czwartek, 31 grudnia 2015

Niebezpieczna biografia francuskiej projektantki mody...

Choć od śmierci Gabrielle Bonheur Chanel, francuskiej projektantki mody, minęły w tym roku czterdzieści cztery lata, wciąż mówi i pisze się o niej bardzo dużo. Życie legendarnej Coco stało się inspiracją dla wielu ludzi kultury i sztuki. Trudno się temu dziwić – jej owiana tajemnicą biografia daje artystom ogromne pole do popisu i zwyczajnie wciąga! Amerykański pisarz Christopher W. Gortner również dał się jej uwieść, a owocem tego 'zauroczenia' stała się powieść „Mademoiselle Chanel”. Jest to próba przedstawienia losów tej niezwykłej kobiety, ale opowiedziana ze szczegółami i w pierwszej osobie. Coco pełni w niej bowiem rolę narratora i powierza czytelnikowi swoje najgłębsze tajemnice: Moje dłonie, ozdobione cennymi pierścionkami, są szorstkie i suche jak dłonie kamieniarza. Sękate, oszpecone setkami ukłuć igły – to dłonie chłopki z Owernii, którą w głębi serca pozostałam. Dłonie znajdy, sieroty, marzycielki, intrygantki. Odzwierciedlają to, kim jestem. Widzę wyryty na nich odwieczny konflikt między skromną dziewczyną, którą kiedyś byłam, a legendą, którą celowo wykreowałam, żeby nikt nie mógł zajrzeć w moje serce… Oto przed Wami jedna z najciekawszych i najbardziej intrygujących biografii tego roku, która pochłania bez reszty i uzależnia niczym stworzone przez nią Chanel No.5...

Bliskie spotkanie Gabrielle z czytelnikiem pozwala jej zrzucić maskę, jaką najczęściej przybiera dla świata i ukazać prawdziwe oblicze. Już samo dzieciństwa Coco chwyta za serce. Jest naznaczone okrutną biedą i głodem, a okraszone jedynie czerstwym chlebem kupowanym za ostatnie pieniądze. Ale to właśnie one – trudne i smutne młodzieńcze lata - zahartują ją na resztę życia. W wieku dwunastu lat dziewczynka traci ukochaną matkę, a wiecznie nieobecny w domu ojciec decyduje się oddać ją wraz z resztą rodzeństwa do sierocińca prowadzonego przez siostry zakonne w Aubazine. To tam Chanel nauczy się szycia, które stanie się jej żywiołem do ostatnich dni. I choć słowa przeoryszy: W sercu skromnej dziewczyny nie ma miejsca na aspiracje. Powinniśmy dążyć do najprostszych rzeczy, będą długo wybrzmiewały w jej uszach, ona niestrudzenie pragnie być kimś i uparcie szuka swego miejsca na ziemi… Jej marzenie szybko się spełni dzięki pracowitości i odpowiednim znajomościom. Oprócz słynnych kochanków: Etienne Balsana, Arthura Capela ‘Boy’a’, Dymitra Pawłowicza (syna księcia Pawła Aleksandrowicza, kuzyna cara Mikołaja II) i niemieckiego barona von Dincklage, należy wspomnieć o osobach z pierwszych stron gazet: Misi Sert, Siergieju Pawłowiczu Diagilewie, Pablo Picasso czy choćby Igorze Strawińskim. Dzięki swemu ogromnemu talentowi i całej tej plejadzie Coco zacznie błyskawicznie wręcz triumfować. Klientki z Paryża są zachwycone jej projektami, a ona sama sukcesywnie buduje swój prestiż i rozsławia własną markę. Prostota (…) to prawdziwa elegancja. Kobieta jest najbliższa nagości, kiedy jest dobrze ubrana. Strój powinien jej tylko towarzyszyć, zwracać uwagę w drugiej kolejności, mawia. To świeże, oryginalne i niespotykane dotąd spojrzenie na modę doceniano również za oceanem. Najważniejsze amerykańskie czasopisma, takie jak „Women’s Wear Daily”, „Harper’s Bazaar” czy „Vouge” nazywają ją projektantką, którą warto obserwować, a ona sama pęka z dumy.
Sukcesy zawodowe i towarzyskie nie idą, niestety, w parze z tymi w życiu osobistym. Coco Chanel kocha tylko raz. Kiedy traci miłość swojego życia, szuka pocieszenia i prawdziwego uczucia w ramionach wielu mężczyzn - niestety na próżno. Najczęściej kładzie się do łóżka samotna, w towarzystwie swych ukochanych psów. Z biegiem czasu wie już, co jest dla niej najważniejsze. Pragnę miłości, Bóg mi świadkiem. Ale kiedy muszę wybierać między mężczyzną a swoimi sukienkami, wybieram sukienki…

To, co w książce Christophera W. Gortnera zasługuje na obowiązkową, końcową już, wzmiankę, to próba przedstawienia ówczesnej sytuacji historycznej Francji. Próba notabene udana. Sytuacja polityczna Paryża, kryzys ekonomiczny w 1929 roku i zamieszki wiosną 1936 roku, nastroje antysemickie oraz tłumy nazistów w ukochanym przez Gabriellę hotelu Ritz, oddają klimat tamtych lat i są rewelacyjnym tłem dla wydarzeń z życia wybitnej Francuzki. Bardzo mnie zawsze cieszy, kiedy autor decyduje się na historyczny research i umiejętnie wplata zdobyte przez siebie informacje w tworzoną akcję. Taka opowieść nabiera wiarygodności i ma szansę usidlić czytelnika na długie godziny.

„Madmoissele Chanel” to wyjątkowo udana biografia: dokładnie przemyślana, oparta na licznych źródłach, podanych zresztą przez autora na końcu publikacji. Twarda oprawa, świetne tłumaczenie i korekta w połączeniu z ciekawą historią o tajemniczej niczym sfinks, wspaniałej, walecznej i wiecznie samotnej kobiecie, tworzą niezwykle apetyczną, wartą polecenia całość. Co warte uwagi nie tylko dla kobiet i zdecydowanie nie tylko dla pasjonatów mody. Jeśli będziecie mieli okazję sięgnąć po tę publikację - nie wahajcie się ani chwili.

PS Na zdjęciu u góry strony dumnie prezentuje się recenzowana powieść w komplecie z piękną, płócienną torbą. W sam raz na małą czarną lub Chanel No.5. Albo na coś zupełnie innego - jak wolicie :)

Cytaty za: Madmoissele Chanel, Christopher W. Gortner, Wydawnictwo Między słowami, Kraków 2015.

Ocena: 6/6


Tę oraz inne, warte polecenia książki znajdziecie na www.gandalf.com.pl Polecam gorąco!



czwartek, 12 listopada 2015

Sposób na powrót do zdrowia według Grażyny Jagielskiej

Ona wraca na dobre. Podróż terapeutyczna to kolejna książka w dorobku Grażyny Jagielskiej. Dziennikarki, podróżniczki, pisarki i tłumaczki, ale przede wszystkim kobiety latami borykającej się z pasją męża. Pasją, która przez długi czas (nieświadomie) ją zabijała, paraliżowała obawą o jego życie, podstępnie kradła jej własną tożsamość. Teraz nadszedł czas myślenia o sobie, próby odnalezienia własnego ja oraz tego, co sprawia, że jest szczęśliwa. W młodości dużo podróżowałam, jestem z rodziny podróżników, ale potem poszłam inną drogą i sądziłam, że to nie szkodzi, tak też będzie dobrze. Ludzie mówili, że na tym polega dorosłość: idzie się taką drogą, jaką wytycza życie. Najnowsza powieść Jagielskiej to ostateczne dążenie do uzyskania równowagi psychicznej i próba powrotu do pełnego zdrowia. Czy udana - nie powiem.

Urodziłam się w 1962 roku w rodzinie podróżników. Mam pięćdziesiąt lat i nie wiem, co poszło nie tak w moim życiu (…), przyznaje Grażyna Jagielska. Coś jednak rzeczywiście zaszwankowało, skoro znalazła się w szpitalu psychiatrycznym. To właśnie tam poznała Ewę – kobietę zmagającą się ze stresem pourazowym, z którą przez pół roku będą próbowały wprowadzić zmiany we własnym życiu, by uczynić je na nowo szczęśliwym. To nie było proste zadanie - obie ‘lękowe’, poddawane terapii behawioralno-poznawczej, bojące się dosłownie wszystkiego. W życiu podobno chodzi o szczęście, ale w życiu moim i Ewy nie chodziło o szczęście, tylko o ustalenie tożsamości, jakbyśmy były narodem narażonym na wyginięcie, czeczeńskim albo czerkieskim. Miałyśmy znaleźć odpowiedź na pytanie, kim jesteśmy, i dzięki temu przetrwać. Po wyjściu ze szpitala Grażyna była świadoma, że rozpoczyna nowe życie. Zdecydowała się na ryzykowny, samotny rejs statkiem w górę rzeki Rio Negro, mający być dla niej swoistą terapią. Niestety, przybyła do miasta Manaus wtedy, gdy nadciągnęła fala powodziowa. Cała wyprawa stanęła pod znakiem zapytania. Ona jednak nie dała za wygraną – wiedziała, po co przyjechała i o co walczy. Zawsze ciągnęło mnie ku rzekom. Pradziadek podróżnik mówił, że u ludzi odmiennych psychicznie to zupełnie naturalne, rzeki mają cudowną moc. Już wtedy musiał wiedzieć, kim będę, i znał miejsca, które oczyszczały umysł, zmywały obłęd, i takie, które wzmacniały jego siłę. Pod wpływem rodzinnych wspomnień i obecnych, silnych doznań Jagielska dochodzi do wniosku, że jest szczęśliwa tylko wtedy, gdy jest w drodze. Dlatego, gdy ktoś zasugerował jej, że powinna opuścić hotel, bo wkrótce rzeka wedrze się do miasta i lotnisko przestanie funkcjonować, odmówiła: Powiedziałam, że całe życie dążyłam do tej rzeki i nareszcie jestem na miejscu. Przeszłam niewyobrażalną drogę, zanim tu dotarłam: wychowałam dzieci, budowałam domy, ugotowałam cztery tysiące dwieście pięć obiadów, pisałam książki. Byłam sekretarką, przewodniczką turystyczną, tłumaczką literatury, może jeszcze kimś, nie pamiętam. Teraz byłam w podróży i nie mogłam pozwolić, żeby coś mi w tym przeszkodziło. Chciała pozostać w Manaus. Nie miała wrażenia, że powinna jechać dalej. Czuła też, że prawdopodobnie nie musi też płynąć w górę rzeki. To brazylijskie miasto nadawało się do celu, z jakim wyruszyła w podróż: leżało w głębi dżungli i nie znała w nim nikogo. Takie wyprawy zmieniają wszystko, nie chce się z nich wracać, mówiła.

Grażyna i Ewa złączone z sobą poprzez chorobę i leczenie szpitalne, bojące się, iż kiedy się rozdzielą, zniknie wszystko, co udało się im osiągnąć podczas terapii, chcą wrócić na dobre. Dążą do tego, by nie zapomnieć, kim są i by nie stracić jasności widzenia. Mają w zanadrzu zmienione schematy myślenia i pragną iść dalej z podniesioną głową – to niełatwe z wielu powodów. Życie w zgodzie z sobą to skomplikowana sprawa. Wymaga dokonania zmian, które prawie zawsze są bolesne i budzą strach. Lęk przed zmianą i tym, co przyniesie, jest tak silny, że życie w niezgodzie z sobą wcale nie wydaje się takie złe, przeciwnie – wydaje się do zniesienia. Czasem to właśnie ta potężna obawa powoduje, że życie nie układa się tak, jak byśmy sobie tego życzyli...

Grażyna Jagielska to kobieta, która po raz kolejny udowadnia swą siłę. Siłę, która doskonali się i wzrasta w bólu, chorobie i osamotnieniu. Postanawia zmierzyć się z samą sobą i dowiedzieć się, jak rozpocząć kolejny etap swojego skomplikowanego życia. Subtelnie i niemal bezboleśnie prowadzi czytelnika przez zakamarki amazońskiej dżungli i ludzkiej psychiki. Choć sama potrzebuje wsparcia, z czułością i zrozumieniem pochyla się nad losem drugiego, równie zagubionego człowieka. Czy ta egzotyczna wyprawa pomoże jej ostatecznie pozbyć się poczucia klęski i ogólnego bezsensu? Czy nie przyjechała tu za późno? Czy ma szansę wreszcie wrócić na dobre – sama bądź z Ewą? Nie powiem. Przekonajcie się sami.

Cytaty za: Ona wraca na dobre. Podróż terapeutyczna, Grażyna Jagielska, Znak, Kraków 2015.

