Norman Lewis – brytyjski reporter, autor powieści i książek podróżniczych. Twórca niezwykłego dziennika z pobytu w ogarniętej wojenną zawieruchą Italii, „Neapolu’ 44. Pamiętnika oficera wywiadu z okupowanych Włoch”. Trafiając do tegoż miasta jako młody, niezbyt doświadczony oficer komórki brytyjskiego wywiadu, przyłączonej do sztabu amerykańskiej 5. Armii, zapewne nawet nie przypuszczał, iż pod koniec swego pobytu w tym urokliwym miejscu napisze w ten sposób: Mnie rok pobytu wśród Włochów napełnił takim podziwem dla ich kultury i człowieczeństwa, że gdybym mógł się urodzić jeszcze raz i wybrać miejsce urodzenia, byłyby to Włochy… Czy to możliwe, zakochać się w okupowanym kraju, którego częścią składową wtedy była śmierć, choroby, głód, cierpienie, kradzieże i mafia? Tak, bo ta zjawiskowa kraina nawet w latach 1943-1944 roku roztaczała wokół siebie ten sam czar, który do dziś przyciąga w tamte rejony rzesze turystów. Kto się tam pojawi, ten wie, że będzie wracał. Norman Lewis też się zauroczył, choć początki były trudne i wcale nie zapowiadały takiej fascynacji…
Oficer Norman Lewis pojawił się w Neapolu we wrześniu 1943 roku, kiedy kampania włoska była w toku. Mussolini nie zamierzał się poddać, alianci notorycznie tropili faszystów, a cywile każdego dnia walczyli o normalność. Mimo to w mieście było dość spokojnie, oficerowie czuli się zagubieni, momentami wręcz bezradni, niepotrzebni. Nie mieli pojęcia, gdzie czai się nieprzyjaciel i czy wojna nadal trwa. Ktoś przebąkiwał, że nastąpiło zawieszenie broni, ale nikt niczego nie był pewny: nadal jesteśmy odizolowani. Gdzieś z pewnością toczą się bitwy, ale wiemy o nich jedynie tyle, ile podsłuchamy w kolejce do kuchni, pisał. Żołnierze robili co chcieli, nikt się nimi nie interesował. Panowało przekonanie, że życie w Neapolu będzie mało pracowite, monotonne, a momentami pewnie nawet nudne. Nie dziwi zatem, iż Brytyjczyk zaczął sam sobie organizować zajęcia – zabrał się za podziwianie najbliższej okolicy (m.in. konstrukcji świątyni Neptuna). Kiedy przeniósł się do Albanelli - na południowym brzegu Sele, odniósł wrażenie, iż ta piękna okolica, praktycznie nienaznaczona wojną, to subtelny melanż krajobrazów: sadów jabłkowych obsypanych rumianymi owocami, winnic i gajów oliwnych zamieszkanych przez roje cudownych niebieskich pasikoników. Włochy w jego relacji nie po raz pierwszy jawią się czytelnikowi niczym spokojna kraina mlekiem i miodem płynąca, a opowieść Lewisa jest tak zaskakująca w zestawieniu z tym, co działo się na naszych frontach, że aż trudno uwierzyć, iż tu toczyła się ta sama krwawa, wyniszczająca wojna co w Polsce: Nadal nie widać czołgów ani artylerii, poza kilkoma działkami przeciwlotniczymi, ani żadnych oznak przygotowań do obrony, donosił. Zamiast krajobrazów splamionych krwią, autor przedstawił malownicze pustkowia, sady i warzywniki pełne owoców zapewniające jedzenie na wyciągnięcie ręki... Sielankę przerwał dość niespodziewanie odgłos kampanii wojennej: Kiedy siedzieliśmy przed chatą, czytając, opalając się i bez zapału sącząc kwaśne wino, odnieśliśmy wrażenie, że pomruk odległej kanonady, słyszalnej od wczesnego ranka, nagle się przybliżył… Jak to możliwe, iż podczas gdy Polacy ginęli tłumnie na polu walki, alianci w Neapolu radośnie biesiadowali? Nie do końca, choć ich pobyt we Włoszech czasami rzeczywiście przypominał raj na ziemi… Norman Lewis ukazał w swoim reportażu także dramatyczne momenty, których był świadkiem, np. kiedy Battipaglia, włoska Guernica, w kilka sekund została zrównana z ziemią. Mówiono, że prawie nikt nie przeżył i że w ruinach nadal leżą trupy. Jako dowód wspominano przykry zapach i roje much, panoszących się po nieuprzątniętych ulicach: gdy rozmawiałem ze starcem, poczułem jakąś nierówność pod butem, a przestępując z nogi na nogę, zerknąłem w dół i uświadomiłem sobie, że to, co wcześniej wziąłem za stary worek, w rzeczywistości było zwęglonymi i zgniecionymi zwłokami niemieckiego żołnierza…
