dziadkami i ojcem. Niedawno znów została matką, ale z bólem serca oddała córkę do adopcji. Liczy na to, że ona jej kiedyś wybaczy i zrozumie jej decyzję: Napisałam jej, dlaczego to zrobiłam. I że bardzo ją kocham. I że przepraszam. I proszę, żeby mi wybaczyła.

Agnieszka – jej mąż pił i bił ją (podobnie jak jego ojciec) dosłownie za wszystko. Chciała usunąć ciążę, ale zabrakło jej 200 zł na zabieg i wróciła do domu. Odczytała to jako znak i dała szansę życiu. Gdy mąż buntował przeciwko niej 1,5-roczną córkę, tłumacząc jej, że matka jest nic niewarta, że najlepiej to będzie ją udusić i zakopać, chciała go zabić. Brygida Grysiak przyznaje, że jej historia jest wyjątkowa. Ona jest wyjątkowa. Dziewczyna ze wsi. Bez wykształcenia, a mądrzejsza od tych, co są po niejednych studiach i chyba ma rację…

Zofię wychowywała babcia. Ona sama ma dwoje dzieci. Kilka lat temu miała wypadek i od tego czasu choruje na padaczkę. Gdy była w ciąży z trzecim dzieckiem wiedziała, że z tą chorobą bez pomocy bliskich sobie nie poradzi. Jej partner nie chciał jej wesprzeć – pił i bił ją. Nie odeszła od niego, bo choć trudno w to uwierzyć, kocha go mimo wszystko. Oddała za to Kasię do adopcji. Jak przyznaje, nie była to łatwa decyzja: to było tak, jakby ktoś wyrwał mi serce. Miałaś serce i nagle ci je wyrwali. I już nigdy nie będziesz taka sama. Czułam ogromną pustkę, a serce jakby rozpadło się na drobne kawałki. Jak szkło. Choć ma za sobą tak traumatyczne wydarzenia stara się być szczęśliwa, bo uważa, że ludzie nie wiedzą, co mają. Nie potrafią się cieszyć z życia. Ja mam ciągle pod górę, ale uśmiecham się, bo co mi to da, że będę smutna.

Jola to najtrudniejsza rozmówczyni Brygidy Grysiak. Jej córka, Sylwia, nie żyje. Była dla nich cudem. Przyszła ma chwilę i odeszła, tak o niej mówią. Umarła mamie na rękach, gdy miała 13 miesięcy, choć nie liczono nawet, że doczeka porodu (cierpiała na holoprosencefalię). Po jej śmierci kobieta założyła stronę www.dlaczego.org.pl, by dawać wsparcie rodzicom, którzy stracili swoje dzieci. Na pytanie, czemu nie usunęła ciąży, skoro wiedziała, że dziecko urodzi się chore, odpowiada: Nie po to Bóg dał jej życie, żebym ja jej teraz to życie odebrała. Tej myśli się trzymałam.

Kobiety z tych reportaży to 'matki wszechmogące', jak nazywa je sama autorka, bo nie ma rzeczy, której nie zrobiłyby dla swoich dzieci. Wszystkie wybrały życie, poczuły, że matka może wszystko. Mimo wszystko. Wbrew wszystkiemu. I na przekór wszystkim tym, którzy mówią, że nie da rady. Że dziecko zabierze jej młodość i marzenia. Zabierze trochę snu i nerwów. Przemebluje życie. Postawi je na głowie. By któregoś dnia przytulić policzek do jej policzka i powiedzieć: „Kocham cię, mamo". Nie mają znaczenia powody, dla których nie dokonały aborcji, nie liczy się też to, czy zachowały własne dzieci przy sobie, czy oddały je do adopcji. Istotne jest, że w sytuacji bez wyjścia, znalazły w sobie tyle odwagi, by zaufać Bogu, intuicji czy też najbliższym na tyle, by swoim dzieciom darować życie. Książka Brygidy Grysiak to pozycja niezwykle istotna w dzisiejszym egoistycznym świecie i dająca do myślenia. Szczególnie tym, którzy są przekonani, że prawo do stanowienia o własnej macicy jest więcej warte niż życie małego człowieka…

Ocena 6/6

Cytaty za: Wybrałam życie, Brygida Grysiak, ZNAK, Kraków 2012.


Recenzja została opublikowana na portalu Lubimy Czytać pod tytułem: Życie ponad wszystko

niedziela, 11 listopada 2012

Koniec jest moim początkiem - Tiziano Terzani

Tiziano Terzani to jeden z największych dziennikarzy naszych czasów, reporter i podróżnik, którego wielką miłością była Azja. Całe jego życie było podróżą, przepełnioną mądrością i szczęściem, którego jak sam mówił miał więcej niż nie jeden człowiek. Był świadomy, że odniósł sukces rodzinny, małżeński, zawodowy. Czuł się spełniony, a co zaskakujące nie było mu trudno odejść z tego świata. Akceptując śmierć, wychodził poza materię i nie było w nim strachu. „Koniec jest moim początkiem” to książka nie tylko o pożegnaniu i śmierci, przed którymi stanął ten wybitny Włoch w obliczu nieuleczalnej choroby, ale i o tym, kim był i co przeżył przez wszystkie lata swego życia. To także świadectwo, że można egzystować w zgodzie z sobą w dzisiejszym nieustannie pędzącym świecie, umieć rezygnować z siebie i własnych pragnień oraz nie odczuwać strachu przed snem wiecznym: Powodem, dla którego tak bardzo boimy się śmierci, jest konieczność rezygnacji ze wszystkiego, na czym nam tak bardzo zależy, konieczność rezygnacji z posiadania. Z marzeń. Z tożsamości… Terazani wszystko to już przeżył i odrzucił, nikt i nic go już nie trzymało na tej ziemi. Najpierw odszedł do wnętrza samego siebie, by ostatecznie opuścić swe umęczone ciało 28 lipca 2004 roku.

