Michał Głombiowski jest dziennikarzem, redaktorem, podróżnikiem, a czasami fotografem. Publikuje w „Rzeczpospolitej”, „Gazecie Wyborczej”, „Polityce”, „Przekroju”, „Newsweeku”, „Podróżach”, „Travelerze”. Tak pisze o sobie na swoim blogu. Jest także autorem książki „Trzeci dzień”, którą właśnie miałam okazję przeczytać. Stanowi ona zapis wrażeń (szkiców?) z podróży, jaką odbył samochodem, w towarzystwie niejakiej M., po Hiszpanii i Maroku. Opisy są przesycone bogactwem smaków i aromatów oraz pięknem krajobrazów, ale czegoś im brakuje, coś sprawia, że ich lektura nie przynosi takiej radości, jakiej można by się spodziewać, obierając taką trasę i zdając z niej relację…
[P]oszliśmy na wydmy zjeść bagietkę z serem i oliwkami oraz wypić butelkę czerwonego wina. Mieliśmy dobry widok na morze, a za nami rozciągały się zielone pola ryżowe. Wciąż było ciepło, choć zapadał zmierzch - w klimacie śródziemnomorskim podobne wrażenia nie dziwią. Słońce, urokliwe pejzaże, tradycyjne jedzenie i intrygujący ludzie obok – oto obowiązkowy zestaw prawie każdej wyprawy w tamte strony, obecny także i podczas tejże. Głombiowski dużo pisze o jedzeniu. Wspomina młode wino Rioja o orzeźwiającym smaku, gazpacho, kiełbaski chorizo (o ostrym aromacie, przez który nie chcieli ich zjeść), tortillę, jędrne oliwki, cudowną kawę (wychwalaną i pitą na każdym kroku), ale i dojrzewającą szynkę, której zapach może zabić. Zagadnienia kulinarne są ciekawe, bo pokazują, co jedzą przeciętni mieszkańcy odwiedzanych przez autora miejsc.
Nie są to przeważnie najważniejsze miasta obu państw, choć dociera on do Alicante, Walencji (zwiedza tam Museo Taurino) i Santiago de Compostela (gdzie napotyka poetę rozdającego kartki ze swoimi niezbyt udanymi wierszami). Ma okazję przeżyć fiestę w Zaharze (i rozkoszować się ulicznym gwarem i wielką radością przybyłych), tradycyjną corridę, ale i obejrzeć malutką kapliczkę San Miguel w jakiejś podrzędnej miejscowości, gdzie urzekła go pobożność jej mieszkańców i ufność, że to dzięki Świętemu Michałowi młoda Anna zaszła w ciążę.
Podróżnik pisze również o niewielkich, opuszczonych miasteczkach, w których zostało tylko kilku starszych mieszkańców: Siedzieli na ławkach, grzejąc w bladym słońcu pomarszczone twarze i słabe kości, uzależnieni od niebieskiej ciężarówki, która pięła się z mozołem po krętych drogach, by dowieźć kilka bochenków chleba, trochę dżemu, kawę i upragnione papierosy. Co rok, co kilka miesięcy umierał kolejny z nich, pozostawiając opustoszały dom, do którego nie miał kto się wprowadzić. Wszyscy, którzy mieli dość siły i odwagi, wynieśli się dawno. Zostawali ci, którzy nie potrafili rzucić rosnących od dziesięcioleci winorośli na pastwę wiatru i ptaków. Obok wszystkich pięknych i słynnych miejsc, które odwiedzili, są ponadto i te zwyczajne, ale bliskie nam wszystkim, jak np. przydrożne bary, urokliwe średniowieczne kamienice, sklepiki z kawą i czekoladą, a wszystko pośród urzekającej swym pięknem i wonnościami przyrody: żywicznego zapachu sosen i mocnej woni rozgrzanych pinii, wśród kwitnących oleandrów, rozłożystych drzew korkowych czy oryginalnych drzewek pomarańczowych. Ale natura pokazuje także swoje groźne oblicze, zwłaszcza wtedy, gdy w Maroku wieje pustynny wiatr. Powoduje on, że życie zamiera, ulice pustoszeją, a ludzie pośpiesznie szukają schronienia gdziekolwiek: Gdy nadejdzie pustynny wiatr i wszyscy chowają się w tylko sobie znanych miejscach, gdy kawiarniane stoliki pustoszeją, a przesiadujący przy nich od rana mężczyźni porzucają niedopitą lemoniadę i herbatę miętową, gdy słychać hałas opuszczanych metalowych rolet na drzwiach sklepów, wtedy można poczuć się samotnym, jak nigdy w Maroku, bo w tym kraju zawsze jest ktoś obok, poklepuje cię po ramieniu, ociera się i ciebie na ulicy, zagaduje lub chociaż patrzy ci w oczy.