Nadszedł czas, kiedy dość beztroska atmosfera w Neapolu uległa zmianie: brakowało wody pitnej, soli, mydła; miasto przepełnione było smrodem spalenizny, ludzie szukali czegokolwiek do jedzenia – często nawet jadalnych roślin, z którymi poradziłby sobie ich układ trawienny. Widoki też częściowo się przeobraziły: teraz często morze było po prawej, ruiny po lewej stronie... Na szczęście klimat wciąż był łaskawy - bezchmurne niebo wczesnojesiennej aury nie dawało się we znaki. Ludzie, którzy utracili cały dobytek, w tym także ubrania, pojawiali się na ulicach w dość zaskakujących stylizacjach: mężczyzna w starym smokingu, pumpach i wojskowych butach albo kobiety w koronkowych sukniach, wyglądające jakby były zrobione z firanek. Ale jakie to ma znaczenie, kiedy sytuacja w mieście przypominała teraz tę ze średniowiecza? Ze zniszczonych kanałów ściekowych wionął nieznośny odór, pojawił się brud, z nim choroby (dur, malaria) i matactwa różnego rodzaju. Także te natury moralnej - cmentarz stał się neapolitańskim zaułkiem kochanków, nieletnie dziewczynki przeobrażały się wulgarne prostytutki (w Neapolu stale lub dorywczo prostytuowały się wtedy czterdzieści dwa tysiące kobiet), a pewien ksiądz oferował kradzione z neapolitańskich katakumb przedmioty. Każdy chciał żyć godnie, za jaką cenę – nie miało to znaczenia: Dotąd naiwnie wierzyłem, ze można przywyknąć do smutku i cierpienia. Teraz zrozumiałem, że myliłem się, (…) przeżyłem nawrócenie, ale na pesymizm, wyznawał przygnębiony Lewis. Pojawiła się mafia i plaga złodziei, sięgających dosłownie po wszystko, co mogło mieć jakąkolwiek wartość - słupy telegraficzne, kable telefoniczne, włazy kanalizacyjne, instrumenty muzyczne czy kolekcja rzymskich kamei. Z wojskowych magazynów ginęły dostawy zaopatrzenia, które kupowane były przede wszystkim przez włoskich cywilów dysponujących gotówka. Kwitł czarny rynek skutecznie obniżający zdolność bojową (cywil mógł kupić przykładowo: karabin maszynowy, lekki czołg, penicylinę, której brakowało w szpitalach wojskowych). Niestety, mimo prób walki z tym powszechnym przestępstwem, podobnie jak i z cięższymi, większość procesów była farsą. Prokuratorzy często nie zapoznawali się nawet z aktami sprawy, nie wiedzieli, komu stawiali zarzuty, a do więzienia trafiały płotki zamiast grubych ryb…
Wojna sprawiła, że neapolitańczycy byli spragnieni cudów (na Zielone Świątki - ‘Pasqua di Rose’ - oczekiwano np. że krew świętego Januarego rozpuści się - od tego cudu uzależniali pomyślność ich miasta). Ludzie przeżywali zbiorowe halucynacje, a ich wierzenia bywały niekiedy bardziej realne od rzeczywistości: Wojna cofnęła neapolitańczyków do średniowiecza. Kościoły pełne są figur, które mówią, krwawią, oblewają się potem, kiwają głowami i wydzielają uzdrawiające płyny (…), relacjonował Lewis. Na ulicach z czasem pojawił się również ‘pazzariello’ – starożytny błazen, a w niektórych domach odbywały się wyścigi w jedzeniu spaghetti, dzięki pojawieniu się na czarnym rynku potrzebnych do tego dania produktów. Autor pisał także o tym, kto ukrywał się za tajemniczym pseudonimem ‘wujek z Rzymu’ i dlaczego neapolitańskie pogrzeby zawsze urządzano z pompą, co przez to rozumiano i jak sobie radzono, kiedy kraj naznaczony wojną został pozbawiony luksusów. Zdradził również, jak walczono z syfilisem, dlaczego neapolitańczycy woleli jedzenie od miłości i co robili Włosi, kiedy spotykali go na ulicy (był postrzegany jako właściciel ‘złego oka’- jettatore’).