Dzieciństwo Tiziano Terzaniego to prosty, nieskomplikowany, doskonale znany, bliski świat, w którym było biednie, ale szczęśliwie. Był słaby, często chorował, niewiele jadł, ale miał to szczęście, że w czasach, kiedy był dzieckiem między ludźmi istniało poczucie solidarności, a uczciwość była najważniejsza. Garnął się do nauki od samego początku, zawsze był najlepszy w klasie. Ukończył prawo, ale nie pracował w zawodzie. Najpierw sprzedawał maszyny do pisania Olivetti, systematycznie piął się w górę w hierarchii i miał możliwość zwiedzić świat, gdy firma otwierała nowe filie w Danii, Portugalii, Niemczech, Holandii czy RPA. Wtedy zaczął pisać swe pierwsze teksty. Szybko poczuł się dziennikarzem, a w tym co robił, znajdował satysfakcję. Po 18 miesiącach pracy w redakcji „Il Giorno” zdał egzamin państwowy, by móc pracować w zawodzie swoich marzeń (choć jak sam przyznawał: Prawdę mówiąc, nigdy nie pracowałem. Robiłem rzeczy, które lubiłem robić, i jeszcze mi za to płacono, ale nigdy nie odczuwałem ciężaru tej pracy, w sensie alienacji). Wreszcie zaczął mówić i pisać o niesprawiedliwości w świecie oraz podróżować do woli, a co równie istotne, zrozumiał(…), jak ważną rolę w kształtowaniu opinii publicznej odgrywają autorzy artykułów, którzy zrozumiawszy trochę więcej, będąc oczami i uszami czytelników, mówią o rzeczach, do których czytelnicy sami by nie doszli. Na początku swojej drogi dziennikarskiej inspirowali go wielcy tamtych czasów: Jean Claude Pomonti, Bernardo Valle, Martin Wadlacott, David Halberstamm. Po latach doszedł do wniosku, że w dzisiejszych czasach nie da się zachować prawdziwego dziennikarstwa, nie tylko ze względu na panujący serwilizm czy układność dziennikarzy: Problem w tym, że wszystko się wypaczyło. Bliskość władzy i konieczność jej ochrony stworzyły zupełnie odmienną sytuację niż, kiedy siłę dziennikarstwa stanowiła jego niezależność. Niezależność, także ekonomiczna. Żył i podróżował zawsze w zgodzie z własnym credo: Podróżować po świecie w poszukiwaniu prawdy. Nieustannie chciał iść na przód i patrzeć przed siebie: Miałem w sobie ciekawość zobaczenia czegoś nowego. Zawsze interesowałem się tym, co inne. Bo owa różnorodność stanowiła według niego o bogactwie człowieka. W krajach, w których mieszkał zdobył przyjaciół, uczył się ich języka i ubierał jak miejscowi – nigdy nie chciał być „obcym”. Kluczem do sukcesu było jego całkowite otwarcie się na innych, czego świadectwem niech będzie fakt, iż jako pierwszy człowiek z prasy poznał żołnierzy Wietkongu i robił sobie z nimi zdjęcia, gawędząc po przyjacielsku. To właśnie historia zawsze fascynowała go najbardziej. Momenty, gdy obserwował wiekopomne wydarzenia były chwilami uniesienia, jak np. upadek Sajgonu, czy zamach stanu przeciw Gorbaczowowi. Chciał odnaleźć świat, który istniał kiedyś, więc podróżował z książkami nawet tymi sprzed stu lat: Książki to moi przyjaciele. Najlepiej bowiem podróżować z kimś, kto już przeszedł drogę. Z kimś, kto opowie o przeszłości, aby można było porównać, poczuć zapach, który się ulotnił z wonią, która nadal trwa.

Miał możliwość obserwować z bliska rzeczy drobne i te najistotniejsze. Na Wyspach Kurylskich i na Sachalinie spotykał ludzi o żelaznych uśmiechach, którzy poświęcili swoje życie Związkowi Radzieckiemu, których polubił, choć trudno mu było pojąć ich sposób myślenia. W Chinach (gdzie chciał zapuścić korzenie innego życia) nauczył się, jak działa logika systemów totalitarnych i tradycja reżyserskich poczynań (na przykładzie wsi potiomkinowskich). To tam hodował razem z całą rodziną świerszcze, by w zimie słuchać odgłosów wiosny, a nawet zorganizował w domu walki tych owadów. Posiadał także niewielką hodowlę gołębi. Przywiązywał im do ogona mały gwizdek i wtedy, gdy wznosiły się w powietrze, nasłuchiwał muzyki planet. Kiedy został wydalony z Chin, trafił do Japonii. Tam zapadł na depresję, bo ten kraj okazał się niesłychaną porażką, prawdopodobnie jedyną w jego karierze. Nie mógł zrozumieć, że nowoczesność niszczyła tam wszystko bez wyjątku, że tak trudno było tam znaleźć przyjaciela, a rozmowy toczyło się z maszynami zamiast z ludźmi. W pamięci miał także atomowy holocaust. Smutno było patrzeć na tę niezwykłą cywilizację popełniającą samobójstwo, pisał. Wtedy stał się pustelnikiem, przez trzy miesiące przebywając u podnóża góry Fudżi. Wkrótce zaczął tęsknić za zapachem tropików i po pięciu latach spędzonych w Japonii pojechał do Bangkoku w Tajlandii, gdzie zamieszkał z rodziną w Domu Żółwia, w którym pełno było ludzi i zwierząt, a czas płynął wolno w bliskości natury i zapachu kadzidła. Ostatnie chwile Terzani spędził w Orsigni i tam właśnie powstawała ta książka.

„Koniec jest moim początkiem” pisana w formie wywiadu, a może raczej jako szczera rozmowa ojca z synem, zawiera wiele pięknych zdjęć, niesie z sobą pokój i siłę. Pewnie stało się tak ze względu na dużą świadomość autora i jego rozwiniętą duchowość, który odchodząc w ciszy, w zgodzie z samym sobą, diagnozował świat niezwykle celnie, zachowując do końca bystrość umysłu: Żyjemy w biegu, za dużo stymulacji. Jesteśmy rozrywani między pracą, telefonem, telewizją, gazetami i ludźmi, którzy nas odwiedzają. Nie zatrzymujemy się nawet na chwilę, żyjemy w ciągłym biegu. On wiedział, że świat jest pełen przemocy, egoizmu, a człowiek nie posuwa się do przodu. Duchowo wciąż jest taki sam. Boi się śmierci, boi się wszystkiego, czuje się niepewny, nie wie, kim jest, co rodzi konflikty we własnym sumieniu, a w konsekwencji prowadzi do rewolucji na arenie międzynarodowej. Tematyka poruszana przez Tiziano Terzaniego i jego syna Folco jest tak niezwykła, a jednocześnie tak pospolita, że może ocierać się o banał. W zamyśle autorów miała być to lektura, która może komuś pomóc ujrzeć świat w lepszym świetle, cieszyć się bardziej własnym życiem, zobaczyć je w szerszym kontekście, wyprostować własne ścieżki i dla mnie właśnie taką była. Stanowiła realną historię nie o istocie świętej, która od lat młodzieńczych była idealna, nie popełniała błędów, itd. Wręcz przeciwnie. Opowiadane zdarzenia, jak np. to, że Terzani namiętnie grywał w Makao w kasynach i trwonił pieniądze na hazard, ukazują człowieka, który błądził, ale systematycznie zmieniał swe życie, ulepszał je, wychodził poza normy, osiągał wyżyny duchowe, by (parafrazując Gandhiego) jego życie stało się przekazem dla innych. Jest to jedna z najlepszych książek, jakie czytałam w swoim życiu, dzięki której miałam okazję poczynić refleksję nad swoją egzystencją i współczesną historią świata. Polecam wszystkim!