Ocena: 4+/6


Tę oraz inne, warte polecenia książki znajdziecie na www.gandalf.com.pl Polecam gorąco!



czwartek, 22 października 2015

Ostatnie dni Królika - Anna McPartlin

Z każdym rokiem rak zbiera coraz większe żniwo. Lekarze biją na alarm, bo sytuacja na całym świecie jest naprawdę zatrważająca. Nie znam nikogo, kto w rodzinie lub wśród przyjaciół nie spotkałby się z tą paskudną chorobą. I choć czasami rak to nie wyrok i daje się wyrolować, to bohaterka „Ostatnich dni Królika”, Mia Hayes, nie ma tyle szczęścia. Jej starcie z nowotworem nie zostanie uwieńczone happy endem. Mimo to powieść irlandzkiej pisarki Anny McPartlin nie jest przepełniona głębokim smutkiem, rozdzierającym serce bólem czy brakiem nadziei. Wręcz przeciwnie – autorka ukazuje piękno stopniowego odchodzenia w zgodzie z samym sobą wśród miłości, wsparcia i troski najbliższych. Prawdopodobnie nie jest to lektura dla wszystkich, bo nie każdy ma siłę, by czytać o rzeczach ostatecznych w naszych i tak niezbyt wesołych czasach. Zaręczam jednak, że warto dać Królikowi szansę – żeby dowiedzieć się, co w życiu tak naprawdę ma znaczenie i by umieć docenić to, co do tej pory otrzymaliśmy. Myśl pozytywnie i uśmiechaj się szeroko, możesz być szczęśliwy nawet z rakiem! - to motto Magdaleny Prokopowicz, nieżyjącej już niestety założycielki Fundacji Rak’n’Roll, i tak właśnie żyje fikcyjny Królik z dalekiej Irlandii. Musicie go poznać!

U czterdziestoletniej Mii Hayes, przez najbliższych nazwanej pieszczotliwie Królikiem, kilka lat wcześniej zdiagnozowano raka piersi. Kobieta nie poddała się wtedy - przede wszystkim ze względu na swą ukochaną córkę, Juliet. Dzielnie walczyła, dając z siebie wszystko. Była gotowa na każdą terapię i wiedziała, że da radę. Po udanych, jak się wtedy wydawało, cyklach radio- i chemioterapii, nastąpiła remisja, ale niespodziewanie po trzech latach nastąpił nawrót choroby. Znów pojawiły się w rodzinie szok, niedowierzanie, smutek i ból. Tym razem stan Królika jest terminalny, a kobieta trafia do hospicjum. Wszelkie możliwości leczenia zostały wyczerpane, mimo to rodzice wciąż szukają jakiejś nowej, eksperymentalnej terapii, choćby na innym kontynencie. Sama zainteresowana też ma początkowo problem z odnalezieniem się w nowej sytuacji: Dwa tygodnie temu żyła normalnie, choć z rakiem, a teraz jej mówią, że musi umrzeć i zostawić dwunastoletnią córeczkę. To niemożliwe, powtarzała sobie w myślach. To tylko zmęczenie. Odpocznę kilka dni i na pewno stanę na nogi. Nie zostawię Juliet. Najbliżsi, w tym jej rodzice, rodzeństwo – Grace i Davey i przyjaciółka - Marjorie Shaw, odgrywają przy jej szpitalnym łóżku ‘komedię’, udają, że jeszcze nie wszystko stracone, podnoszą ją na duchu, uśmiechają się, żartują. W rzeczywistości są jednakże załamani jej stanem zdrowia i nie mogą się pogodzić z tą jawną niesprawiedliwością.

Nie jest ze mną najlepiej - boli mnie serce, śmierdzi mi z buzi, ciągle wymiotuję, robię pod siebie, a na dodatek nie pamiętam, gdzie mam czyste majtki - ale ani razu nie czułam się opuszczona. Mama dzwoni do mnie bez przerwy, a kiedy nie wisi na telefonie, wpada do mnie do domu, żeby sprzątać, gotować (…). I tu trafiamy w sedno jeśli chodzi o chorych przewlekle – wsparcie rodziny. Bez niego nie byłoby tej historii, bo to nie rak, cierpienie czy śmierć jest tu na pierwszym planie, ale ludzie, którzy sprawiają, że chora może odejść spokojnie. W tych doświadczeniach granicznych Królikowi towarzyszy przekonanie, iż nawet gdy jest momentami przerażona, zmęczona czy zniszczona chorobą, nigdy nie jest sama: W ogóle nie czuła złości, poczucie frustracji również gdzieś zniknęło. Nie bała się, niczym nie martwiła. Nie odczuwała goryczy ani pragnienia zemsty. Było jej po prostu smutno, że musiała rozstać się z ludźmi, których tak bardzo kochała, zwłaszcza z córką. Walczyła do samego końca, ale nie mogła już tego dłużej ciągnąć, choć tak trudno pożegnać się z życiem, jego wzlotami i upadkami, całym pięknem. Jedyne, czego Mia żałowała to była przyszłość z Juliet, możliwość ukończenia własnej książki, szczęśliwy i spokojny żywot w gronie najbliższych...

Kiedy Królik walczy o każdy oddech i nie ustają próby ustalenia, kto zaopiekuje się córką umierającej, czy lepiej ją skremować czy też nie, i co będzie podane na stypie, można uronić łezkę, to fakt. Jednakże w ostatecznym rozrachunku nie wyczuwa się tu ani krzty sentymentalizmu czy melodramatyzmu. Niewątpliwą zaletą tej książki jest jej przystępność, poczucie humoru bohaterów oraz możliwość poznania tego, co czują i myślą poszczególne postaci - dzięki ich własnej relacji. Powieść podzielono bowiem na dni, te z kolei na rozdziały i podrozdziały oznaczone imieniem konkretnej osoby. Dużo jest tu także retrospekcji, dzięki którym poznajemy ich wcześniejsze losy, co ułatwia nam zrozumienie ich teraźniejszych zachowań. Królik przykładowo nie potrzebuje współczucia ani litości. Nie lubi, gdy ktoś się przy niej rozkleja. Nawet jeśli to jest jej ukochany ojciec, który nie potrafi pogodzić się z jej odejściem oraz z przekonaniem, że już nikt o nią nie walczy, bo znalazła się w hospicjum. Zupełnie inaczej jest z 12-letnią Juliet. Dziewczynka od dawna wspiera mamę: świetnie orientuje się w lekarstwach, jakie przepisano Królikowi, sprząta jej wymiociny, zmienia pościel, czyści toalety i zmienia pieluchy. Ostatnie cztery lata były smutne i ciężkie, a jednocześnie wspaniałe, bo mamusia potrzebowała jej tak bardzo, jak ona jej. Były jak kumple z okopów, walczący o wspólne przetrwanie. Łączyła ich taka bliskość, którą nawet w wieku dwunastu lat odbierała jako coś wyjątkowego. Ciągle się śmiały – mama potrafiła rozśmieszyć każdego.(…) Ich wspólne rozmowy były czymś, co Juliet uwielbiała najbardziej na świecie, wspomina dziewczynka.

Autorce w sposób niezwykły udało się ująć ważny i jednocześnie smutny temat w lekki, a momentami nawet zabawny sposób. To ważne, bo jest to przykład prozy, która może być pomocna dla osób, zmagających się podobnie jak rodzina Mii z nieuleczalną chorobą najbliższych; które muszą przygotować się na ich odejście lub zająć się tymi, którzy zostają. Królik uczy każdego z nas pogodzenia się z sytuacjami trudnymi, granicznymi, wreszcie praktycznie nie do zaakceptowania. Jest przykładem tego, że nawet w obliczu nieuchronnej śmierci można czuć radość i satysfakcję, można mieć nadzieję i sensownie wykorzystać czas, jaki pozostał. Bo to właśnie czas i obecność jest ważna. Bycie tu i teraz całym sobą – dla bliskich i przyjaciół. Niezależnie od tego, co się wydarzy, będę żyła tak, jakbym nie miała umrzeć, ponieważ dziś tak właśnie się czuję. (…) Dziś jestem żywa i muszę zapewnić mojemu dziecku bezpieczny, szczęśliwy dom, wypełniony miłością. Nie jest jej potrzebny Disneyland, to mnie potrzebuje i zrobię wszystko, by wypełnić jej głowę jak najlepszymi wspomnieniami, a serce miłością. Nawet kiedy mnie już nie będzie, wiem, że z pomocą mojej szalonej, czasem wkurzającej i zawsze kochającej rodziny moja córeczka dorośnie otoczona radością i miłością.Amen.

Cytaty za: Ostatnie dni Królika, Anna McPartlin, HarperCollins, Warszawa 2015.

Ocena: 4+/6

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Być szczęśliwym z rakiem


wtorek, 6 października 2015

Słowa pamięci - Rowan Coleman

„Słowa pamięci” brytyjskiej pisarki Rowan Coleman to historia cierpiącej na chorobę Alzheimera Claire Armstrong, która stopniowo traci kontakt z rzeczywistością. Ku rozpaczy własnej i smutkowi najbliższych. Myli się jednak ten, kto uważa, że to powieść z gatunku melodramatów; takich, które dołują, wpędzają w depresje i po które nie warto sięgać, szczególnie teraz w okresie jesienno-zimowym. Ta książka całą sobą afirmuje życie i jasno dowodzi, co naprawdę jest w nim ważne i co po nas zostanie. I choć są w niej drobne potknięcia, to jest to bez wątpienia kolejna udana pozycja z serii Kobiety to czytają!.

Czterdziestoparoletnia Claire Armstrong niespodziewanie dowiaduje się, że podobnie jak jej nieżyjący już ojciec, cierpi na chorobę Alzheimera, która postępuje bardzo szybko. Claire mimo młodego wieku nie reaguje na leczenie. Do tej pory niezłomna, waleczna i silna, teraz diametralnie się zmienia: miesza przeszłość z teraźniejszością, traci poczucie czasu, gubi słowa, a w odbiciu w lustrze widzi znikającą kobietę. Sytuacja z każdym dniem jest coraz trudniejsza, szczególnie, gdy Armstrong nie potrafi już przeczytać dziecku bajki, odkręca kurki z gazem, wychodzi wieczorową porą z młodszą córeczką na spacer i pozostawia ją samą na ulicy (!), a ludzie traktują ją jak ‘bezmózgie warzywo’ czy ‘pustą skorupę’. Przeraża ją rosnąca przepaść między jej światem, a rzeczywistością jej najbliższych: Nie choroby się boję, nie tego dziwnego, mrocznego i tajemniczego, wspaniałego świata, do którego mnie ona prowadzi. Ciężkim brzemieniem przygniata mnie świadomość, że zawodzę ludzi, których kocham, i nie mogę zrobić nic, by to zmienić. Pomimo problemów, które notorycznie sprawia, Claire ma ogromne szczęście, bo jest przy niej rodzina – ukochany mąż Greg, najwspanialsze córki: nastoletnia Caitlin i 3-letnia Esther oraz starająca się zapanować nad swym dorosłym już dzieckiem matka, Ruth (Bunia). Najtrudniej z nich wszystkich ma jednakże Greg, którego Claire jeszcze nie tak dawno ogromnie kochała, a który teraz stał się jej obcy. Obecnie prowadzą jedynie grzecznościowe rozmowy, a Armstrong systematycznie go odtrąca. Uważa, że jest intruzem w jej łóżku, a z czasem chce, by wyniósł się również z domu. Kiedy nie ma go w pobliżu, Claire jest spokojniejsza. Także dlatego, że może wtedy spotykać się bez ograniczeń z nowym, intrygującym mężczyzną… Za namową terapeutki Greg kupuje ukochanej żonie pamiętnik, by mogła zapisywać wszystko, co dla niej ważne. Ma on jej pomóc w chorobie, nawet gdyby Claire pisała niewyraźnie i niezrozumiale. Jednakże z tej swoistej ‘Księgi wspomnień’ korzystać może każdy członek rodziny. Dzięki temu wszyscy mogą ze swojej perspektywy opowiedzieć, jak zmienia się chora i jakie wydarzenia z ich życia warte są zanotowania. Uczestniczymy zatem w narodzinach Caitlin, pierwszym spotkaniu Grega i Claire, zakończeniu kariery nauczycielskiej pani Armstrong, itd. To właśnie ową księgę Bunia nazywa dziełem życia Claire. Ruth wie, co mówi - wprowadzając się do domu córki jest z nią praktycznie cały czas - próbuje się nią zająć, zadbać o jej bezpieczeństwo oraz o jej najbliższych. To prawdziwe wyzwanie, bo choć chora ma przebłyski świadomości, to często traci orientację i nieustannie potrzebuje pomocy. Choroba Alzheimera niestety nie daje za wygraną, a Claire ma świadomość tego, że ma jeszcze parę rzeczy do zrobienia zanim całkowicie zamknie się we własnym świecie. Musi przede wszystkim wyjaśnić starszej córce, kim jest jej ojciec i dlaczego do tej pory go nie poznała. To z kolei rodzi kolejne problemy i śmieszne sytuacje. A Caitlin, osoba najbliższa matce, ma możliwość pobyć z nią, wysłuchać jej rad oraz wspomóc, kiedy będzie tego potrzebowała: Mama dryfuje między własnym światem a rzeczywistością. Widzę ją jako postać uwalnianą od grawitacji, coraz bardziej daleką. Uwięź, która łączy ją z naszym życiem, jest cienka jak pajęczyna i ciągle zanika. Niedługo mama całkiem od nas odejdzie, choć świat, w którym się znajdzie, nie będzie dla niej mniej rzeczywisty. Trochę mnie to pociesza …

Książka Rowan Coleman z serii 'Kobiety to czytają!', choć nie jest idealna (np. choroba Claire zdaje się być ukazana zbyt cukierkowo i pobieżnie), to pokazuje, co w życiu jest najważniejsze, dzięki czemu/komu można przetrwać wszystko, co zgotował nam los. To apoteoza rodziny, która umie zjednoczyć się w obliczu tragedii i zadbać o siebie nawzajem. Wyjątkowo wyraźnie jawi się tu wątek wzruszającej miłości matki do córki i niegasnącej męża do żony. Polecam, to przyjemna powieść na te jesienne chłodne dni o otwartym zakończeniem, dającym wyobraźni czytelnika pole do popisu.