„Neapol’ 44” to niezwykła, bardzo dokładna relacja bardzo wrażliwego obserwatora, ukazująca ludzkie dramaty na konkretnych przykładach. Bez zbędnej ckliwości, bez sentymentalizmu, po męsku, Norman Lewis opisywał sytuacje, których był uczestnikiem. Zawsze skrótowo, sygnalizując jedynie temat, ale to wystarczało i spełniało swoją rolę. Zaskoczyła mnie umiejętność dostrzeżenia drobnostek i mnogość poruszanych przez niego zagadnień, dających pełen obraz miasta. Co ciekawe, pewnie nieświadomie aczkolwiek skrupulatnie udokumentował zmiany, jakie zachodziły w nim samym. Czytelnik ma okazję podglądać, jak dzień po dniu rodziło się jego uczucie do Italii, jak z każdą chwilą rozumiał coraz lepiej mentalność jej mieszkańców, jak wreszcie pokochał ją samą. I choć nie wszyscy go lubili, bo był uczciwym służbistą, nie przyjmował łapówek ku wielkiemu zaskoczeniu Włochów, kwestionował wątpliwie moralne rozkazy dowódców, to miał w tym mieście także wielu przyjaciół i piękne wspomnienia z związane z tym miejscem na ziemi. I choć wojna bez wątpienia odcisnęła na jego psychice trwały ślad, to trzeba pamiętać, że Włosi pomimo okupacji robili wszystko by żyć normalnie, czyli pełnią życia, bo tylko tak potrafili... Ten dziennik to kolaż złożony z portretu napotkanych ludzi i zwiedzonych miejsc; uczuć pozytywnych i dramatycznych okraszonych wojną; wreszcie z bogatych w informacje zapisów dotyczących Neapolu: jego klimatu, położenia, wierzeń, zwyczajów, obyczajów, itp. Jednym słowem gratka – Neapol podczas wojennej zawieruchy w pigułce - nie tylko dla pasjonatów historii, ale i wszystkich miłujących Włochy całym sercem jak Norman Lewis lub tych, którzy chcą się przekonać, skąd się bierze ta powszechna fascynacja. Polecam, warto.
Cytaty za: Neapol' 44, Norman Lewis, Czarne, Wołowiec 2014.
Ocena: 5+/6
Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: "Nie taka wojna straszna, jak ją malują?!?"
Oficer Norman Lewis pojawił się w Neapolu we wrześniu 1943 roku, kiedy kampania włoska była w toku. Mussolini nie zamierzał się poddać, alianci notorycznie tropili faszystów, a cywile każdego dnia walczyli o normalność. Mimo to w mieście było dość spokojnie, oficerowie czuli się zagubieni, momentami wręcz bezradni, niepotrzebni. Nie mieli pojęcia, gdzie czai się nieprzyjaciel i czy wojna nadal trwa. Ktoś przebąkiwał, że nastąpiło zawieszenie broni, ale nikt niczego nie był pewny: nadal jesteśmy odizolowani. Gdzieś z pewnością toczą się bitwy, ale wiemy o nich jedynie tyle, ile podsłuchamy w kolejce do kuchni, pisał. Żołnierze robili co chcieli, nikt się nimi nie interesował. Panowało przekonanie, że życie w Neapolu będzie mało pracowite, monotonne, a momentami pewnie nawet nudne. Nie dziwi zatem, iż Brytyjczyk zaczął sam sobie organizować zajęcia – zabrał się za podziwianie najbliższej okolicy (m.in. konstrukcji świątyni Neptuna). Kiedy przeniósł się do Albanelli - na południowym brzegu Sele, odniósł wrażenie, iż ta piękna okolica, praktycznie nienaznaczona wojną, to subtelny melanż krajobrazów: sadów jabłkowych obsypanych rumianymi owocami, winnic i gajów oliwnych zamieszkanych przez roje cudownych niebieskich pasikoników. Włochy w jego relacji nie po raz pierwszy jawią się czytelnikowi niczym spokojna kraina mlekiem i miodem płynąca, a opowieść Lewisa jest tak zaskakująca w zestawieniu z tym, co działo się na naszych frontach, że aż trudno uwierzyć, iż tu toczyła się ta sama krwawa, wyniszczająca wojna co w Polsce: Nadal nie widać czołgów ani artylerii, poza kilkoma działkami przeciwlotniczymi, ani żadnych oznak przygotowań