Cytaty za: Tiziano Terzani, Koniec jest moim początkiem, Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2010.

Ocena 6/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję portalowi Oblicza Kultury

wtorek, 6 listopada 2012

Pigułka wolności - Piotr Czerwiński

Kliknięcie wprawia w ruch kulę ziemską, kliknięcie ją zatrzymuje. Ludzie do dzisiaj nie zdają sobie sprawy z tego, jaka odpowiedzialność ciąży na jednym kliknięciu. Trudno dyskutować z tym faktem w dzisiejszym świecie. Większość z nas nie wyobraża sobie życia bez internetu, a znaczna część nie potrafi funkcjonować bez portali społecznościowych (wśród nich na pierwszy plan w naszym kraju wybija się popularny FB). Podobno, jeśli nie ma Cię na Facebooku, nie istniejesz, a przecież każdy chce zaistnieć... Masowo więc tworzymy intrygujące profile, wymyślne fanpejdże, wciągając się coraz bardziej w wirtualny świat, w którym mamy przyjaciół, o których nic nie wiemy i w którym wierzymy we wszystko, co umieszczone w sieci... Piotr Czerwiński w swojej najnowszej książce „Pigułka wolności” przygląda się ‘pokoleniu kciuka’ w panującej wszechobecnie atmosferze konsumpcjonizmu, cyfrowej niewoli i popkulturze, w której siedzimy po uszy. Do jakich wniosków dochodzi?

Aleksander Roleksy, w skrócie zwany „Aleksem” to hipster, samotnik, życiowy nieudacznik o nieokreślonym wieku. Ów „Morrison polskiego internetu” jest bezrobotny, a jego życie jest skoncentrowane w wirtualnym świecie iluzji: Mimo pozornego zastoju, jego życie było bardzo bogate: miał profil na Facebooku i konta w Gadu-Gadu, a także Google Plus, Linked In, Twitterze, Blipie, Naszej Klasie, Wyskopie, My Space, Flickr, Yahoo Groups, siedmiu forach internetowych oraz Vimeo i Youtube (…) Pewnego dnia zakłada na FB dla żartu fanpejdż „Fart For Malawi” (w dosłownym tłumaczeniu „Pierdź dla Malawi”...). Wkrótce przekonuje się, że zyskuje on szybko olbrzymie rzesze fanów na całym świecie („Stronie przypisywano wartości i moce, których nie miała, Roleksowi zaś mądrość, o której nie miał najmniejszego pojęcia”) - w jaki sposób się to odbywało - nie zdradzę. Jego inicjatywa staje się ważna, podoba się wielu ludziom, którzy jednakże nie do końca wiedzą, o co w niej chodzi. Aleks przeistacza się w duchowego guru przez przypadek, zaś jego zwolennicy lubią wszystko, co napisze, mimo że nie ma absolutnie nic do powiedzenia i nic do zaoferowania. Lecz oni [l]ubili lubić. Lubili wszystko, co nadaje się do polubienia, wszystko, co się do tego nie nadaje, a także wszystko inne, o czym nie da się w tej kategorii wypowiedzieć jednoznacznie. Lubili rzeczy, które jedzą, lubili rzeczy, które piją. Lubili sen i jawę, lubili powietrze i wodę. Lubienie tego wszystkiego nie kosztowało wiele wysiłku. Żyli w czasach, kiedy nawet najwyższe uczucia można było wyrażać za pomocą jednego kliknięcia. Ale to nie wszystko... Za sprawą fanpejdżu FFM na ulicach europejskich miast dochodzi do zamieszek, a jego fenomenem zajmują się eksperci. Z jednej strony Aleks jest tym wszystkim przerażony, a z drugiej bawi[..] go, że może być przez chwilę stroną, a przez chwilę człowiekiem (!). Początkowo odrzuca zaproszenia do telewizji, a kiedy wreszcie je przymuje, szybko traci anonimowość (ktoś wybija mu nawet szybę w mieszkaniu) i staje się celebrytą. Momentalnie przestaje być nieśmiały, a w okamgnieniu uzależnia się od ‘sławy’, bo wielbiące go i bijące mu pokłony tłumy (czego wyrazem jest jedynie danie marnego kciuka) schlebiają mu ogromnie: Kciuki jego wiernych pozwalały mu obudzić się i kłaść się wieczorem do snu. Jadł je na śniadanie i mył nimi zęby, a po południu spłukiwał nimi obiad, na który również podane były one same. Wtedy pojawiają się też piękne i władcze kobiety, podejrzani ludzie korporacji oraz duże pieniądze. Na pierwszy plan wysuwa się Aneta Flinta alias Ultra Maryna, [w]alcząca o wolną wolę człowieka, nie o sławę, którą uważa za zniewolenie. Kiedy zaczyna mówić słowami Aleksa, spełniać jego najskrytsze pragnienia i obdarowywać prezentami, mężczyzna marzy, by być z nią na zawsze. Zdają się nawet do siebie pasować, bo „[l]ubienie czegokolwiek było ich największym hobby, uwielbiali uwielbiać, a FB zdawał się wciągnąć ich jak miliony innych… Czy to tylko gra pozorów, zniewolenie czy zwykłe oszustwo?

„Pigułka wolności” Czerwińskiego ma wyjątkowo gorzki smak i zawiera w sobie kwintesencję naszego współczesnego świata: Żyjemy w zamkniętym obiegu, wracamy, uciekając, zaprzeczamy, zgadzając się, kochamy, nienawidząc, dajemy, biorąc. Jesteśmy walutą i towarem jednocześnie. Kupują nami nas samych po to, żeby nas sprzedać nam samym po wyższej cenie. Od wirtualnej rzeczywistości nie ma już ucieczki, bo od lat nieodwracalnie zmienia ona naszą sytuację. To poniekąd dzięki niej tak wiele w nas smutku, poczucia beznadziei czy samotności. Można to zaakceptować, przyjąć ze spokojem i spróbować ją po swojemu urządzić. To nie zmienia faktu, że internet coraz bardziej wpływa na człowieka, obnaża jego wątpliwe zachowania i decyzje, widoczne w sieci jak na dłoni. Profil na FB przeważnie odbiega od tego, kim jesteśmy w ‘realu’ (tak jest także w przypadku Aleksa i Ultra Maryny). To jedynie jakaś część naszej osobowości, którą kształtujemy wedle upodobania. Zresztą nie musimy obstawać jedynie przy Facebooku - wiadomo przecież, że ludzie mają konta dosłownie na wszystkim i tam kreują siebie na wyjątkowych, ważnych i mających coś do powiedzenia. Czym jest to COŚ? Zazwyczaj niczym, co nosi znamiona jakiejkolwiek wartości, bo przecież chodzi o to, żeby na Twitterze pisać o tym, ci się robi na Facebooku, a na Facebooku pisać o tym, co się robi na blogu, a na blogu pisać o tym, co się robi na swojej stronie internetowej. Tam z kolei pisze się o tym, co się robi w realu, a o realu pisze się na Twitterze...
„Pigułka wolności” może być książką dla przyszłych pokoleń, które będą chciały dowiedzieć się, jak wyglądało życie ludzi na początku XXI wieku. Jeśli rzeczywiście tak się stanie, zostawimy po sobie marne wrażenie. Polecam tę powieść wszystkim bez wyjątku, bo to inteligentna proza, przesycona celnymi spostrzeżeniami, a często także ironią, pozostawiająca ocenę rzeczywistości bohaterów (i nas samych) czytelnikowi, która otwiera oczy i naprawdę zmusza do myślenia. Warto!