Cytaty za: Słowa pamięci, Rowan Coleman, Prószyński i S-ka, Warszawa 2015.

Ocena: 4+/6


Tę oraz inne, warte polecenia książki znajdziecie na www.gandalf.com.pl Polecam gorąco!


czwartek, 17 września 2015

Etta i Otto i Russell i James - Emma Hooper

„Etta, Otto, Russell i James” kanadyjskiej pisarki i muzyczki Emmy Hooper, to niezwykle wdzięczna historia, która urzekła mnie z miejsca. To opowieść o marzeniach, których nie sposób ograniczyć; o wielkiej miłości, która nie stawia ograniczeń i nie szuka swego, ale wspiera, dopinguje i daje przestrzeń i czas; o tym, że człowiek to istota samotna, która przez życie kroczy w pojedynkę (chyba, że przypadkiem spotka na niej niezwykłe zwierzę i tłum ludzi…) Jeżeli coś robimy, to znaczy, że żyjemy, a jeżeli żyjemy, to znaczy, że wygrywamy, prawda?, pyta retorycznie główna bohaterka, Etta. Zapraszam Was zatem do recenzji – warto sprawdzić, czy w tej książce rzeczywiście jest życie, a jeśli tak, to czy da się je wygrać.

Etta Gloria Kinnick, lat 83, pakuje plecak, bierze karabin na ramię i wyrusza piechotą ze złotych pól Saskatchewan, by po raz pierwszy (i prawdopodobnie ostatni) ujrzeć ocean. Podjęcie tej wyprawy w tak zaawansowanym wieku to decyzja ryzykowna – Etta miewa bowiem poważne kłopoty z pamięcią – ale nikt i nic nie jest jej w stanie zatrzymać. Kobieta realizuje marzenie swojego życia, a najbliższym obiecuje, że będzie pamiętała, by wrócić. W jej planach na próżno szukać strachu czy chwili zawahania. W domu będzie czekał na nią mąż, Otto (któremu zostawia plik przepisów, by nie umarł z głodu podczas jej nieobecności), a nieopodal – darzący ją od wielu lat gorącym uczuciem sąsiad i przyjaciel rodziny – Russell Palmer. Podczas swej niezwykłej wędrówki Etta spotka wiele osób, dla których stanie się niemałą atrakcją turystyczną, idealnym wręcz tematem z pierwszych stron gazet czy ikoną – waleczną seniorką, zdolną mimo niemałych obciążeń do realizacji własnych celów i pragnień. Prasa ochoczo donosi, gdzie znajduje się dziarska podróżniczka i w jakim jest stanie: „National” publikuje każdego dnia małą mapę, na końcu dodatku Life&Times, na której zaznaczają, gdzie może […] akurat być. To ważna informacja dla rodziny, która nie ma z kobietą kontaktu telefonicznego. Otto, by śledzić żonę i uczestniczyć w jej wędrówce duchowo, codziennie wycina i przyczepia do tablicy tę mapkę, a Russell kupuje 326 egzemplarzy gazety z Ettą... Także siostrzeniec pana Kinnicka powiadamia go, że ciocia żyje, że wygląda dobrze, może jakby była trochę zwariowana, ale OK, to znaczy zdrowa oraz że dziennikarze nadal ją namierzają. Sprzedawcy w sklepach rozpoznają ją, gdy robi zakupy i nie biorą od niej pieniędzy. Tłumy gromadzą się wszędzie, gdzie się pojawia i obdarowują ją drobiazgami: Wręczono jej jedzenie, wodę, wsuwkę do włosów, monetę, zieloną wstążeczkę, medalion, małego plastikowego żołnierzyka i idealnie okrągły kamyk. Ona przyjmuje od ludzi wszystko, co jej dają - także guzik, fotografię, grot strzały, obrączkę, a kiedy już się oddalają, zawsze pyta Jamesa o to samo: Czy ktoś za nami idzie?

Sędziwa pani Kinnick sympatię wzbudza tak wśród ludzi w kwiecie wieku, jak i wśród młodzieży. Kiedy pewnego razu zostaje znaleziona przy jeziorze przez grupę nastolatków, ci ochoczo zabierają ją na imprezę, częstują alkoholem, następnie pożyczają łódkę, by mogła kontynuować podróż. Ona w tym czasie pisze do Otto list i poznaje niezwykłego kojota o imieniu James, który nie dość, że swobodnie z nią rozmawia, to jeszcze śpiewa kowbojskie piosenki i kieruje się altruistycznymi uczuciami! Zwierzę pomaga jej w różnych momentach, także tych trudnych, granicznych. Kiedy Etta doświadcza w drodze uczucia głodu (bo trudno łowi się ryby torebką foliową lub podziurawioną butelką), James specjalnie dla niej poluje na wiewiórkę. Starsza pani ma okazję się zrewanżować, kiedy jej przyjaciel wpada w sidła i łamie łapę - Etta niesie go wówczas w plecaku.

Wydarzenia z teraźniejszości są wymieszane z najróżniejszymi wspomnieniami sprzed lat. Pochodzą także z dalekiej przeszłości – z czasów dzieciństwa wszystkich bohaterów. Choćby z okresu pracy i zabawy na prerii Ottona, gdzie jego rodzina zaprzyjaźnia się z Russellem, niemalże go adoptując. Poznajemy również niektóre fakty z życia rodziny Etty; dowiadujemy się, jak została nauczycielką i czemu podjęła pracę w szkole, do której uczęszczali jej obecny mąż i drogi jej sercu sąsiad. Tym ostatnim kobieta była (jest?) zresztą wyraźnie zainteresowana – oczywiście z wzajemnością. Oprócz treści romansowych Emma Hooper umieściła w swej niezwykłej powieści także wątek historyczny. Kiedy Otto jedzie na wojnę, prosi swoją nauczycielkę, by pisywała do niego listy (z nich dowiadujemy się o tym, co ten podły czas robi z ludźmi, jak zmienia ich ciała i psychikę). Oto fragment jednego z nich: Wszyscy się boimy przez większość czasu. Życie byłoby martwe, gdyby było inaczej. Bój się, a potem skacz prosto w ten strach. I znowu, i znowu. Pamiętaj tylko, żeby nie zagubić przy tym siebie samego. Oto mądrość Etty i piękne przesłanie Emmy Hooper zarazem.

„Etta, Otto, Russell i James” to wzruszająca powieść, która samym tytułem sygnalizuje, że jest inna, że ma czytelnikowi naprawdę dużo do zaoferowania. To bardzo wyjątkowa publikacja: momentami tajemnicza (przez to trzymająca w napięciu do końca) i urokliwie okraszona realizmem magicznym. Czasem lakoniczna i powściągliwa, ale idealnie wyważona - tak, by dać szansę czytelnikowi na ułożenie kontynuacji losów bohaterów według własnego uznania. To powieść drogi (skojarzenia z „Niezwykłą wędrówką Harolda Fry” nasuwają się same…) o miłości, zaufaniu, poszukiwaniu szczęścia i starzeniu się z ogromnym wdziękiem. To także apoteoza życia w obecności zwierząt – istot, które zapełniają pustkę w życiu człowieka, niosą nadzieję, stają się inspiracją, itp. To wreszcie książka o tym, że niezależnie, kim jesteśmy, co posiadamy i w jakim wieku jesteśmy - zawsze warto marzyć i cieszyć się każdym dniem i drobiazgami, z których składa się przecież nasza codzienność: Dopóki dajesz radę oddychać, robisz coś Dobrego (…) Wyrzucasz z siebie stare i wpuszczasz nowe. I dzięki temu idziesz przed siebie, do przodu. Czasami to wszystko, co potrzeba, żeby iść dalej, powiedziałaś, po prostu oddychać. Polecam, to naprawdę dobra książka i świetna okazja, by nauczyć się dzięki niej patrzeć na życie mniej serio i zacząć doceniać to, co de facto się liczy.

Cytaty za: Etta i Otto i Russell i James, Emma Hooper, W.A.B., Warszawa 2015.

Ocena: 5+/6


Tę oraz inne, warte polecenia książki znajdziecie na www.gandalf.com.pl Polecam gorąco!


piątek, 31 lipca 2015

Łebki od Szpilki - Agnieszka Szpila

Książkę Agnieszki Szpili „Łebki od Szpilki” wydawca reklamuje jako ‘książkę granat’, która nie zabija, ale wyzwala w czytelniku radość życia i ogromną wewnętrzną siłę. Z tym się zgadzam co do joty. Jest to jedna z tych publikacji, po które chętnie sięgamy. Po pierwsze dlatego, że lubimy kogoś podglądać; zwłaszcza tego, kto jest w bardzo trudnej sytuacji, kto zmaga się z potężnym problemem, a my jesteśmy z dala od niego, mamy swój upragniony ‘święty spokój’ i zdrowych bliskich. Możemy popatrzeć i kiedy tylko przyjdzie nam ochota wrócić do własnej, mimo iż nieidealnej, to jednak prostszej rzeczywistości. Nie ukrywam, że pani Agnieszka zaserwowała swoim czytelnikom książkę gęstą; nie tylko w warstwie narracyjnej, ale przede wszystkim ze względu na treść - publikację ociekającą tym wszystkim, czego nie życzy się nawet najgorszemu wrogowi - nieszablonowej, trudnej do zdiagnozowania, rozkładającej życie choroby bezbronnych, najukochańszych istot – dzieci. W tej skomplikowanej sytuacji odnaleźć musi się cała rodzina, znajomi, ale przede wszystkim rodzice. Szczególnie zaś matka towarzysząca własnemu potomstwu nieustannie. Są matki świetne i święte. Świętą nie jestem. Świetną bywam. Najczęściej jednak staram się być wobec Mileny i Heleny po prostu fair, wyznaje Agnieszka Szpila. Poznajcie nieprzeciętną historię tej niezwykłej kobiety i jej dzieci, która zamiast dołować, inspiruje; zamiast onieśmielać – wyzwala energię i ogrom ufności, że zawsze jest szansa na happy end.

To, co przeszło mi przez myśl, kiedy zaczęłam czytać tę książkę to fakt, że jest ona inna niż zbliżone tematycznie publikacje dostępne na naszym rynku. Nie epatuje chorobą, nie zaczyna się od nazw jednostek chorobowych, lekarstw, specjalizacji lekarskich, itp., choć mogłaby (a może wręcz powinna?!?). To zapowiadało inność, nowy format, jaki autorka wprowadziła w swojej, jakby nie było, historii autobiograficznej. Oprócz dramatu, z jakim przyszło się zmierzyć jej, jej rodzinie, a przede wszystkim bliźniaczkom Szpili – Helenie i Milenie (duetowi często pojawiającemu się w książce jako H&M), postawiła na optymizm (szacun, że miała i ma go wciąż tak wiele!) i ukazanie w przeważającej części kolorowych stron życia, w myśl zasady: co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. Będąc przekonaną, iż trudne sytuacje (tzw. doświadczenia graniczne) są potrzebne, bo często dają ‘uprawomocnienie istnienia’, ma równocześnie świadomość tego, jaką cenę trzeba za zapłacić za przeżywanie tego typu dramatów na co dzień i czym one są: Tak sobie myślę, że życie człowieka dzieli się na to przed ukrzyżowaniem i to piękniejsze, pełniejsze już po. Cokolwiek by o niej nie mówić – droga krzyżowa to triatlon z cross-maratonem razem wzięte. A kto wie, czy nawet nie z kolarskim Wyścigiem Pokoju… Przejdźmy do sedna, czyli do wyjaśnienia, na co cierpią dzieci.