Wracając do wstępu: czego zatem brakuje tej niewielkiej, nie liczącej nawet 150 stron książeczce, na którą składa się siedemnaście rozdziałów dokumentujących podróżniczą pasję autora i jego chęć bycia blisko ludzi, przyrody i piękna egzotycznych miejsc? Przede wszystkim żywszego, bardziej soczystego języka, który porwałby czytelnika w tę wspaniałą wyprawę, bo miejsca takie jak Hiszpania i Maroko mają przecież potencjał ogromny! Poza tym brakowało mi dialogów, które umiejętnie wplecione mogłyby stać się ciekawym urozmaiceniem wśród (niekiedy nudnych, niestety) opisów. Poza tym byłam zdumiona faktem, że Głombiowski więcej czasu poświęca na relację o rzeczach błahych niż wartościowych, epatujących pięknem czy budzących pozytywne uczucia (np. opisany jest dość długi fragment o śmieciach zamiast choćby jednej dokładniejszej charakterystyki występujących w jego książce bohaterów). Podczas lektury nieustannie towarzyszyło mi więc uczucie niedosytu, bo przykładowo kiedy autor zaczynał snuć ciekawą historię, czytelnik się wciągał, ten szybko ją kończył w najbardziej interesującym momencie… We wszystkich obrazkach dziennikarza panuje marazm i wieje monotonią. Narracja jest senna i naprawdę trudno się w niej rozsmakować mimo atrakcyjności celów podróży oraz próby poruszenia ważkich tematów (przemijanie, prawdziwe wartości, sens codziennych czynności). Na wyróżnienie, moim zdaniem, zasługują jedynie dwa rozdziały: „Muszle na ścianach” i „Gdy noc jest dniem”, będące fascynującym reportażem, który poszerza wiedzę czytelnika, rozbudza jego fantazję i chęć odbycia podobnej podróży. Szkoda, że reszta im nie dorównuje… Cóż, mnie pan Michał Głombiowski nie porwał, ale może z Wami będzie inaczej?
Ocena 2/6
Cytaty za: Trzeci dzień, Michał Głombiowski, Novae Res, Gdynia 2012.
Recenzja została opublikowana na portalu Lubimy Czytać pod tytułem: Reportaż ze skazą
[P]oszliśmy na wydmy zjeść bagietkę z serem i oliwkami oraz wypić butelkę czerwonego wina. Mieliśmy dobry widok na morze, a za nami rozciągały się zielone pola ryżowe. Wciąż było ciepło, choć zapadał zmierzch - w klimacie śródziemnomorskim podobne wrażenia nie dziwią. Słońce, urokliwe pejzaże, tradycyjne jedzenie i intrygujący ludzie obok – oto obowiązkowy zestaw prawie każdej wyprawy w tamte strony, obecny także i podczas tejże. Głombiowski dużo pisze o jedzeniu. Wspomina młode wino Rioja o orzeźwiającym smaku, gazpacho, kiełbaski chorizo (o ostrym aromacie, przez który nie chcieli ich zjeść), tortillę, jędrne oliwki, cudowną kawę (wychwalaną i pitą na każdym kroku), ale i dojrzewającą szynkę, której zapach może zabić. Zagadnienia kulinarne są ciekawe, bo pokazują, co jedzą przeciętni mieszkańcy odwiedzanych przez autora miejsc.
Nie są to przeważnie najważniejsze miasta obu państw, choć dociera on do Alicante, Walencji (zwiedza tam Museo Taurino) i Santiago de Compostela (gdzie napotyka poetę rozdającego kartki ze swoimi niezbyt udanymi wierszami). Ma okazję przeżyć fiestę w Zaharze (i rozkoszować się ulicznym gwarem i wielką radością przybyłych), tradycyjną corridę, ale i obejrzeć malutką kapliczkę San Miguel w jakiejś podrzędnej miejscowości, gdzie urzekła go pobożność jej mieszkańców i ufność, że to dzięki Świętemu Michałowi młoda Anna zaszła w ciążę.