Ocena 5+/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Wielka Litera


środa, 31 października 2012

Wszystko jest iluminacją - Jonathan Safran Foer

Twórczość niezwykle utalentowanego, młodego pisarza amerykańskiego, Jonathana Safrana Foera, poznałam za sprawą jego rewelacyjnej powieści „Strasznie głośno, niesamowicie blisko”. Zauroczyła mnie ona do tego stopnia, iż szybko postanowiłam sięgnąć do jego debiutu - książki „Wszystko jest iluminacją” z roku 2002. I choć tematyka obu powieści jest całkowicie odmienna, to są rzeczy, która je łączą, jak choćby: niebanalne podejście do tematu, komizm, duży ładunek emocjonalny, jaki z sobą niosą.

Przejdźmy zatem do akcji: Jonathan Foer jest Amerykaninem żydowskiego pochodzenia. Po śmierci dziadka, otrzymał od babci jego fotografię z czasów drugiej wojny światowej. Widniał na niej razem z kobietą o imieniu Augustyna, która miała go rzekomo uratować udzielając mu schronienia we własnym domu. Foer przybywa w 1997 roku na Ukrainę, by ją odnaleźć, a przewodnikiem po obcym dla niego kraju zostaje Aleks (vel Szapka vel Sasza), a konkretnie: urodzony w 1977 roku Aleksandr Perczow z Odessy. Razem mają dotrzeć do nieistniejącego już ukraińskiego sztetla (Trachimobrodu), skąd pochodził dziadek Jonathana. I choć angielski Aleksa pozostawia dużo do życzenia, to właśnie on zostaje tłumaczem Foera, zaś obowiązki kierowcy przypadają w udziale mającemu kłopoty ze wzrokiem dziadkowi chłopaka, któremu wciąż towarzyszą wspomnienia wojenne. Wiernym towarzyszem tej wyprawy zostaje również (dość niespodziewanie) specyficzny, wiecznie śliniący się pies o imieniu Sammy Davis, Junior, Junior, będący zmorą Amerykanina. Spotkanie z pewną kobietą, która jako jedyna przeżyła niemiecki pogrom w Trachimobrodzie, jest obiecujące. Posiada ona bowiem wiele pamiątek po jego mieszkańcach, w tym zdjęć na których widnieje dziadek Jonathana. Czy to będzie Augustyna? I czy kawałek historii odnajdzie tam tylko Amerykanin czy może ktoś jeszcze?
Równolegle akcja toczy się również w XVIII wieku, gdzie dwie siostry Hana i Chana znajdują w rzece topielca - Trachima i jego córeczkę, która cudem ocalała i dla której trzeba znaleźć dom. Znajdują go u Jankiela, który nazywa dziecko Brod (od nazwy rzeki). Ta dziewczynka - uparta, inteligentna, smutna i wyjątkowo piękna, stanie się obiektem kpin i zazdrości mieszkańców sztetla. Będzie także autorką tajemniczego „Spisu sześciuset trzynastu smutków”, dzięki której poznamy innych, barwnych bohaterów …

Moje wrażenia: stylizacja językowa – zdania po trosze polskie, angielskie, a po trosze ukraińskie - na początku jest wręcz dokuczliwa. Jest to język trudny do rozszyfrowania, zagmatwany, wymagający pomocy tłumacza. I właśnie translacja pełni tu dużą rolę. Tematem tej książki zdaje się być bowiem sam przekład, trud, jaki należy w niego włożyć i niebezpieczeństwa, jakie się z nim wiążą. Z niedoskonałego tekstu przełożonego przez Aleksa, Jonathan buduje swoją powieść, która jest ponownie weryfikowana i oceniana przez Ukraińca. Na tym przykładzie można doświadczyć, jak kształtuje się literaturę, jak można na nią wpływać i jak sterować wydarzeniami, by osiągnąć zamierzony efekt. Służą temu choćby niedokładne czy wybiórcze tłumaczenia (w tym wypadku Aleksa), będące bazą dla pisarzy, którzy Holocaust znają z drugiej ręki, z opowieści rodzinnych, filmów czy książek. Mimo wizyty Foera na Ukrainie (Trachimobrod nie istnieje od dawna) i zaangażowania Saszy, nie uda się wiernie odwzorować historii, bo genezę tego miejsca poznajemy jedynie za sprawą napotkanej kobiety, która przeżyła zagładę, ale opowiada ją z własnego punktu widzenia i z dość odległej perspektywy czasowej, co ma dość duże znaczenie - pamięć jest przecież zawodna, a pewne tragiczne fakty chętnie wypieramy ze świadomości… Ponieważ literatura nie znosi próżni, musi wypełnić nieznane fakty samą sobą. Opowiadana równolegle historia ukraińskiego miasteczka z XVIII wieku, w którym żyli przodkowie Foera, jest uzupełniana fikcją literacką Amerykanina, co sprawia, że miasteczko ożywa, a z nim wszyscy jego mieszkańcy zgodnie z jego wyobrażeniami. I choć dzieje się to czasem na zasadzie: "ktoś coś zrobił albo i nie zrobił, coś się wydarzyło albo i nie wydarzyło", to nie ma to większego znaczenia, bo „[n]ie tyle (…) ważne jest, co pamiętamy, ile samo pamiętanie. Sam akt pamiętania, proces zapamiętywania i wspominania, rozpoznawanie własnej przeszłości…”

Kilka słów o narracji - składają się na nią: relacja Aleksa z podróży po Ukrainie zorganizowanej na prośbę Amerykanina, listy Aleksa do Jonathana, kiedy ten wraca do Ameryki i powieść pisana przez Foera z informacji zebranych na Ukrainie dzięki Saszy. Priorytetem we wszystkich trzech jest oczywiście historia, a i tematyka jest poważna. Rozmowy dotyczą miłości, przyjaźni, rodziny, wojny, samotności, Holocaustu, ale czasem do głosu dochodzi też groteska, ironia i żart, skutecznie rozbawiająca czytelnika. Być może właśnie to zupełnie inne, świeże, podejście do przedstawienia tragicznej sytuacji Żydów podczas drugiej wojny światowej, jeszcze bardziej daje do myślenia, rozpościerając przed nami pełen wachlarz uczuć. „Wszystko jest iluminacją” to opowieść o poszukiwaniu własnego ja na tle ludzi i miejsc już nieistniejących oraz w świetle faktów, o których nie da się zapomnieć, nie da się przejść nad nimi do porządku dziennego, by żyć normalnie. Bo przecież nikt nie jest samotną wyspą, a przeszłość notorycznie mieszająca się z teraźniejszością znajduje swoje odzwierciedlenie w naszych czynach. Na ‘tu i teraz’ składają się losy nie tylko nasze, ale i naszych przodków, które determinują naszą osobowość, światopogląd, a więc i nas samych, czy tego chcemy czy nie.