Helenka i Milenka, bliźniaczki Agnieszki Szpili, są owocem związku z dużo starszym mężczyzną. Początkowo nic zapowiadało nieszczęścia. Prowadzili zwykłe życie, zmagali się z prozaicznymi bolączkami młodych rodziców. Z czasem coś zaczęło się zmieniać: Przez pierwszy rok życia dziewczynek starałam się rozpuszczać kłębiące się w moim sercu emocje, gotując, piorąc, zamiatając, piekąc chleby, a nade wszystko – transformować swój gniew poprzez śpiewanie pieśni (…) Codziennie ten sam rozkład dnia, karmienie w podobny sposób, repertuar kołysanek, który według koncertu życzeń drących się dziewczynek, musiał być przeze mnie realizowany punkt po punkcie tak samo jak dzień, tydzień czy miesiąc wcześniej. Gdy do tego doszedł przymus spacerów tylko w prawą stronę (…), miałam chęć zażyć cykutę, arszenik, cokolwiek, byle tylko skrócić swoje cierpienie. Dusiłam się z własnymi dziećmi w narzucanej przez nie co dzień coraz bardziej przygniatającej ‘taksamości’, nie mogłam w niej ani żyć, ani spokojnie umrzeć, nie wspominając o wyciszającym neurologię i zmysły oddychaniu. To właśnie za sprawą owej ‘taksamości’ autorka i jej partner zaczęli podejrzewać, że z ich dziećmi jest coś nie tak. Niepokoiły ich tzw. odloty Helusi – znikanie z pola widzenia, brak reakcji na własne imię, nietypowe zabawy (np. rozmowa z samochodem), halucynacje. Dziewczynki notorycznie nie potrafiły odnaleźć się w żadnej nowej sytuacji. Do tego stopnia, iż rodzice wszędzie musieli zabierać ich ulubione zabawki, płyty CD, książeczki: Bez nich świat był dla nich głęboki jak ocean i czarny jak najciemniejsza noc, a za każdym rogiem czaiły się smoki, potwory i dzikie bestie. Partner Agnieszki uspokajał ją, twierdząc, że dziewczynki są superkreatywne. Ona była jednak bardziej podejrzliwa i obawiała się, że to może być autyzm. Diagnoza na Pileckiej w Warszawie - podana w niezwykle brutalny sposób – brzmiała: częściowe zaburzenia rozwojowe. W przychodni Synapsis sugerowano wspomniany wyżej autyzm. Szpila przez dwa tygodnie krzyczała do jądra ziemi. Coś nie pasowało do tej układanki. Dlaczego np. owa diagnoza nie została poparta rzetelnymi (aczkolwiek podstawowymi!) badaniami jak np. tomografią mózgu, rezonansem czy testami na obecność przeciwciał (np. na bakterie borelli)? Amerykański fizjoterapeuta, Glenn Doman uważa, iż największym wrogiem dziecka skaleczonego neurologicznie jest czas. Ponieważ różne terapie nie skutkowały, rodzice sami zaczęli badać H&M za własne (grube) pieniądze. Korzystali nie tylko z medycyny tradycyjnej (lekarzom Szpila wciąż nie może darować tego, że nie chcą się dokształcać, nie kierują się przysięgą Hipokratesa, itp.), ale również z pomocy szeptuch czy szamanów. Ostatecznie, dzięki uporowi i zaparciu rodziców, stwierdzono, że ich dzieci mają wrodzoną boreliozę i syrinomegalię współwystępującą z zespołem Arnolda-Chiariego. Co to oznacza i jak żyje się z taką diagnozą? Prawdopodobnie bardzo ciężko, ale pani Agnieszka się nie poddaje, a o swoich córkach mówi następująco: Milenka - na ogół piękny człowiek, dziecko kwiat, cielątko najpiękniejsze, łagodna sklonowana owieczka, parówkowy potworek – dała mi w życiu parę razy tak bardzo popalić, że modliłam się tylko o jedno: by już skończyć dzień i nastała noc, żeby nic nie widzieć , zapomnieć choćby na kilka godzin o byciu mamą. O Helusi wypowiada się w podobnym tonie: moje dziadostwo kochane, moja chuda nóżka, mój brzuszek wystający jak u dzieci z Etiopii, być może wypełniony tęgoryjcem lub włosogłówką, który trzeba było już tyle razy leczyć z grzyba i pasożytów i wlewać w niego świństwo z orzecha włoskiego, ach Hesiuńksa – moje trzy piórka na krzyż, moje ćwierć zęba, mój glonojad najpiękniejszy, moja Heluńcia-Pimpuńcia, nie pozostawał, jeśli chodzi o domową działalność przestępczą, w tyle za Milenką. Czyż w tych krótkich charakterystykach nie zawiera się wszystko: miłość, szczęście, choroba, ból i cierpienie?

Agnieszka Szpila w swojej książce przedstawia czytelnikowi nie tylko opowieść o trudnym macierzyństwie i historię błędnych diagnoz. Opowiada dużo o sobie, swoim dzieciństwie, związku, który nie przetrwał, życiu na wsi i relacji z chorymi dziećmi. Nie przypadkowo dziewczynki umieściłam na końcu tej wyliczanki. Mam nieodparte wrażenie, że „Łebki od Szpilki” stanowią dla niej swoistą terapię, próbę zwrócenia uwagi na siebie. Po długim okresie, kiedy wszystkie oczy skierowane były na chore, pozostające bez właściwej diagnozy dzieci, nadszedł czas, by opowiedzieć, o tym, co przeszła, kierując uwagę czytelnika na nią samą. To, co autorka mu proponuje to dość chaotyczne, momentami bardzo zabawne serwowane w formie słowotoku przemyślenia, odczucia, relacje, oddawane w ekspresowym tempie, w kwiecistym stylu z bardzo dużą ilością epitetów. To zaś, co najbardziej mi się w tym 'galimatiasie' podoba, to optymizm i wyciągnięta nauka z tego, co los zesłał Agnieszce. Mam na myśli tę cudowną umiejętność radowania się wszystkim o każdym czasie; to niewiarygodne szczęście znalezione w każdym okruchu dnia, które można dostrzec dzięki odpowiedniej optyce: I zawsze, ale to zawsze, patrzę w niebo. Przyglądam się chmurom. Wtedy wszystko wydaje się takie lekkie. (…) Trzeba umieć spojrzeć na kąpiącą się w kałuży srokę albo sikorkę bogatkę. To lekcja uważności i bycia tu i teraz. Spojrzeć wysoko, w korony drzew i w niebo z chmurami w kształcie smoków i ściętych głów Jana Chrzciciela. To kosmogonia...

Cytaty za: Łebki od Szpilki, Agnieszka Szpila, W.A.B, Warszawa 2015.

Ocena: 4/6

Tę oraz inne, warte polecenia książki znajdziecie na www.gandalf.com.pl Polecam gorąco!


środa, 15 lipca 2015

Niepokorne. Klara - Agnieszka Wojdowicz

„Niepokorne. Klara” to drugi tom trylogii Agnieszki Wojdowicz, który w niczym nie ustępuje pierwszemu. To przykład dobrze opowiedzianej historii, wiarygodnie naznaczonych realiów historycznych i ciekawie rozwiniętych nowych wątków znanych nam już bohaterek: Elizy, Judyty i Klary. I to właśnie tę ostatnią mamy okazję poznać bliżej. „Klara” to wyśmienita okazja, by zanurzyć się w pięknej scenerii młodopolskiego Krakowa, awangardowego Berlina czy tętniącego życiem kulturalnym Wiednia. Postaram się to zaraz udowodnić.

Jest rok 1896. Klara Stojnowska przerywa studia w Berlinie i jest ponownie w Krakowie, gdzie rozpoczyna zajęcia w Baraneum na drugim roku kursu literatury i historii. Pełna pasji, zaangażowania społecznego i woli walki, z zainteresowaniem przypatruje się strajkowi cygarniczek w jednej z krakowskich fabryk, któremu poświęca swój artykuł będący wyrazem jej (kolejnego) młodzieńczego buntu. Przy okazji poznaje pracującego tam człowieka o szerokich horyzontach - inżyniera Jerzego Platera – wynalazcę, konstruktora, zapalonego fotografa. On również zdaje się być zainteresowany tą nieprzeciętną dziewczyną. Klara już na pierwszy rzut oka wyróżnia się w tłumie: nosi melonik (zdecydowanie bardziej odpowiedni dla mężczyzny), letni beżowy kostium, jasną bluzkę i krawat z wpiętą w jedwab perłową szpilką. Oficjalnie pali papierosy, a jej suknie pozbawione są tradycyjnego gorsetu. Nosi krótszą niż nakazywała moda, prowokacyjną fryzurę i jest bezpretensjonalnie szczera. Sprawia wrażenie kobiety wyemancypowanej i wolnej. To bez wątpienia zasługa niedawnego pobytu za granicą: Berlin odmienił Klarę. Otworzył oczy na nieskończone możliwości, uświadamiając jednocześnie naukowe i obyczajowe zapóźnienie Galicji. (…) Ironiczna wobec mieszczańskiej moralności, bigoterii i wszelkich przejawów dyskryminacji, walczy[…] odtąd, choć nie zawsze skutecznie i z rozsądkiem, o prawo do życia wolnego od przesądów oraz ograniczeń. Nie liczy[…] się z nikim i z niczym. Nawet z opiniami ojca, profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego czy zatroskanej matki. Klara ma mocny charakter i wielką ochotę na poznawanie świata. Jest zagorzałą przeciwniczką staroświeckich poglądów tak bliskich większości społeczeństwa oraz ślepego przywiązania do tradycji. Dla niej ważniejsza jest wierność własnym przekonaniom niż konwenanse. Jest odważna, bezkompromisowa i chętnie podejmuje ryzyko, choć wygłaszanie niepopularnych opinii sprowadza na nią nieustanie niemałe kłopoty. Jednocześnie pragnie realizować swe pasje, być kochaną i kochać, czasem nawet wbrew ogólnie przyjętym normom. Zaangażowana w misję dziennikarską, pisze kolejne artykuły, poznaje nowych, interesujących ludzi (np. Wyspiańskiego w redakcji „Nowej Reformy”). Niestety, musi również ponosić odpowiedzialność za swoje czyny – za zbyt bliskie stosunki z socjalistami, za utratę głowy dla nieodpowiedniego mężczyzny… Klara składała się z paradoksów, bo choć bardziej niż kiedykolwiek świadoma była pragnień i marzeń, intensywnie smakowała codzienność i tylko bała się, do czego ją to zawiedzie… Czy jej obawy były uzasadnione?

Nie lepiej jest z przyjaciółką Klary, Judytą Schreiberówną. Po powrocie z Otwocka, dziewczyna nadal rozmyśla o Maurycym Stojnowskim, przebywającym w Paryżu. Kiedy ten niespodziewanie pojawia się ze swoją narzeczoną w Krakowie, Judyta przyjmuje propozycję właścicielki pracowni, Miny Ebner i wyjeżdża do Wiednia, by zapomnieć o ukochanym. Maluje i projektuje tkaniny, a obcując z wielką sztuką, ma okazję poznać: Gustava Klimta, Kolo Mosera i Maxa Henneberga. Między nią a tym ostatnim, nawiązuje się nić sympatii, która dość szybko przeradza się w coś więcej… Za granicą Judyta podejmie próbę nauki jazdy na rowerze (to początki cyklistów), ale i otrzyma możliwość stworzenia własnych prac na wystawę secesjonistów i zaprojektowania sukni na inny, również niezwykle prestiżowy konkurs (było to prawdziwe wyzwanie w tamtych czasach, sądzono bowiem, iż najlepszymi projektantami są mężczyźni…). Jak potoczą się dalsze losy nieprzeciętnie utalentowanej Judyty? Co czeka ją w dającym wielkie możliwości Wiedniu?

Tymczasem Eliza Pohorecka, bohaterka pierwszego tomu, schodzi w drugim na dalszy plan. Wciąż wiedzie dość spokojny żywot przy boku ukochanego Antona Wielbrachta, Austriaka (a więc okupanta!). Mimo iż rodzina Elizy (szczególnie jej babcia – Elżbieta Orzechowska) nie akceptuje tego związku, dziewczyna nie rezygnuje ze swego szczęścia, a narzeczony stanowi[…] dla niej swoisty punkt odniesienia we wszelkich życiowych kwestiach. Powoł[uje] się na niego nieustannie, jakby zrósł się z nią niczym pień solidnego drzewa z oplatającym go bluszczem. Jakby był niezbywalną częścią jej życia lub jego warunkiem... Jedynym problemem jest kwestia edukacji – czy Elizie uda się skończyć Studium Farmaceutyczne UJ? Czy spełni swoje marzenia i czy będzie musiała zapłacić za nie wysoką cenę?

Drugi tom „Niepokornych. Klara” jest rewelacyjną kontynuacją pierwszego i pozwala snuć przypuszczenia, że kolejna i ostatnia zarazem część przygód nieprzeciętnych przyjaciółek z młodopolskiego Krakowa, będzie równie udana. Agnieszce Wojdowicz udało się zaserwować swoim czytelnikom po raz drugi wyjątkową ucztę: pełną wiarygodnych bohaterek, intrygujących splotów wydarzeń, naznaczoną nieustanną walką o siebie, swoje przekonania i marzenia oraz o wolność, równość i prawa kobiet. Warto sięgnąć po „Niepokorne” choćby po to, by się przekonać, jakie zmiany niósł ze sobą schyłek XIX wieku w Berlinie, Wiedniu czy Krakowie i jak zmieniali się ich mieszkańcy. U Wojdowicz nie znajdziecie nudnych encyklopedycznych danych czy suchych faktów. Dzięki zmyślnie prowadzonej akcji, pełnokrwistym bohaterkom, czytelnik jest niemalże naocznym świadkiem wszelkich zmian napędzających ówczesny świat. Świadomie sięgając po źródła historyczne, z których umiejętnie czerpie bodźce do tworzenia wiarygodnych historii okraszonych cudownie fikcyjną nutą, Agnieszka Wojdowicz jest kolejną polską pisarką, której twórczość zadowoli nawet najbardziej wybrednych czytelników. Polecam gorąco!