Podróżnik pisze również o niewielkich, opuszczonych miasteczkach, w których zostało tylko kilku starszych mieszkańców: Siedzieli na ławkach, grzejąc w bladym słońcu pomarszczone twarze i słabe kości, uzależnieni od niebieskiej ciężarówki, która pięła się z mozołem po krętych drogach, by dowieźć kilka bochenków chleba, trochę dżemu, kawę i upragnione papierosy. Co rok, co kilka miesięcy umierał kolejny z nich, pozostawiając opustoszały dom, do którego nie miał kto się wprowadzić. Wszyscy, którzy mieli dość siły i odwagi, wynieśli się dawno. Zostawali ci, którzy nie potrafili rzucić rosnących od dziesięcioleci winorośli na pastwę wiatru i ptaków. Obok wszystkich pięknych i słynnych miejsc, które odwiedzili, są ponadto i te zwyczajne, ale bliskie nam wszystkim, jak np. przydrożne bary, urokliwe średniowieczne kamienice, sklepiki z kawą i czekoladą, a wszystko pośród urzekającej swym pięknem i wonnościami przyrody: żywicznego zapachu sosen i mocnej woni rozgrzanych pinii, wśród kwitnących oleandrów, rozłożystych drzew korkowych czy oryginalnych drzewek pomarańczowych. Ale natura pokazuje także swoje groźne oblicze, zwłaszcza wtedy, gdy w Maroku wieje pustynny wiatr. Powoduje on, że życie zamiera, ulice pustoszeją, a ludzie pośpiesznie szukają schronienia gdziekolwiek: Gdy nadejdzie pustynny wiatr i wszyscy chowają się w tylko sobie znanych miejscach, gdy kawiarniane stoliki pustoszeją, a przesiadujący przy nich od rana mężczyźni porzucają niedopitą lemoniadę i herbatę miętową, gdy słychać hałas opuszczanych metalowych rolet na drzwiach sklepów, wtedy można poczuć się samotnym, jak nigdy w Maroku, bo w tym kraju zawsze jest ktoś obok, poklepuje cię po ramieniu, ociera się i ciebie na ulicy, zagaduje lub chociaż patrzy ci w oczy.
Wracając do wstępu: czego zatem brakuje tej niewielkiej, nie liczącej nawet 150 stron książeczce, na którą składa się siedemnaście rozdziałów dokumentujących podróżniczą pasję autora i jego chęć bycia blisko ludzi, przyrody i piękna egzotycznych miejsc? Przede wszystkim żywszego, bardziej soczystego języka, który porwałby czytelnika w tę wspaniałą wyprawę, bo miejsca takie jak Hiszpania i Maroko mają przecież potencjał ogromny! Poza tym brakowało mi dialogów, które umiejętnie wplecione mogłyby stać się ciekawym urozmaiceniem wśród (niekiedy nudnych, niestety) opisów. Poza tym byłam zdumiona faktem, że Głombiowski więcej czasu poświęca na relację o rzeczach błahych niż wartościowych, epatujących pięknem czy budzących pozytywne uczucia (np. opisany jest dość długi fragment o śmieciach zamiast choćby jednej dokładniejszej charakterystyki występujących w jego książce bohaterów). Podczas lektury nieustannie towarzyszyło mi więc uczucie niedosytu, bo przykładowo kiedy autor zaczynał snuć ciekawą historię, czytelnik się wciągał, ten szybko ją kończył w najbardziej interesującym momencie… We wszystkich obrazkach dziennikarza panuje marazm i wieje monotonią. Narracja jest senna i naprawdę trudno się w niej rozsmakować mimo atrakcyjności celów podróży oraz próby poruszenia ważkich tematów (przemijanie, prawdziwe wartości, sens codziennych czynności). Na wyróżnienie, moim zdaniem, zasługują jedynie dwa rozdziały: „Muszle na ścianach” i „Gdy noc jest dniem”, będące fascynującym reportażem, który poszerza wiedzę czytelnika, rozbudza jego fantazję i chęć odbycia podobnej podróży. Szkoda, że reszta im nie dorównuje… Cóż, mnie pan Michał Głombiowski nie porwał, ale może z Wami będzie inaczej?
Ocena 2/6
Cytaty za: Trzeci dzień, Michał Głombiowski, Novae Res, Gdynia 2012.
Recenzja została opublikowana na portalu Lubimy Czytać pod tytułem: Reportaż ze skazą
Senna narracja to nie dla mnie. Raczej nie zajrzę.
OdpowiedzUsuń