Polecam – proza Foera dzięki swej zawiłości, ciekawej konstrukcji i oryginalności zostaje w pamięci na długo i chce się do niej wracać. Zapewniam.

Ocena 5/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Księgarni Gandalf i tradycyjnie polecam ich bogatą ofertę



poniedziałek, 29 października 2012

Kapelusz cały w czereśniach - Oriana Fallaci

Oriana Fallaci to symbol odważnego dziennikarstwa, którego znakami rozpoznawczymi był ostry język i cięte pióro, bezkompromisowość, brak zahamowań i kompleksów. Jej reportaże z miejsc konfliktów wojennych jednych zachwycały, a dla innych były jedynie grafomańskimi tekstami, w których kreowała siebie na główną bohaterkę często koloryzując przedstawiane wydarzenia. Godne uwagi są bez wątpienia jej wywiady z największymi tego świata, dzięki którym porównywano ją do anioła zemsty. Idąc za radą włoskiego pisarza i dyplomaty Curzio Malaparte (W pewnym momencie uprawiania zawodu dziennikarz musi zacząć pisać książki, by zwiększyć swój prestiż), Fallaci zaryzykowała i napisała „Penelopę na wojnie”, po której pojawiły się jej kolejne publikacje książkowe. Za dzieło swojego życia uważała jednakże sagę rodzinną „Kapelusz cały w czereśniach”, o której napisaniu marzyła będąc dzieckiem. Tworzyła ją dziesięć lat i niestety nie zdołała ukończyć, przegrywając walkę z chorobą nowotworową w 2006 roku („Kapelusz…” zredagowano już po jej śmierci). Trudno się dziwić jej wyborowi – książka jest naprawdę świetna. Doskonały język autorki, bogactwo zdarzeń opisywanych z polotem głównie na tle historii ukochanych Włoch razem z wyrazistymi bohaterami, sprawiają, że jest ona barwna, niezwykle ciekawa i chce się nią delektować długo, bardzo długo, jak najdłużej…

Wszyscy ci dziadkowie, babcie, pradziadkowie, prababcie, prapradziadkowie, praprababcie, praszczury i praszczurzyce, krótko mówiąc – wszyscy ci moi rodzice stali się moimi dziećmi. Ponieważ tym razem to ja ich urodziłam, dałam, a raczej przywróciłam im życie, które wcześniej od nich dostałam - oto sekret tego, kim na prawie ośmiuset stronach Oriana Fallaci będzie zajmować naszą uwagę. Autorka napisała tę sagę, by zrozumieć, kim jest i skąd się wywodzi. Z pasją zaczęła przeszukiwać historię, a podróżując wstecz, straciła wszelkie hamulce. Swoją opowieść zaczęła w malowniczej Toskanii w 1773 roku, której obraz urzeka od pierwszych słów: Krajobraz zielonych wzgórz zamieszkanych przez rajską faunę: zające, wiewiórki, lisy, łanie, dziki, ptaki o anielskich głosach. Krajobraz harmonijnych wzniesień z łąkami, gdzie kwitły irysy, aż latem błękitniały i wyglądały jak morze, które to wspina się, to opada w gigantycznych, znieruchomiałych falach. Lub krajobraz janowców, które jesienią rozpalały krzewy na żółto, a z różem wrzosów i czerwienią jagód, wyglądały jak buchające płomienie. Początkowe opisy dotyczą prostego życia jej przodków, w zgodzie z naturą i Bogiem, w którym najważniejszym miejscem był piec i ogród. To właśnie one dawały życie, będąc podstawowym źródłem wyżywienia. Z czasem wszystko się zmieniło, ludzka egzystencja nabrała tempa dzięki innowacjom i otwierającym się perspektywom…

Przedstawiane przez Fallaci postaci przodków, to w głównej mierze bardzo odważne kobiety. Swoją siłę czerpały z miłości do mężczyzn i dzieci, a także z marnych perspektyw wynikających z uwarunkowań historycznych i wielu innych czynników, których wymienić tu nie zdołam. Warto natomiast wspomnieć znamienne słowa autorki, które dobitnie podkreślą rolę kobiet w tamtym trudnym, wojennym czasie: [N]a placach naszej ojczyzny brakuje jeszcze jednego pomnika. Pomnika nie mniej zasadnego, nie mniej sprawiedliwego od tych, które powinniśmy wznieść dla Rozczarowanego Żołnierza, towarzysza i rywala Nieznanego Żołnierza. Pomnika wszystkich kobiet (…) Nieustraszonych niewiast, które walczą na wojnach bez strzelby, uciekając pod gradem bomb z dzieckiem na ręku. Heroicznych żon, bohaterskich matek, które wygrywają bitwy, walcząc samotnie z lękiem i udręką. Męczennic, które pozostawione samym sobie, odpowiadają dobrze-dobrze.

Oriana Fallaci na bieżąco relacjonuje wiadomości o postępującym rozwoju we wszystkich dziedzinach nauki, szczególnie o nowych wynalazkach, które usprawniają życie jej przodkom: o parowcach, elektrycznym telegrafie, chloroformie, maszynie do szycia, pociągach, helikopterze na parę, omnibusie (tramwaju konnym dla dwudziestu czterech osób), telefonie (zwanym mówiącym telegrafem), itd. Opowiada nam także o eksperymentach ze światłem elektrycznym, mającym zastąpić w przyszłości lampy gazowe oraz zmianach w modzie i rolnictwie. To właśnie dzięki temu możemy wyobrazić sobie, jak wyglądało życie bohaterów „Kapelusza…”, zaś odwołując się do wydarzeń i osób znanych z kart drugiej wojny światowej dowodzi, iż historia lubi się powtarzać. Udaje jej się przy tym zręcznie przemycić fakty informując przykładowo, że jedna z bohaterek umiera, a tego samego dnia wybucha kolejna wojna o niepodległość. Taki sposób przedstawiania dziejów nie męczy czytelnika, choć dat i wydarzeń historycznych jest w tej sadze bardzo dużo. Autorka czerpała do niej informacje ze spisów ludności, ksiąg parafialnych, rodzinnych kronik, archiwów, a nawet z map czy rozkładów jazdy pociągów! Dużo przy tym podróżowała, rozmawiała z wieloma ludźmi i była bardzo drobiazgowa. Na potwierdzenie tych słów wspomnę jedynie o dokładnych opisach różnych dokumentów (np. akcie dzierżawy gospodarstwa), prawach (np. ustawach antyzabytkowych), dawnych obyczajach, atrakcyjnych miejscach, które przyciągały znaczące nazwiska (np. George Sand, Stendhal i Alessandro Manzoni to stali bywalcy salonu naukowo-literacki Vieussex we Florencji), itp.