Cytaty za: Niepokorne. Klara, Agnieszka Wojdowicz, Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.

Ocena: 5+/6

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: The game is not over…

poniedziałek, 6 lipca 2015

Blisko ziemi, blisko nieba. Ksiądz Jan Twardowski we wspomnieniach - praca zbiorowa

Setna rocznica urodzin księdza Jana Twardowskiego to dobry moment na wszelkie podsumowania, wspomnienia, konferencje, dyskusje, wydarzenia artystyczne, edukacyjne i popularnonaukowe, a także publikacje literackie. Do tych ostatnich zalicza się bez wątpienia wyjątkowa książka „Blisko ziemi, blisko nieba. Ksiądz Jan Twardowski we wspomnieniach” Beaty, Iwony i Krzysztofa Demskich. To zapis rozmów, jakie autorzy odbyli z osobami znającymi ‘Księdza Jana od Biedronki’ i okrasili je wyjątkowymi, wcześniej nigdzie niepublikowanymi zdjęciami. Wśród rozmówców znalazły się osoby duchowne, parafianie, ludzie, którzy na co dzień towarzyszyli Twardowskiemu, ale również: artyści i lekarze. W większości nie są to nazwiska z pierwszych stron gazet. Z ich relacji wyłania się jednakże spójny portret niezwykle skromnego, dobrego, utalentowanego i oddanego Bogu księdza, poety, przyjaciela, którego osoba i działalność wzrusza, skłania do refleksji, ale i nierzadko wywołuje uśmiech na twarzy...

Ksiądz Jan Twardowski przez niemal 50 lat był rektorem warszawskiego Kościoła Sióstr Wizytek. Był kapłanem niezwykle lubianym, całym sercem oddanym swym wiernym i Panu Bogu. Kiedy spowiadał miał ‘pełne ręce roboty’, a odprawiane przez niego msze cieszyły się ogromnym zainteresowaniem. Wielu rozmówców państwa Demskich podkreślało krótkie, zapisywane przez siostry kazania, do których ksiądz tak sumiennie się przygotowywał: Wszędzie rozkładał karteczki, specjalnie do każdego kazania, zapisane maczkiem, jakby szyfrem. Nie do rozczytania. Na ołtarzu – ze trzy pary okularów…. Podstawą tych tekstów były anegdoty, skrupulatnie zbieranie każdego dnia. To właśnie dzięki nim kazania księdza Jana były tak oryginalne. Ale nie tylko one. Wyjątkowe były również lekcje religii prowadzone przez Twardowskiego. Tradycyjnie rozpoczynały się tekstem Ewangelii, która miała być czytana w najbliższą niedzielę. Potem w kilku zaledwie słowach ksiądz zrozumiale tłumaczył jej sens, przybliżał znaczenie, a jako zadanie domowe zlecał wykonanie ilustracji do niej. Jeśli bardzo mu się podobało – stawiał piątkę z dziesięcioma plusami, gdy trochę mniej – z dziewięcioma plusami (…) Jestem przekonana, że wymyślił te rysunki po to, żeby samemu nie nudzić się czytaniem wypracowań czy notatek. Bo ksiądz przypominał trochę dziecko... Miał odwagę ciągle się dziwić i stale zadawać pytania. Poza tym często charakterystycznie chichotał, a głośne kichanie było jego specjalnością. Był przy tym niezwykle szczery i prostoduszny. Swoim przyjaciołom radził: Jak najdłużej zachowaj cechy dziecka, nie dorastaj za szybko, i sam sumiennie się tego trzymał. Miał również ogromny sentyment do drobiazgów, które dla wielu były symbolem kiczu. On zaś lubił się nimi otaczać: Mawiał, że warto pochylić się nad nimi, bo w każdym jest cząstka naszego życia, jakiś epizod i jakiś człowiek. Być może właśnie dzięki tej nieprzeciętnej wrażliwości potrafił w swoich kazaniach łączyć patos z humorem. Owa ckliwość przejawiała się również w miłości do roślin, mającej swój początek już w dzieciństwie i trwającej całe życie: Od czternastego roku życia sam robił przyrodnicze albumy, wklejał do nich zebrane liście i podpisywał, z jakiego drzewa czy krzewu pochodziły, gdzie je znalazł… Instynktownie starał się w zielnikach używać poprawnych nazw botanicznych, obok polskiej podawał również łacińską. Jako ksiądz cieszył się, gdy mógł spędzać wakacje w pobliżu lasu, po którym lubił samotnie wędrować, najchętniej kilka godzin dziennie, wybierając się tam zaraz po śniadaniu i odprawieniu porannej mszy. Mówił, że to są jego najważniejsze rekolekcje. Zazwyczaj spokojny i cichy, niekiedy jednak i jemu zdarzało się zdenerwować. Tyle, że jak się zdenerwował – od razu przepraszał: I to jak przepraszał! Prawie po rękach chciał całować…, dodają jego przyjaciele. Miał w sobie coś takiego, ciepłego, bliskiego, dobrego. Wydawało mi się, iż znam go od bardzo dawna i że jest moją rodziną, wspominała księdza aktorka Anna Dymna. Wielu podkreślało, iż jako łagodny, subtelny i delikatny człowiek był równocześnie wspaniałym spowiednikiem, który ‘nie dręczył’, ale cierpliwie słuchał. Był również gościnny, bezpośredni i otwarty – na każdego człowieka.

Do końca życia był niezwykle zdolnym, pracowitym i pilnym uczniem: Do końca się uczył. Przychodzili do niego i lektor niemieckiego, i pani od francuskiego, a jak jeszcze mógł – sam chodził na lekcje angielskiego. Cały czas pilnie przygotowywał się do lekcji, nawet jak miał już osiemdziesiątkę. Swobodnie rozmawiał i czytał po angielsku i francusku. Nie był jednak ani prymusem, ani sztywniakiem, ani nadętym klechą. Nie przywiązywał wagi do wielu rzeczy, a szczególnie do swojego wyglądu. Choć z drugiej strony nosił przecież ten swój słynny tupecik i farbował włosy... Jak widać, księdza Jana od Biedronki nijak się zaszufladkować nie da…

„Blisko ziemi, blisko nieba”
to książka, dzięki której możemy podejrzeć kogoś, kto wielu osobom był bardzo bliski, którego poezja miała ogrom zwolenników, a kto sam o sobie mówił mało i niechętnie. Dzięki tej publikacji jawi się on swym sympatykom w pełnej krasie, nie stoi już w cieniu, nie ucieka przed zainteresowaniem. To publikacja, której największa wartość stanowią zdjęcia i relacje ludzi, którzy mieli możliwość obcować z ks. Twardowskim w różnych sytuacjach (nierzadko bardzo intymnych) i mogli rozkoszować się jego obecnością, także tą domową, kameralną, zakrytą przed wieloma. Dzięki tym krótkim wspomnieniom mamy możliwość wzruszyć się (czasem nawet do łez), ale i snuć refleksję nad kondycją współczesnego człowieka, piękną poezją, życiorysem dobrego, prostego kapłana, który zawieszony między ziemią a niebem, bliski był tak jednemu jak i drugiemu. Kapłana, w którym tkwiła siła wielkiej miłości, widoczna zarówno w jego życiorysie jak i w jego twórczości.

Cytaty za: Blisko ziemi, blisko nieba. Ksiądz Jan Twardowski we wspomnieniach, praca zbiorowa, Zwierciadło, Warszawa 2015.

Ocena: 4/6

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Zawieszony między ziemią a niebem

wtorek, 30 czerwca 2015

Majsterka - Paul Harding

„Majsterka” Paula Hardinga to niewielkich rozmiarów książka, uhonorowana w 2010 roku Nagrodą Pulitzera. Jest to historia odchodzenia, stopniowego żegnania z życiem i dokonywania skrupulatnego rozrachunku z samym sobą, z własną przeszłością. To trudna publikacja, w której mieszają się wspomnienia z rzeczywistością i radość życia z bólem przemijania. To wreszcie przygnębiający i zmuszający do refleksji zarazem temat przewodni, bo przecież na każdego z nas kiedyś przyjdzie pora…

George Crosby, umierając, przypomniał sobie wiele rzeczy, jednak w układzie, którego nie potrafił kontrolować. Spojrzenie na własne życie, rozważanie go z pozycji, którą jak zawsze sobie wyobrażał, człowiek zajmuje u kresu, równało się obserwowaniu skłębionej masy, elementów mozaiki obracających się, wirujących, układających w różne obrazy, zawsze rozpoznawalnych pasmach barw, znajomych elementów, cząstek, osobistych prądów, teraz jednak niezależnych od jego woli, pokazujących mu jego inne ja za każdym razem, gdy próbował złożyć je w całość. Te wspomnienia i anegdoty precyzyjnie wyłuskiwane ze swojego życia George, zegarmistrz i tzw. złota rączka, postanowił nagrać na magnetofon. Cały czas czujnie przeglądając się w swoich najbliższych – w żonie, dwóch córkach, wnukach i siostrze - dostrzegał równocześnie ich głęboki smutek wynikający z powodu jego powolnego odchodzenia (są tu też ich relacje z tejże trudnej sytuacji). Rodzina była w jego sytuacji nieodzowna. Był od najbliższych uzależniony niemalże w każdej czynności (wrażenie robi scena, w której mężczyzna zostaje ogolony i napojony przez wnuka). Crosby bowiem stopniowo tracił kontrolę nie tylko nad własnym ciałem, ale i umysłem... W niektórych momentach trudno jest bowiem odróżnić halucynacje i urojenia chorego od rzeczywistych wspomnień z zamierzchłych czasów. Nie sposób nie wspomnieć w tym miejscu także jego notorycznie szalejącego umysłu, ciągłego napięcia i niemożności spokojnego odejścia w bliskości z rodziną. W tych ostatecznych dniach, George dostrzegał wyraźniej, na ile ważny jest świat rzeczy materialnych i jak bardzo geny determinują nasz los. Docierał do niego również fakt, iż niezależnie od tego ile czasu mu pozostało, jeśli idzie o własne spełnienie czy polepszenie relacji z najbliższymi nie ma już szans… Bo nie ma już możliwości, by umknąć przed przeznaczeniem, by zbiec śmierci…

Na łożu śmierci George zapragnął znowu ujrzeć ojca. Chciał go sobie wyobrazić. Za każdym razem, kiedy próbował się skupić i cofnąć myślami, gdy próbował wkopać się głęboko i daleko od teraźniejszości, daleko od bólu, hałasu, od kogoś, kto przetaczał go z boku na bok, aby zmienić prześcieradło, od toksyn sączących się z jego zapchanych rakiem nerek do gęstniejącej i ciemniejącej krwi, w końcu i tak wracał do zużytego ciała i szamoczącego się umysłu. Lecz gdy mu się udawało, dochodził do wniosku, że podobnie samotni czuli się jego ojciec i dziadek. Paul Harding chętnie oddał głos ojcu Georga, Howardowi, który chorując na padaczkę, był dużym obciążeniem dla całej rodziny, szczególnie zaś dla swej żony. Pomimo, iż Howard starał się być dobrym mężem i troskliwym ojcem, jego wysiłki spełzały na niczym. Dzieci będąc często świadkami ataków epilepsji, widziały, jak choroba ojca postępowała, jak matka musiała pomagać mu w prostych czynnościach (np. podczas ubierania) i wreszcie jak robiła wszystko, by się go pozbyć. W oczach młodego Georga, jego ojciec nie miał zbyt wielu sukcesów wychowawczych (prawdopodobnie przez częstą absencję – charakterystyczną zresztą dla mężczyzn z tej rodziny), być może poza jedną - jedyną rzeczą, która udała się mojemu ojcu, było to, że mógł się rozpadać w ciemnościach… Zdaje się, że historia zatoczyła koło.

Książka Paula Hardinga kieruje wzrok czytelnika ku sprawom ostatecznym, tak chętnie wypieranym przez nasze konsumpcyjne społeczeństwo stawiające na pierwszym miejscu urodę, sukces i dążenie ku nieśmiertelności. Autor bezbłędnie obnaża schyłek życia – z miotającym się umysłem, niezałatwionymi sprawami rodzinnymi, brakiem akceptacji dla śmierci. To ważna pozycja dla wszystkich, którzy zechcą się zatrzymać i spróbują zmienić w swym życiu coś, na co za chwilę może być już za późno.

Cytaty za: Majsterka, Paul Harding, W.A.B., Warszawa 2015.

Ocena: 3/6

Tę oraz inne, warte polecenia książki znajdziecie na www.gandalf.com.pl Polecam gorąco!


sobota, 20 czerwca 2015

Lekcja miłości. Poruszające opowieści o rodzicielstwie - Magdalena Łyczko

Na pierwszy rzut oka to książka jakich na rynku wiele. Autorką jest dziennikarka, tworząca wywiady ze znanymi z pierwszych stron gazet lub ze szklanego ekranu osobami, które opowiadają o niełatwym niekiedy ojcostwie i macierzyństwie. I choć wszystko, co napisałam wyżej, pasuje idealnie do publikacji „Lekcja miłości. Poruszające opowieści o rodzicielstwie”, to z jedną rzeczą zgodzić się nie mogę. To nie jest książka jakich wiele. To zbiór szczerych, odważnych i bardzo mądrych rozmów z(e) (nie)zwykłymi rodzicami, którzy kochają swoje dzieci ponad wszystko i zechcieli podzielić się swym doświadczeniem z innymi. Duża w tym zasługa Magdaleny Łyczko, utalentowanej dziennikarki od lat związanej z mediami (pracowała m.in. w Teleexpressie i Dzień Dobry TVN, magazynie 'Gala' oraz w onet.pl), która potrafi pytać subtelnie, nie pchając się z przysłowiowymi buciorami w najdelikatniejsze sprawy dla jej rozmówców.