Sto lat historii pełnej zawirowań, wypełnionych polityką dotykającą człowieka najboleśniej i najokrutniej jak tylko się da, naszpikowanych zwycięstwami i porażkami, w których mimo wszystko znalazło się miejsce na miłość, radość, namiętność, zazdrość, cierpienie i ból. Ogrom przebytych kilometrów: poczynając od Włoch, poprzez Hiszpanię, Polskę czy Stany Zjednoczone. Pięć pokoleń, w których na pierwszy plan wybijają się: Ildebranda (heretyczka spalona na stosie), Caterina (chłopka, która dzięki swemu mężowi z analfabetki stała się piśmienną kobietą, która sama czytała książki, a nawet organizowała posiedzenia w Toskanii, podczas których czytała wieśniakom), Montserrat (posiadająca wybitny talent do wychowywania dzieci, troszczenia się o nie, edukowania, wielbienia jak żadna inna – stawiana za wzór matki przez wszystkie pokolenia w rodzinie Oriany), Stanisław z Krakowa (polski prapradziadek Oriany, który związał się z Margeurite Ferrier; dzięki niemu nakreślona zostaje historia Polski w tamtym czasie; Oriana wspomina Młodą Polskę, wiersz W.L. Anczyca „Emisariusz”, Edwarda Dembowskiego i jego Towarzystwo Demokratyczne Polskie, trzeci rozbiór Polski i powstanie listopadowe), czy choćby Anastasia (kokietka, uwodząca mężczyzn bez skrupułów; spotykała się z pisarzem - Edmondo de Amicisem, a dziecko miała z prominentną osobą, którą Oriana nazywa Bezimiennym, nie chcąc zdradzić jego nazwiska; dziewczynkę, będącą babcią włoskiej dziennikarki, Anastasia oddała do przytułku, sama zaś wyjechała do Ameryki, zostając tam narzeczoną mormona i sprytnie unikając oskalpowania przez Indian). Ukazując cechy charakteru własnych przodków i umiejętności radzenia sobie z problemami, Oriana złożyła swój własny portret dzięki ich genom - kobiety silnej, niezależnej, zbuntowanej i niezwykle odważnej. Bo jak sama ciągle podkreślała, „Kapelusz cały w czereśniach” jest odtworzenie[m] historii i poznanie[m] losów wielu osób, którym zawdzięcza[ła], że doszło do jej narodzin. To swoisty hołd wdzięczności i piękna opowieść o swoim JA urzeczywistniającym się w przodkach, spisany przez kobietę świadomą tego, jakie bogactwa otrzymała od nich w spadku. Gorąco polecam, obiecując literaturę z najwyższej półki i najlepsze z możliwych wrażenia estetyczne.

Ocena 6/6

Cytaty za: Kapelusz cały w czereśniach, Oriana Fallaci, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.

Recenzja została opublikowana na portalu Lubimy Czytać pod tytułem: Pamięć genetyczna

czwartek, 25 października 2012

Irena - Małgorzata Kalicińska, Basia Grabowska

Nie lubię tak zwanej ‘literatury kobiecej’. Jak dla mnie jest ona zazwyczaj synonimem ckliwych, nudnych historyjek z nieszczęśliwą kobietą w tle, której los ‘niespodziewanie’ się odmienia. Dzięki temu staje się ona przykładem dającym nadzieję przytłoczonym swym bezbarwnym życiem gospodyniom domowym, że może być lepiej, że jeszcze nie wszystko stracone... Tak, być może jestem uprzedzona do tego typu powieści. Za to uogólniam celowo i świadomie odrobinę koloryzuję. Ponadto otwarcie przyznaję: nie jestem fanką twórczości Małgorzaty Kalicińskiej. Przeczytałam jej „Dom nad rozlewiskiem”, by wiedzieć, czym się zachwycają rzesze czytelniczek. Ponieważ powieść ta nie porwała mnie w ogóle, to do najnowszej książki tejże autorki (na dodatek pisanej razem z córką) podeszłam sceptycznie i właściwie już na wstępie byłam raczej na ‘NIE’. Co zatem sprawiło, że „Irena” przypadła mi do gustu? Tak, dobrze przeczytaliście – ja, zwolenniczka lektur ciężkich, entuzjastka Bernharda i Houellebecqa, przeczytałam ją z niekłamaną przyjemnością. Jesteście w szoku? Ja tak i to wielkim…

Bohaterkami powieści są: matka - Dorota, mająca kłopoty z porozumieniem się z własnym dzieckiem, córka – Jagoda, zwana „Rumcajsem w spódnicy”, młoda, dynamiczna, dziewczyna, która szybko pnie się po stopniach kariery oraz przyszywana babcia Jagody - tytułowa Irena, która wychowała Dorotę - kobieta mądra, z doświadczeniem i workiem dobrych rad na wszystko i dla wszystkich. Kolorytu akcji dodaje fakt, iż matka i córka są totalnymi przeciwieństwami, a Jagoda chętniej niż z Dorotą przebywa z Ireną i jej mężem Felkiem (od którego śmierci powieść się zaczyna), których uwielbia i u których zawsze znajduje poczucie bezpieczeństwa i cenne wskazówki. O ten ‘związek’ zazdrosna jest matka dziewczyny, która jako jedyna w tej rodzinie nie potrafi znaleźć z nią wspólnego języka. Przyczyną prawdopodobnie jest nie tylko pewna tajemnica skrywana od lat, kładąca się cieniem na ich wzajemnej relacji, ale i brak odpowiedniego podejścia do córki, zbyt duże wymagania oraz fakt, że nie żyje ona według scenariusza mamy. Ta zaś martwi się, że Jagoda nie ma własnej rodziny, a ona w jej wieku była już matką, a wygłaszane przez nią sądy, skutecznie drażnią dziewczynę i pozbawiają jej ochoty na otwarcie się przed Dorotą. Dziewczyna odnosi sukcesy w pracy (choć jest świadoma, że etat w korporacji niszczy ją coraz bardziej), ale coraz częściej brakuje jej kogoś, kto by się nią zainteresował, był blisko. Od dziecka jestem oazą spokoju i opanowania – właściwie nie płaczę, ciężko mnie wyprowadzić z równowagi, nie jestem kłótliwa, nie miewam ataków śmiechu. Asertywność to ja, wyznaje smutnie. A gdzie miejsce na miłość, radość i spontaniczność, czyli na prawdziwe emocje? Zamiast nich jest uczucie poniżenia, niekochania i braku akceptacji przez matkę, co skutkuje zamknięciem się w sobie i tłumieniem swego bólu w samotności albo wylewaniem go na forum internetowym. Jej powiernicą jest jedynie przyjaciółka Wera, której może się przyznać do wszystkiego, ojciec, chadzający z nią regularnie do kina oraz dość niespodziewanie Radek, z którym od czasu do czasu współżyje... Dorota przekonana, iż ma „kłótliwą córkę singielkę”, z którą nie może się dogadać, i nie mając pomysłu na uzdrowienie sytuacji, szuka pomocy u niezawodnej Ireny. Ale czy ją znajdzie? Czy będzie Happy end?

„Irena” to książka o ważnych relacjach: nie tylko damsko-męskich, ale i damsko-damskich. To powieść, w której na pierwszy plan wysuwa się rodzina i jej ogromne znaczenie oraz to, co często bywa powodem jej zniszczenia - rodzinne tajemnice skrywane od lat, zatwardziałość serc, brak komunikacji, itp. To także książka, w której autorki pokazują, jak zmienia się postrzeganie świata w zależności od wieku i zdobytych doświadczeń, jak wygląda ten skomplikowany dialog między pokoleniami i czy jest on w ogóle możliwy.
Tematyka „Ireny” jest zdecydowanie kobieca, ale nie banalna, ani nie nudna, bo pachnąca prawdziwym życiem, rzeczywistymi problemami. Serwowane tu czytelnikom sytuacje dostarczą z pewnością wielu wzruszeń, a szybkie tempo (fakt - na początku trochę mnie zmęczyło, później do niego przywykłam), zmieniające się perspektywy (zdarzenia są przedstawiane na zmianę: raz z punktu widzenia matki, raz - córki) czy mnogość informacji podawana za jednym zamachem sprawiają, że książkę czyta się bardzo szybko. Myślę, że duża w tym zasługa Basi Grabowskiej, która swoim żywym, młodzieżowym językiem wprowadziła do „Ireny” tempo, humor i nie pozwoliła, by była to jedynie kolejna powieść z szerokiego nurtu literatury kobiecej wątpliwej jakości. Warto zauważyć, iż autorki dość zgrabnie wplotły w akcję dydaktykę prozdrowotną i promocję zdrowia. Dorota ma problem z WNM (Wysiłkowym Nietrzymaniem Moczu – Kalicińska wsparła tę akcję swoim nazwiskiem, ponieważ sama miała z tym do czynienia), a Janek, mąż Doroty, po kryjomu leczy prostatę. Jeśli po lekturze tej powieści znajdzie się choćby jeden człowiek, który zdecyduje się, by otwarcie rozmawiać o wstydliwych schorzeniach i nie stronić od porady specjalisty, to będzie to dowód na to, że czasem daje się połączyć przyjemne z pożytecznym. Żeby nie przedłużać napiszę tylko tyle: „Irena” zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie, okazała się ciepłą, rodzinną historią, w której czytelniczki z każdego przedziału wiekowego znajdą coś dla siebie. Nawet te, które literatury kobiecej unikają jak ognia. Serdecznie polecam i czekam na książkę autorstwa samej Basi Grabowskiej, by się przekonać, jaki kierunek obierze i czy nie da się porwać bezbarwnemu nurtowi literatury pisanej dla mas.

Cytaty za: Małgorzata Kalicińska, Basia Grabowska, Irena, W.A.B. 2012.

Ocena 5/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję portalowi Oblicza Kultury


sobota, 20 października 2012

Moja sztuka protestu. Eseje i przemówienia - Elfriede Jelinek

Elfriede Jelinek to absolwentka teatrologii, historii sztuki, Konwersatorium w Wiedniu, pisarka i laureatka Nagrody Nobla z 2004 roku. Przez jednych podziwiana, przez innych notorycznie mieszana z błotem. Jedno jest pewne – jej twórczość nikogo nie pozostawia obojętnym. Albo ją kochasz, albo nienawidzisz. Kiedy mówi: Dążę do tego, by czytelnik nie tarzał się w moich książkach jak świnia w błocie, lecz by zbladł podczas lektury, nie żartuje, a „Moja sztuka protestu”, będąca zbiorem różnych jej tekstów: przemówień wygłaszanych z okazji otrzymywanych nagród, pisanych artykułów i felietonów, jest tego najlepszym dowodem.