Na początek słowo wyjaśnienia, jak skonstruowana jest „Lekcja…”. Każdy z czternaściorga rodziców zostaje poproszony przez Magdalenę Łyczko, by opowiedział o swoim dziecku (lub dzieciach). W ten sposób powstaje czternaście miniwywiadów, z których każdy jest inny i zawiera potężny ładunek emocji. Wszystkie zaś łączą w sobie ogrom wątków, wzruszających wspomnień i pięknych, pamiątkowych zdjęć pochodzących z archiwów rodzinnych.

To, co mnie w tej książce urzekło, to przede wszystkim to, w jaki sposób o swoich dzieciach i o tym, co im dało ojcostwo opowiadają mężczyźni. Np. Bartłomiej Bonk, polski sztangista, mistrz Europy z 2015 roku, emocjonująco opowiada o traumatycznych wydarzeniach związanych z przeprowadzonym zbyt późno porodem bliźniaczek, który dla jednej z nich zakończył się poważnymi powikłaniami, a ostatecznie śmiercią. Kiedy jego oczy wypełniają się łzami, Łyczko łapie go za przedramię i mówi: ‘Wystarczy’.

Generał Gromosław Czempiński ma dorosłą córkę oraz 33-letniego syna cierpiącego na zespół Downa. Opowiada o codzienności z chorym dzieckiem, o zmęczonej opieką nad niepełnosprawnym Piotrusiem żonie i o swojej nieobecności w jego dzieciństwie. Przyznaje się również do braku wymagań względem niego, a łamiącym się głosem wyznaje, jak boli go agresja ze strony dzieci i ich lekceważący stosunek do osób niepełnosprawnych...

Tomasz Jastrun, poeta, prozaik, eseista, reporter i krytyk literacki, wreszcie depresyjny ojciec trzech chłopców, uważa, że miłość do dziecka jest czymś trwałym, absolutnie bezinteresownym, a samo ich posiadanie koniecznością, jeśli się nie chce cierpieć z powodu samotności i egocentryzmu: Moim zdaniem nieposiadanie dziecka niesie poważne konsekwencje, ludzie stają się egotyczni, skupieni tylko na sobie. Ludzie, którzy mają dzieci, chcąc nie chcąc, żyją nie tylko dla siebie. Nie sposób odmówić panu Tomaszowi racji.

Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie Marek Kościkiewicz, muzyk, gitarzysta, wokalista, kompozytor, producent, autor tekstów, a tu przede wszystkim - ojciec czwórki dzieci, w tym jednego adoptowanego. Magdalenie Łyczko zdradził, że nieustannie się dokształca, by być dobrym rodzicem: Staram się bardzo dużo czytać i wyciągać wnioski z różnych lektur. Na pewno warto je poznać, bo nikt nas tego nie uczy. To nawet dziwne, bo najważniejszą naszą funkcją, rolą, jaką w życiu mamy, w pewnym sensie pierwotną, społeczną i psychologiczną, jest wychowywanie dzieci. I to jest najważniejsze, co w życiu robimy – przekazujemy i uczymy.

Szaleńczo zakochany w swych dzieciach jest również Maciej Orłoś. Mimo, iż jego dzieci nie lubią chodzić z nim na zakupy (trudno się dziwić, kiedy wszyscy na nich patrzą…), to przekonuje, że czuje się ojcem kochanym przez swe pociechy. Trudno się dziwić, skoro to on jest w domu tym ‘dobrym’. Ojcostwo dla Orłosia jest wielką przygodą, dzięki której nieustannie dostaje solidną porcję emocji, satysfakcji i szczęścia: Brak dzieci kojarzy mi się z pustką. Natomiast na pewno mogę powiedzieć, że dzięki dzieciom mieliśmy masę wspaniałych, wspólnych przeżyć. Dzieciom pokazujemy świat. Często dzięki nim możemy zobaczyć nową odsłonę tego, co znaliśmy, smakowaliśmy w czasach, gdy ich nie było. Lista dobrych stron wynikająca z ojcostwa jest bardzo długa. Orłoś w swych dzieciach widzi również źródło inspiracji. Będąc ambasadorem kampanii ‘Cała Polska czyta dzieciom’, napisał 4 książki dla młodych czytelników: Dzieci zawsze mnie inspirowały. Miałem autentyczną potrzebę, żeby wydobyć to z siebie, przelać na papier i poszerzyć polską ofertę książkową dla dzieci. Udało się znakomicie.

Herosem wśród wszystkich tych niezwykle ciekawych postaci męskich jest Jacek Olszewski, mąż zmarłej w 2008 roku siatkarki Agaty Mróz-Olszewskiej i ojciec ślicznej, 7-letniej dziś Liliany. Wychowuje dziewczynkę sam (26-letnia Agata zmarła dwa miesiące po porodzie), ale nie uważa, że to coś nadzwyczajnego. Nie ma też pretensji do losu, Pana Boga czy kogokolwiek innego. Zdaje się być szczęśliwy i wdzięczny, że po zaostrzeniu się choroby, Agata żyła jeszcze kilka lat, zdobyła mistrzostwo i urodziła zdrową i piękną córkę. Olszewski jest bardzo dobrze zorganizowany i choć czasem musi z czegoś zrezygnować, to jak sam wyznaje, dzięki pomocy z ‘góry’, daje radę. Uważa, że gdy facet zostaje sam z dzieckiem, siłą rzeczy staje się bardziej wrażliwy, bardziej docenia inne rzeczy, nie typowo męskie: Ja teraz mówię, że mam więcej estrogenu niż testosteronu, coś w tym jest...

Oprócz wzruszających wywiadów ze znanymi tatusiami, nie sposób przejść obojętnie obok rozmów przeprowadzonych ze wspaniałymi matkami, które niejednokrotnie musiały mierzyć się z samotnym wychowywaniem dzieci, ich chorobami czy własnymi deficytami zdrowotnymi (np. niepłodnością, poronieniami, itd.). Szczególnie dwa wywiady zapadły mi głęboko w pamięć, a ostatecznie również zmusiły do łez. Chodzi o rozmowę z Renatą Przemyk i Pauliną Smaszcz-Kurzajewską.

Renata Przemyk, znana i ceniona wokalistka, kilka lat temu adoptowała 8-tygodniową dziewczynkę i tym samym spełniła swoje największe marzenie. W rozmowie z dziennikarką wspomina swoje dzieciństwo i przyznaje, że wyciąga wnioski z błędów rodziców, by jej córka była szczęśliwsza. Uważa, że kluczem do dobrego wychowania dziecka jest miłość: Zależy mi, by wychować dobrego człowieka. Robię wszystko, jak umiem najlepiej. To jest mój pierwszy raz, moje pierwsze dziecko. Obserwuję znajomych i rodzinę, czytam książki na ten temat, ciągle się uczę, jak się wychowuje. Córka Klara codziennie daje jej energię do tego, by wstać z łóżka, by iść przed siebie, choć czasami jest to niewiarygodnie trudne. To właśnie dzięki dziecku, jej życie ma sens. Bo choć Przemyk kocha swoją pracę, to ta miłość nijak ma się do uczucia, jakie łączy ją z Klarą: Dziecko jest cudownym pretekstem do zwiedzania i zabaw, na które jesteśmy już, teoretycznie, za starzy. Można oglądać kino familijne i jeździć na rolkach. No i popisywać się. Można szaleć i udawać, że to tylko ze względu na dziecko…

Historia Pauliny Smaszcz-Kurzajewskiej, dziennikarki i prezenterki, jest ogromnie smutna, choć to kobieta w której drzemie niewyobrażalna siła, miłość do dzieci, męża i życia. Urodziła pięcioro dzieci, ale tylko dwoje z nich przeżyło. Dla niej żadna ciąża nie była stanem błogosławionym. Pomimo pragnienia posiadania dużej rodziny, jej organizm za każdym razem zapierał się przed kolejnym dzieckiem. Po utracie ciąży bliźniaczej zdecydowała się podzielić swym ogromnym bólem i doświadczeniem z opinią publiczną. Zrobiła to, bo bardzo dużo ludzi myśli, że kobiety ze znanymi nazwiskami nie ponoszą porażek, nie upadają, nie są smutne i nie rodzą, nie karmią dzieci, nie bawią się z nimi… Jej szczere wyznania nie wszędzie spotkały się z aprobatą. Przez niektórych została wręcz znienawidzona za to, że przyznała się do poronienia. Koleżanki i koledzy z pracy w ogóle z nią nie rozmawiali, traktowali nie najlepiej, uciekali przed nią lub bagatelizowali jej problem. Te dramatyczne momenty scementowały związek Pauliny i Maćka, związały ich mocniej z synami i otworzyły im oczy na wiele spraw. Choćby na to, że media mamią widzów na każdym kroku, zupełnie niepotrzebnie prezentując historie o supermodelkach, które po trzech tygodniach od porodu wychodzą na wybieg z brzuchem płaskim jak deska zamiast matek, cieszących się każdego dnia swoim maleństwem, szczęściem rodziny, odkładających powrót do pracy na później. Bo przecież dzieci nie potrzebują drogich zabawek i luksusowych domów: Dziecko kocha za nic, po prostu za to, że jesteś w jego życiu. Od nas dorosłych tylko zależy, jaka ta miłość będzie. Spełniona, niepowtarzalna czy niespełniona i smutna. Dla każdego dziecka warto, ogromnie warto...

Książka Magdaleny Łyczko to spotkanie w niezwykłym gronie – gronie osób całkowicie oddanych swoim dzieciom, którzy doświadczyli radości rodzicielstwa i chcą się nią podzielić. Jestem przekonana, że to m.in. dzięki takim pozycjom, a nie wątpliwym/mało wiarygodnym/zupełnie nietrafionym/ itp. spotom różnych fundacji, jakiś procent osób bezdzietnych zdecyduje się zostać rodzicem i nie odkładać tej decyzji na później. W „Lekcji miłości” nie znajdziecie ani grama fałszu ni kokieterii. Tu nikt nie będzie Wam wciskał historii ociekających lukrem (wręcz przeciwnie: Aleksandra Kurzak szczerze dzieli się swoimi doświadczeniami z depresji poporodowej; Gromosław Czempiński opowiada o życiu z dzieckiem chorym na zespół Downa a Ałbena Grabowska o swoim autystycznym synku Franku), ani nie będzie Was przekonywał, że ciąża, poród i wychowanie dziecka to bułka z masłem. Bo przecież nawet (!) mając znane nazwisko i jakieś sukcesy na swoim koncie (nie tylko bankowym), nie mamy gwarancji na urodzenie zdrowego dziecka i bezstresowe życie. Wszyscy jesteśmy równi.

Ci, którzy mają już dzieci, znajdą w tej książce wiele cech wspólnych między nimi, a znanymi rodzicami. I po raz kolejny uświadomią sobie, że nie ma nic ważniejszego na tym świecie niż rodzina, niż posiadanie oparcia w najbliższych, w których znajdziemy także zrozumienie, prawdziwą, szczerą i dozgonną miłość i wszystko, co się z nią wiąże. „Lekcja miłości” to książka tak dla mężczyzn, jak i dla kobiet. Dla rodziców, jak i dla tych, którzy decyzję o rodzicielstwie mają jeszcze przed sobą. To publikacja dosłownie dla wszystkich. To niemalże 300 stron wypełnionych czystym uczuciem i wiarą w to, że można wszystko, mając obok siebie najbliższych.

Cytaty za: Lekcja miłości. Poruszające opowieści o rodzicielstwie, Magdalena Łyczko, Zwierciadło, Warszawa 2015.

Ocena: 5+/6


Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Bo rodzina to jest siła!

piątek, 12 czerwca 2015

Mam odwagę mówić o cudzie - Janusz H. Skalski, Joanna Bątkiewicz-Brożek

Nie ma przesady w stwierdzeniu, że to człowiek na miarę Leonarda da Vinci XXI wieku. Utalentowany, niezwykle dociekliwy i głodny wiedzy. Wszechstronny. Jest zarazem kardiochirurgiem i historykiem, filozofem, wrażliwym człowiekiem (…), erudytą. To swoista laudacja na cześć profesora Janusza Skalskiego. Pod koniec zeszłego roku zrobiło się o nim głośno we wszystkich mediach w kraju i za granicą za sprawą 2-letniego Adasia, który nocą wyszedł z domu dziadków i został znaleziony nad rzeką całkowicie wyziębiony, bliski śmierci. „Mam odwagę mówić o cudzie” to zapis rozmowy, jaką z tym wybitnym kardiochirurgiem przeprowadziła Joanna Bątkiewicz-Brożek, publicystka i dziennikarka „Gościa Niedzielnego”. To bardzo ciekawa publikacja, w której jest mowa nie tylko o tym ‘cudownie ocalonym dziecku’, metodach przywracania go do życia, ale również o sytuacji polskiej służby zdrowia, o powinnościach lekarza, wreszcie o inspiracjach i pasjach samego Skalskiego.