Przez długi czas nie było mi obojętne, co piszę i dla kogo, i dlaczego. Tymczasem to też stało mi się obojętne. Nie ma żadnych konsekwencji, podobnie jak i tak zwane zaangażowanie nie miało żadnych konsekwencji, co najwyżej dla mnie. Tymczasem jest mi to obojętne, ponieważ to, co się mówi, i tak na nic się nie przyda, pisze Jelinek w mowie „Słowo przebrane za ciało” wygłoszonej z okazji otrzymania Nagrody im. Lessinga w 2004 roku. Jako baczna obserwatorka rzeczywistości, określana mianem „kalającej własne gniazdo” (podobnie jak Bernhard i Bachmann, do których często się w tym zbiorze odwołuje) przestaje już wierzyć w misję literatury i jest świadoma konsekwencji, jakie ponosi w związku z pasją demaskowania wszystkich i wszystkiego. W swoich tekstach Jelinek prowadzi swoisty dialog z przeszłością, ale nie zaniedbuje też teraźniejszości. Jej sądy dotyczą w głównej mierze Austrii, która patrząc z jej perspektywy jest krajem pełnym antysemityzmu, ksenofobii, amnezji historycznej i wybielania własnej historii. Noblistka zauważa również ogromny wpływ władzy i mediów, które narzucają sposób myślenia zgodny w ich ideologią: Kraj jest ciasny, ale własny, a jego artystom wolno w nim mieszkać, o ile im się na to pozwoli. Bowiem w Austrii krytycznym artystom nie tylko doradza się emigrację, lecz też faktycznie się ich wypędza, w tym jesteśmy doskonali. Austriaccy twórcy (w zdecydowanej większości) notorycznie walczą, by historia się nie powtórzyła, by odradzająca się skrajna prawica i wzrastający w siłę neonaziści nie doszli do władzy: A my, twórcy, (…), nam to wszystko od dziesięcioleci zalega w świadomości jak martwe rekwizyty. Próbujemy coś z nich poskładać, powtarzamy, że skrajnej prawicy nie wolno nigdy więcej rządzić w tym kraju, mówimy, piszemy, malujemy, pokazujemy ciągle to samo, nie, nigdy więcej, no tak, nie jesteśmy znowu tacy jednomyślni – stop! Przecież właśnie znów to robię, właśnie o tym piszę, to już prawie rutyna, tyle razy już o tym mówiłam… Noblistka wspomina wydarzenia ze swej ojczyzny, które ją przerażają. Jak choćby fakt, że złoty dyplom inżyniera Politechniki Wiedeńskiej otrzymał 11 grudnia 2009 roku Walter Lüftl, który twierdzi, że „masowy mord przy użyciu cyklonu B, używanego m.in. w komorach gazowych obozu koncentracyjnego w Auschwitz nie mógł mieć miejsca. Przeciw temu przemawiają nie tylko prawa natury, lecz także brak warunków technicznych i organizacyjnych!” Dopiero pod presją opinii publicznej zostaje mu to wyróżnienie odebrane w styczniu 2010 roku. W podobnym, krytycznym tonie wypowiada się w kwestii szokujących wydarzeń z Amstetten, dotyczącymi sprawy Josefa Fritzla, ukazuje zakłamanie Austrii, która nic nie widzi, nic nie słyszy, nawet jeśli makabryczne rzeczy się dzieją tuż obok, choćby w piwnicy jednego domu. Na zewnątrz zawsze jest tam pięknie: oczy rozkoszują się malowniczymi krajobrazami i pięknem architektury, a uszy - cudowną muzyką. Jednym słowem – idylla. Ale autorka nieustannie wspomina przeszłość, szczególnie tę niezbyt chlubną: Niesłychanego nikt nie słyszy. Z niewidzialnego robi się niebyłe. Jeśli unicestwia się tyle bycia, to gdzie tu sens? Musiało nie mieć żadnego znaczenia, skoro można je tak łatwo wymazać. Po co się w ogóle nim zajmować? Znikło i już – tak pisała o masowym mordzie, rozstrzelaniu 180 osób wycofanych z taboru żydowskich robotników przymusowych z Węgier. Jelinek ufnie wierzy, że trzeba się zmienić, aby stać się ludzkim, czyli umieć wejrzeć w istotę rzeczy, przejrzeć to, co się zrobiło, nadal robi i może robić wciąż od nowa. Zrozumieć znaczy wyjść poza siebie i umieć się zmienić. Już samo mówienie prawdy wymaga przecież tej zmiany: najpierw trzeba stać się kimś innym. Słowa te stanowią fragment mowy wygłoszonej w Muzeum Żydowskim w Wiedniu w 2004 roku i są jednocześnie nawiązaniem do książki Helgi Amesberger, Brigitte Halbmayr i Katrin Auer „Sexualisierte Gewalt. Weibliche Erfahrungen in NS-Konzentrationslagern”, w której pisarka stanęła w obronie kobiet z obozów koncentracyjnych i wypowiadała się na temat ich roli w tychże miejscach kaźni. „I nie może zostać zabite pragnienie pisania jako forma protestu przeciw przemocy i niesprawiedliwości, nawet jeśli na kobiece mówienie nie ma zgody, bowiem ten glos jest niepożądany”. Nic dodać, nic ująć…

Tematem, który Jelinek porusza niezwykle świadomie w wielu swych pismach, jest miejsce pisarza we współczesnym świecie i zadania, jakie ma w nim do wypełnienia. W omawianych tekstach zestawia ważnych dla siebie twórców takich jak: Ingeborg Bachmann, Thomasa Bernarda, Paula Celana, Georga Taboriego, Bertolda Brechta czy nieodżałowany Einara Schleefa, z którym doskonale się rozumiała i przyjaźniła. Jak otwarcie przyznaje: „Interesują mnie pisarze, którzy idą obok i pozostają obcy, również dla samych siebie, pisarze zaburzeni, ale z obsesją precyzji wyrazu, zanim własne myślenie nie doprowadzi ich do upadku i nie będą musieli umrzeć w ślad za umarłymi”. Kilkoro z wcześniej wymienionych wpisuje się w ten schemat idealnie…

Gdy zaś idzie o przemówienia (a jest ich w tym zbiorze niemało), które Jelinek przygotowywała otrzymując konkretne nagrody literackie, to zadziwia ich wymowa, inna niż ta, do której jesteśmy przyzwyczajeni słuchając podobnych wystąpień. Nie ma w nich wdzięczności, czułych słówek, refleksji czy podziękowań – w zamian za to są słowa, które mają znamiona manifestu, ataku czy tytułowego protestu. Zawsze dotyczą spraw ważnych, często przemilczanych w mediach, a ich autorka po raz kolejny ukazuje się jako osoba niepokorna i bardzo surowa w swych ocenach, której cięty język jest cechą charakterystyczną: „[J]ęzyk mówi samym sobą i ze sobą samym, a gdy ktoś próbuje przy nim manipulować, on natychmiast chowa się do swej skorupy jak ślimak”. Jej styl poraża, jest trudny w odbiorze, hermetyczny, skomplikowany, intertekstualny, gęsty od gier słownych. Jak piszą autorki tej publikacji na wstępie, „[c]harakterystyczne cechy stylu Jelinek – chłodny dystans, przesada, kontrast, przerysowanie, groteska, ironia granicząca z sarkazmem, subwersywny żart”, nie pomagają czytelnikowi, od którego wymaga się dość dużej wiedzy w zakresie literaturoznawstwa, historii teatru i filmu czy szeroko pojętej erudycji.

Eseje zostały dobrze pogrupowane (na cztery obszary: Język i myślenie, Teatr, Portrety oraz Historia i społeczeństwo) i opatrzone interesującym komentarzem autorek, Agnieszki Jezierskiej i Moniki Szczepaniak, na początku książki. Należy dostrzec fakt, iż są bardzo dobrze dopracowane pod względem formy oraz przetłumaczone tak, by jakość językowa była stała i nic nie straciła po przetłumaczeniu. Jelinek bez ogródek wyznaje: „Jeśli chcę coś powiedzieć, to mówię to tak, jak chcę”. Fakt, iż dodatkowo „posługuje się ekstremalną stylizacją”, jest bez wątpienia dużym wyzwaniem dla tłumaczy, którzy w przypadku tej antologii poradzili sobie naprawdę świetnie. Teksty eseistyczne Jelinek odnoszą się do określonych zjawisk, zdarzeń, faktów, procesów, aktualnych debat społecznych, politycznych czy medialnych (…) wobec których zaangażowana autorka zajmuje suwerenną pozycję, piszą autorki na wstępie i tak jest w rzeczywistości. Ten swoisty spacer po meandrach rozmaitych dyskursów w towarzystwie Elfriede Jelinek jest przeżyciem niezapomnianym. Zapewniam i polecam czytelnikom, którzy nie przestraszą się ostrego jak brzytwa języka tej austriackiej pisarki.

Cytaty za: Elfried Jelinek, Moja sztuka protestu. Eseje i przemówienia, W.A.B., 2012

Ocena 5/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu W.A.B.