Profesor pochodzi z inteligenckiego domu, w którym przebywali intelektualiści, artyści, prawnicy, arystokraci. Przyjaciele ojca i matki należeli do elity kraju. Katyń przewijał się w rozmowach, jak i szczere ‘obrzydzenie’ do komunistów. Nie dziwi zatem głęboka religijność profesora oraz fakt, że najukochańszym miejscem Skalskiego jest jego biblioteka i że zawsze nosi ze sobą jakąś książkę z zakresu filozofii, w której zaznacza najciekawsze fragmenty, by do nich powracać, przemyśleć... Od czterdziestu lat zbiera również starodruki (przełożył z łaciny 3 potężne prace naukowe!), ale i kamienne serca. Kardiochirurgiem został przez przypadek – zawsze chciał być dziecięcym chirurgiem ortopedą. Sądząc po wynikach osiąganych przez niego i jego zespół w prokocimskiej klinice, to wielkie szczęście, że nie zrealizował swoich zamierzeń. (Wskaźnik umieralności wszystkich operowanych noworodków jest tu niewiarygodnie niski i wynosi poniżej dwóch procent, to rekord na skalę światową - taki wynik osiągają tylko Amerykanie…)

Mówi się, że profesor Skalski to człowiek na miarę Religii i to prawda. Potwierdza to przede wszystkim fakt, że pochodzi z dobrej starej gwardii chirurgów z tak zwanej szkoły Kossakowskiego i Manteuffla (którzy notabene są dla profesora wzorcami). Z profesorem Religą Skalski napisał podręcznik „Kardiochirurgia dziecięca”, wyróżniony Nagrodą Ministra Zdrowia. Przy czym ten pierwszy jest autorem zaledwie dwóch rozdziałów, a drugi - trzydziestu dwóch.
Skalski to nie tylko wybitny specjalista, ale i pionier wielu operacji na sercu u dzieci w Polsce, na świecie. Ale nie tylko u dzieci – jest np. twórcą bardzo poważnego programu leczenia wad serca u świadków Jehowy (operacja przebiega bez przetaczania krwi). Na swoim koncie ma również kilkaset prac naukowych, wiele rozmaitych nagród, medali i odznaczeń, stanowiących potwierdzenie jego umiejętności, ukoronowanie jego dorobku, talentu i ciężkiej pracy. W roku 2000 dostał medal będący prestiżowym wyróżnieniem przyznawanym przez Polskie Stowarzyszenie na rzecz Osób z Upośledzeniem Umysłowym za ‘wytrwałą i wierną pracę dla dobra osób z niepełnosprawnością intelektualną’. Mówiąc prościej: była to nagroda za największą liczbę zoperowanych dzieci z zespołem Downa. Dzieci, których często inni nie chcą ‘ulepszać’, bo nie warto. Jest lekarzem z powołania i człowiekiem z krwi i kości: Profesor Skalski jest uparty i konsekwentny, ale to też człowiek z fantazją, z pasją. Do życia i do pomagania innym. Kocha dzieci. I ma odwagę. Ma odwagę nie tylko przekraczać granice w medycynie, ale także zachować je, jeśli chodzi o etykę, moralność. Bo w dzisiejszych czasach, szczególnie w tym zawodzie, potrzeba nie lada odwagi, by mówić, że ostatnie słowo należy do Stwórcy...

Profesor mówi, że 1.12.2014 nad ranem dotarły do niego zwłoki człowieka: Nie było żadnych oznak życia, miał całkowicie zatrzymane krążenie, brak odruchów neurologicznych. W takiej sytuacji, w majestacie prawa, możemy odstąpić od leczenia. Wyziębiony Adaś, bo nim mowa, miał zespół umierającego serca, zatrzymane na 3 godziny, a temperatura jego ciała wynosiła 12 stopni Celsjusza. Mimo, że miał przed sobą nieżyjące dziecko, zdecydował się je zoperować, walczyć do końca: Nigdy nie wolno rezygnować, jeśli jest chociaż cień nadziei. W mojej klinice wszyscy tak myślą. Jak mój zespół odstępuje od działania, to znaczy, że doszliśmy do granicy. I dodaje po chwili: Kres życia każdego człowieka jest określony przez Stwórcę. Jest bariera, której nie przekraczajmy. Profesor przed kamerami kilkukrotnie użył słowa 'cud' w odniesieniu do Adasia, ale nikt z dziennikarzy nie zwrócił na to uwagi. Ci zaś, którzy zwrócili – wyśmiali go. Tymczasem określenia ‘cud’ użył człowiek o wysokiej inteligencji, szanowany w Polsce i w świecie lekarz, jeden z największych autorytetów kardiochirurgii dziecięcej, uczeń i przyjaciel profesora Religii: Ja mam pełną odwagę mówić o cudzie. Eksperci mogą się spierać, dla mnie to jest cud. Skalski za nic miał drwiny z własnej wypowiedzi - świadomie położył akcent na czynnik mistyczny. Wiedział, że doszedł do pewnej granicy, do nieprzekraczalnego limitu i więcej nie był w stanie zrobić. Mimo to Adaś żyje i jest w zaskakująco dobrej formie.

Przypadek 2-letniego Adasia trafił na pierwsze strony gazet nie tylko w Europie, ale i za oceanem. Przeszedł do annałów światowej medycyny, a informacja o nim została opublikowana w jednym z najbardziej prestiżowych na świecie periodyków medycznych. Skalski stał się twarzą Polski i długo nie schodził z ust całego świata. Profesor przy okazji wychwalał pod niebiosa system powiadamiania o przypadkach osób w hipotermii, bez którego jego mały pacjent bez wątpienia by nie przeżył. Choć jest prosty (aczkolwiek genialny w swej prostocie!) stanowi unikat w skali światowego ratownictwa medycznego i wielki powód do dumy dla nas, Polaków, którzy ciągle narzekamy na służbę zdrowia w naszym kraju...

J.J. Rousseau i H. Nothnagel stwierdzili, że tylko dobry człowiek może być dobrym lekarzem. Na przykładzie tego znakomitego kardiochirurga jakim jest Janusz Skalski nie sposób się nie zgodzić. Kluczem do sukcesu zdaje się być dobra decyzja, odwaga i pokora, której w profesorze mnóstwo. On sam skromnie dodaje jeszcze dwa zdania: W moim zawodzie dwie rzeczy trzeba pogodzić: z jednej strony, chcieć pomóc za wszelką cenę pacjentowi, a z drugiej, być wyciszonym i zachowywać się bardzo zbornie. Nie wolno popadać w panikę.
Zachęcam wszystkich gorąco do sięgnięcia po książkę „Mam odwagę mówić o cudzie”, żeby po pierwsze: podnieść się na duchu, że są w naszym kraju wybitni specjaliści i wielcy ludzie w jednej osobie. Po drugie: żeby się przekonać, że czasem i Polska może być pionierem w medycynie, a po trzecie: żeby sprawdzić, czy przypadek Adasia nie jest przypadkiem historią o wskrzeszeniu Łazarza z XXI wieku…


Cytaty za: Mam odwagę mówić o cudzie, Janusz H. Skalski, Joanna Bątkiewicz-Brożek, Znak, Kraków 2015.

Ocena: 6/6

Tę oraz inne, warte polecenia książki znajdziecie na www.gandalf.com.pl Polecam gorąco!



niedziela, 7 czerwca 2015

Kanada - Richard Ford

Moi rodzice byli ludźmi uciekającymi przed przeszłością, którzy nie oglądali się za siebie, bo nie mieli na nią wpływu, a jednocześnie cały czas żyli nadzieją, że kiedyś rozpoczną prawdziwe życie. Tak można w skrócie scharakteryzować protagonistów „Kanady”, powieści amerykańskiego autora, Richarda Forda, laureata Nagrody Pulitzera i Faulkner Award for Fiction. To książka słusznych rozmiarów, na której stronach próżno szukać porywających zwrotów akcji, mrożących krew w żyłach przedsięwzięć czy siarczystego języka. To proza głęboko psychologiczna i w gruncie rzeczy strasznie smutna. To historia, w której za grzechy rodziców najwyższą cenę zapłaciły dzieci. I to właśnie z perspektywy dziecka, Della, dowiadujemy się, co wydarzyło się przed laty, jakie miało to reperkusje i dlaczego w ogóle do tego doszło. I choć szczegóły tych dramatycznych dni z każdą stroną stają się bardziej przerażające, to na końcu „Kanady” jawi się światełko w tunelu… Warto go poszukać.

RODZICE

Rodzice bliźniąt - Della i Berner - nigdy nie byli dobraną parą. Ojciec, Bev Parsons, to przystojny lotnik z Alabamy. Miał otwarty umysł południowca, eleganckie maniery i skłonność do kombinowania. Z optymistycznym spojrzeniem w przyszłość i urokiem osobistym robił co mógł, by zapewnić swej rodzinie godziwy byt. Rodzice jego żony byli żydowskimi emigrantami z Polski, mieszkali w Tacomie i nie akceptowali związku córki z Bevem. (Jak się okazało po latach, mieli dobre przeczucie...) Była bowiem gruntownie wykształconą kobietą, wyznającą tradycyjne wartości. Ponadto pani Parsons czuła, iż jest wyjątkową osobą i pragnęła bardziej interesującego życia niż to, które wiodła. Chociaż rodzice Della i Berner żyli w jednym świecie, dzieląc go ze sobą od lat, byli zupełnie różni i z czasem ciężko było im znaleźć cechy łączące. Oni nigdy nie powinni byli się pobrać! Dell podkreślał dzielące ich różnice na każdym kroku: Jego optymizm i jej wyobcowanie podszyte sceptycyzmem. Jego charakter południowca i jej imigracyjne, żydowskie usposobienie. Jego brak wykształcenia i jej przytłaczające poczucie niespełnienia.
Kiedy ojciec odszedł z wojska, zajął się sprzedażą nowych samochodów marki Oldsmobile. Gdy okazało się, że praca w branży samochodowej nie szła mu najlepiej, próbował sprzedawać farmy i rancza. Matka pracowała w szkole. Kiedy brakowało pieniędzy, ojciec imał się różnych zajęć, aby je zdobyć. Warto zaznaczyć, że nie wszystkie były zgodne z prawem. Kiedyś np. uczestniczył w przekręcie polegającym na dostarczaniu kradzionej wołowiny do kantyny oficerskiej, za co otrzymywał pieniądze i świeże mięso na kartki. Kiedy jednak sprawy skomplikowały się na tyle, że trzeba się było wycofać z szemranego interesu, a potrzeby wciąż były duże, Bev Parsons wymyślił inny sposób, by je zaspokoić...

DZIECI

Prawdziwym (i jak się zdaje jedynym) życiem Della i Berner była rodzina, w której wzrastali. Niestety, bardzo często niczym piąte koło u wozu. Rodzice często mówili o konieczności wyprowadzki i wielokrotnie zmieniali miejsca zamieszkania. Dzieci żyły więc w ciągłym strachu. Każde z nich miało własne plany, które dla rodziców nie miały jednak większego znaczenia. Matka z każdym dniem sprawiała wrażenie coraz bardziej wyobcowanej, a jej tryb życia stawał się niemal pustelniczy. Bała się również nieustannie, że jej dzieci przesiąkną ‘mentalnością jarmarcznego miasteczka’, jakim było Great Falls. Poza tym fakt, że ojciec pracował w bazie wojskowej dodatkowo wszystko komplikował. Pani Parsons nie pozwalała na odwiedziny znajomym dzieci. Bliźniętom nie wolno było chodzić na zbiórki skautów i potańcówki: Matka uważała, że jeśli się przystosujemy, skończymy tu, gdzie jesteśmy. I tak, niezależnie od tego, gdzie mieszkali – zawsze mieli niewielu przyjaciół i nigdy nie znali sąsiadów. Brakowało im również poczucia, że skądś pochodzą: Dorastanie w takich warunkach mogło wywołać poczucie zagubienia i wyobcowania lub nauczyć elastyczności, umiejętności przystosowania, choć moja matka tego nie aprobowała, bo nie postępowała w taki sposób i miała nadzieję na inna przyszłość - którą sobie wyśniła, zanim poznała naszego ojca. My – moja siostra i ja – byliśmy drugoplanowymi aktorami dramatu, który rozwijał się nieprzerwanie na jej oczach. W tych niezwykle szczerych słowach, Dell wiernie opisał swoje odczucia z dzieciństwa. Dzięki nim można zrozumieć, dlaczego tak bardzo lubił szkołę, będącą jedynym stałym elementem w jego życiu. Spędzał w niej tyle czasu, ile tylko mógł: ślęczał nad książkami, z ochotą przebywał z nauczycielami i wdychał szkolne zapachy, które jako jedyne chyba wszędzie były takie same.
Dla Berner życie w domu rodzinnym stało się tak nieznośne, że postanowiła uciec z niego ze swoim, niepełnoletnim również, chłopakiem. To nie było potrzebne. Z domu wyprowadzili się najpierw rodzice. Tyle, że do więzienia…

NAPAD

Gdy zaczynam się zastanawiać, dlaczego dwie skądinąd rozsądne osoby postanowiły napaść na bank i dlaczego były razem, chociaż miłość między nimi już dawno zaczęła usychać, zawsze pojawiają się […] powody – powody, które w świetle kolejnego dnia tracą wszelki sens i trzeba wymyślić następne, podsumowuje Dell. Jego ojciec podobno zawsze mówił o napadzie. To zresztą potwierdza tezę, iż Parsons zrobił to nie z powodu pieniędzy, ale ze względu na to, co sam napad oznaczał dla niego. Potwierdzić mogą to cenne rady Beva, których ten nie szczędził synowi: Jeśli nie będziesz główkować, skończysz podziurawiony jak kawałek szwajcarskiego sera. Tyle, że jego wskazówki i tryb rozumowania okazały się bardzo zgubne...

Z czasem nabrałem nawyku myślenia, że każda sytuacja, w jakiej uczestniczą istoty ludzkie, może się całkowicie odwrócić. Że wszystkie rzeczy, o których prawdziwości nas zapewniają, mogą okazać się inne. Każdy filar wiary, na jakim wspiera się świat, może runąć (choć nie musi to nastąpić). Świat 15-letnich bliźniąt zawalił się w chwili, kiedy ich rodziców aresztowano. Nikt się dziećmi nie zajął, a co gorsze - ludzie w Great Falls nie chcieli ich znać. Byli gotowi pozwolić im zniknąć, jeśli tego chcą. Tak też się stało. Berner uciekła sama, a Dell, jako przykładny syn, zgodnie z wolą matki, trafił do brata jej przyjaciółki, Arthura Remlingera, mieszkającego w Kanadzie. Lecz niestety, także tam, jego życie nie było usłane różami. Przyszło mu zmierzyć się z obojętnością, strachem, rozczarowaniem i kolejnymi przestępstwami! Dell, ‘syn rabusiów bankowych i desperatów’, po raz kolejny boleśnie odczuł, jak blisko zło sąsiaduje z normalnymi wydarzeniami, które nie maja z nim nic wspólnego, a mimo to walczyć trzeba do końca...

„Kanada” to pozycja, w której thriller, czy krwawy kryminał ustępuje miejsca nieśpiesznej akcji, psychologicznej analizie zachowań bohaterów i stonowanemu językowi. To próba zrozumienia, jak to się dzieje, że najbliższe osoby zawodzą, że zwyk[li] lud[ie] mający[…] pecha, oszuka[ni] przez okoliczności i intuicję, którzy przekroczyli granice postrzegane jako słuszne i odkryli, że nie ma już dla nich powrotu, ściągają na swoich bliskich wszystko co najgorsze. To także opowieść, która dowodzi, że ciężkie dzieciństwo, młodość naznaczona konfliktami z prawem najbliższego otoczenia i brak solidnych więzi rodzinnych, nie muszą determinować przyszłego życia. Bo przecież mamy większa szansę w życiu – większą szansę przetrwania – jeśli umiemy sobie radzić ze stratą i podporządkowujemy jedne elementy drugim (…) aby zachować właściwą proporcję i połączyć je w całość, która sprzyja dobru, nawet jeśli, co trzeba przyznać, często trudno je znaleźć…

Cytaty za: Kanada, Richard Ford, PWN, Warszawa 2015.

Ocena: 3/6


Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję portalowi Oblicza Kultury


poniedziałek, 25 maja 2015

Sweetland - Michael Crummey

Michaela Crummeya, nowofundlandzkiego poetę i prozaika, czytelnicy mieli okazję poznać już dwukrotnie: najpierw w 2013 roku za sprawą jego niezwykłej powieści „Dostatek” (jego recenzja klik), zaś rok później za przyczyną „Pobojowiska”. Tym razem gdańskie Wydawnictwo 'Wiatr od morza' uraczyło nas kolejną jego książką, p.t.: „Sweetland”. Wszystkich tych, którzy te poprzednie przeczytali z pewnością nie trzeba namawiać, by sięgnęli po tę najnowszą. Zaś tych, którzy jeszcze z twórczością pana Crummeya się nie zaznajomili, spróbuję przekonać, że mający 11 maja premierę „Sweetland” to bardzo ciekawa propozycja na te ciepłe dni, które przed nami.

Chance Cove – to niewielka osada na Nowej Fundlandii, która powoli się wyludnia ze względu na pogarszające się nieustannie warunki życia związane z zapaścią nowofundlandzkiego rybołówstwa. Stopniowo coraz mniej osób decyduje się pozostać na wyspie, szczególnie kiedy pojawia się korzystna propozycja ze strony rządu. Mieszkańcom wyspy oferuje się sowite wynagrodzenie za przeprowadzkę w inne miejsce w obrębie prowincji, ponadto pomoc przy zmianie miejsca zamieszkania i znalezienie pracy, wykwalifikowanie się lub powrót do szkoły - pod jednym tylko warunkiem - jednomyślnej zgody wszystkich mieszkańców. Już w latach 60. nastąpiły przesiedlenia do: Placentia Bay, Burgeo, Hermitage i St. John’s. Nic więc dziwnego, że prawie wszyscy przyjmują tę pomoc z wielką radością. Ale są i tacy, którzy ogromnie przywiązani do ziemi swych przodków za nic w świecie nie dają się przekonać urzędnikom rządowym, a jej opuszczenie traktują jako zdradę. Należy do nich 69-letni Moses Louis Sweetland, główny bohater książki, emerytowany latarnik i rybak (do czasu wprowadzenia moratorium na połów dorsza w dziewięćdziesiątym drugim) oraz Loveless (który dość szybko zmienia zdanie...), jego sąsiad...
Rodzina Mosesa mieszka tu od niepamiętnych czasów (Ludzie łowili tu ryby już dwieście lat temu, może wcześniej), jak sam podejrzewa, prawdopodobnie jego przodkowie dotarli na wyspę jako pierwsi, czego miałby być dowodem fakt, że zarówno wyspa jak i jego rodzina nazywają się tak samo. Jego związek z Chance Cove jest bardzo silny, dlatego też wszelkie urzędnicze próby nakłonienia go do opuszczenia osady nie przekonują go: Gdy wszyscy się wyprowadzą, nie będzie już promu. To oznacza brak zaopatrzenia. Przestaną działać telefony. Nie będzie bankowości online, nie będzie pokera. Ani prądu. Myślę, że każdego, kto zechce tutaj samotnie mieszkać, można z definicji uznać za niepoczytalnego. Decydując się na ten odważny/nieroztropny/brawurowy (?) krok, Sweetland zostałby prawdopodobnie jedynym szaleńcem na środku Atlantyku. Namowy sąsiadów i członków rodziny też nie przynoszą skutku. Nawet Reet Verge, była burmistrz miasteczka, próbuje przekonać go do wysiedlenia. Wszystko na próżno. Kiedy prośby nie przynoszą rezultatu, Verge ucieka się do ostrzeżeń i gróźb: Nie zablokujesz tego wszystkiego w imię swoich mesjańskich uczuć. Wymień cenę, a ja zobaczę, co da się zrobić. (…) Że też potrafisz przysporzyć tylu zmartwień całemu miasteczku i spać z tym spokojnie. (…) Cała ta historia skończy się tak, że komuś stanie się krzywda. A ty będziesz mógł winić za to tylko Boga lub siebie. Zapamiętaj sobie moje słowa. Cierpliwość mieszkańców zostaje wystawiona na próbę. Kiedy nie pomagają naciski i prośby o przedstawienie racjonalnego powodu, dla którego Moses nie chce opuścić wyspy, ludzie próbują zasiać w nim strach, sądząc, że być może w ten sposób uda im się go przepędzić. Pojawiają się anonimowe liściki z pogróżkami, okaleczone króliki, które Sweetland znajduje w sidłach czy podpalony składzik i odwiązana łódka. To ma go przekonać do zmiany decyzji. Nikt z mieszkańców nie próbuje nawet poddać w wątpliwość, że te wydarzenia są przypadkowe – każdy z nich ma przecież powody do zniszczenia jego majątku, bo wszyscy czują do niego urazę i nie potrafią zrozumieć jego toku myślenia. Moses sam na to zasłużył swoją postawą. Ostatecznie – kapituluje. Można by rzec, że presja przyniosła spodziewany efekt, że się udało, ale, jak pewnie niektórzy z Was się domyślają, tylko połowicznie...
Sweetland bardzo umiejętnie wszystkich zmylił. Zadeklarował, że przystępuje do programu i zgadza się na opuszczenie wyspy, po czym ukrył się na niej, a wszyscy byli przekonani, że zginął tragicznie na morzu: Uważał to za sprawę prywatną, że postanowił ukryć się w dolinie i odwrócić plecami do całego świata; sądził, że to nie dotyczy nikogo poza nim. Długo to planował i solidnie przygotowywał się do zbliżającej się zimy, którą miał przecież spędzić samotnie. Odłożył sobie całą łódź produktów spożywczych, które wcześniej przemycił z wysepki Miquelon. Zasalał ryby, robił przetwory, zapomniał jedynie o zrobieniu zapasów papieru toaletowego, ale i z tym sobie poradził. Niestety, jego decyzja wiązała się również z cierpieniem. Odkąd został sam jeden na wyspie, każdego dnia zmagał się z wyalienowaniem: [O]d czasu do czasu spadała na niego samotność tak apokaliptyczna, że zaczynał się bać, iż jej nie sprosta. Zawczasu nie rozważał świadomie, jak to będzie tkwić samemu na wyspie, mgliście wyobrażał to sobie jako przedłużenie doświadczeń z pracy w latarni, gdy większość dni spędzał w pojedynkę. Zaczynał jednak rozumieć, że w porównaniu z chwilą obecną tamte lata odosobnienia zbladły – były tylko tymczasowym stanem, zaledwie przybliżeniem samotności. Te długie, zimowe dni, dokumentują, że samotność jest okrutna, że łatwo prowadzi do obłędu, choć została wybrana świadomie i bez przymusu. To właśnie ona wymusza konkretne zajęcia, zmianę trybu życia, by nie doprowadzić do szaleństwa: Wiedział, że musi znaleźć sobie jakieś zajęcie poza pasjansem, jeśli nie chce na dobre postradać zmysłów. Zaczął czytać książki Queenie (te, którymi z czasem podcierał sobie tyłek, jak zabrakło mu papieru...), wrócił do opieki nad cmentarzem (prostował pokrzywione nagrobki, podpierał płot, kosił trawę), wciąż słuchał prognozy pogody, grał w pasjansa i spędzał czas z psem Lovelessa, który się zgubił i nie zdążył wsiąść na statek. Z czasem doszedł do wniosku, że świat ogarnia coraz głębszy zastój. Że od kiedy tak siedzi, nie dostrzegł ani jednej żywej istoty. Zdawało się, że zniknęły nawet mewy. Przez miesiące spędzone samotnie zdążył się już przyzwyczaić do ciszy i bezruchu. Nieobecność za oknem zdawał się jednak przynależeć do zupełnie odmiennego porządku, nadała całkiem inną perspektywę jego przesiedzianemu okresowi – wpatrywał się w okno, aby podważyć prawdziwość swojego spostrzeżenia. Jak zakończy historia Sweetlanda? Czy jego decyzja okaże się tragiczną pomyłką i doprowadzi do jego śmierci? Czy też niespodziewanie znajdzie swój happy end?

Michael Crummey oddaje w ręce czytelnika książkę bardzo klimatyczną, ze zdecydowanym (ostrym, soczystym wręcz, iście męskim) językiem i wyrazistymi bohaterami (odznaczają się silnym charakterem, uporem do granic możliwości, wielkim oddaniem ziemi, na której żyją od lat oraz miłością do rodziny). Wymaga przy tym od niego uwagi, bo liczne retrospekcje wybijają z rytmu, choć informują o historii wyspy i przeszłości bohaterów. To książka, która z jednej strony pokazuje, że człowieka w gruncie rzeczy trudno oderwać od korzeni; a z drugiej dowodzi, że czasem warto zrezygnować z własnego uporu i poddać się woli większości, wymuszonej choćby przez realia współczesnego świata. Bo jak twierdzi Sweetland życie rządzi się swoimi prawami. Można stawiać opór, a można zaimprowizować jakiś sposób, by się uchować. Istnieją natomiast takie prawa, które nie poddają się oporowi czy improwizacji...
Serdecznie polecam Waszej uwadze tę książkę. Warto zanurzyć się w chłodny krajobraz Nowej Fundlandii, by zrozumieć, jak wielkim uczuciem trzeba darzyć tę ziemię, by skazać siebie na całkowite osamotnienie, walkę z potężnymi siłami przyrody i wykluczeniem społeczeństwa.

Cytaty za: Sweetland, Michael Crummey, Wiatr od morza, Gdańsk 2015.

Ocena: 5/6

Tę oraz inne, warte polecenia książki znajdziecie na www.gandalf.com.pl Polecam gorąco!