do obrony, donosił. Zamiast krajobrazów splamionych krwią, autor przedstawił malownicze pustkowia, sady i warzywniki pełne owoców zapewniające jedzenie na wyciągnięcie ręki... Sielankę przerwał dość niespodziewanie odgłos kampanii wojennej: Kiedy siedzieliśmy przed chatą, czytając, opalając się i bez zapału sącząc kwaśne wino, odnieśliśmy wrażenie, że pomruk odległej kanonady, słyszalnej od wczesnego ranka, nagle się przybliżył… Jak to możliwe, iż podczas gdy Polacy ginęli tłumnie na polu walki, alianci w Neapolu radośnie biesiadowali? Nie do końca, choć ich pobyt we Włoszech czasami rzeczywiście przypominał raj na ziemi… Norman Lewis ukazał w swoim reportażu także dramatyczne momenty, których był świadkiem, np. kiedy Battipaglia, włoska Guernica, w kilka sekund została zrównana z ziemią. Mówiono, że prawie nikt nie przeżył i że w ruinach nadal leżą trupy. Jako dowód wspominano przykry zapach i roje much, panoszących się po nieuprzątniętych ulicach: gdy rozmawiałem ze starcem, poczułem jakąś nierówność pod butem, a przestępując z nogi na nogę, zerknąłem w dół i uświadomiłem sobie, że to, co wcześniej wziąłem za stary worek, w rzeczywistości było zwęglonymi i zgniecionymi zwłokami niemieckiego żołnierza…
Nadszedł czas, kiedy dość beztroska atmosfera w Neapolu uległa zmianie: brakowało wody pitnej, soli, mydła; miasto przepełnione było smrodem spalenizny, ludzie szukali czegokolwiek do jedzenia – często nawet jadalnych roślin, z którymi poradziłby sobie ich układ trawienny. Widoki też częściowo się przeobraziły: teraz często morze było po prawej, ruiny po lewej stronie... Na szczęście klimat wciąż był łaskawy - bezchmurne niebo wczesnojesiennej aury nie dawało się we znaki. Ludzie, którzy utracili cały dobytek, w tym także ubrania, pojawiali się na ulicach w dość zaskakujących stylizacjach: mężczyzna w starym smokingu, pumpach i wojskowych butach albo kobiety w koronkowych sukniach, wyglądające jakby były zrobione z firanek. Ale jakie to ma znaczenie, kiedy sytuacja w mieście przypominała teraz tę ze średniowiecza? Ze zniszczonych kanałów ściekowych wionął nieznośny odór, pojawił się brud, z nim choroby (dur, malaria) i matactwa różnego rodzaju. Także te natury moralnej - cmentarz stał się neapolitańskim zaułkiem kochanków, nieletnie dziewczynki przeobrażały się wulgarne prostytutki (w Neapolu stale lub dorywczo prostytuowały się wtedy czterdzieści dwa tysiące kobiet), a pewien ksiądz oferował kradzione z neapolitańskich katakumb przedmioty. Każdy chciał żyć godnie, za jaką cenę – nie miało to znaczenia: Dotąd naiwnie wierzyłem, ze można przywyknąć do smutku i cierpienia. Teraz zrozumiałem, że myliłem się, (…) przeżyłem nawrócenie, ale na pesymizm, wyznawał przygnębiony Lewis. Pojawiła się mafia i plaga złodziei, sięgających dosłownie po wszystko, co mogło mieć jakąkolwiek wartość - słupy telegraficzne, kable telefoniczne, włazy kanalizacyjne, instrumenty muzyczne czy kolekcja rzymskich kamei. Z wojskowych magazynów ginęły dostawy zaopatrzenia, które kupowane były przede wszystkim przez włoskich cywilów dysponujących gotówka. Kwitł czarny rynek skutecznie obniżający zdolność bojową (cywil mógł kupić przykładowo: karabin maszynowy, lekki czołg, penicylinę, której brakowało w szpitalach wojskowych). Niestety, mimo prób walki z tym powszechnym przestępstwem, podobnie jak i z cięższymi, większość procesów była farsą. Prokuratorzy często nie zapoznawali się nawet z aktami sprawy, nie wiedzieli, komu stawiali zarzuty, a do więzienia trafiały płotki zamiast grubych ryb…
Wojna sprawiła, że neapolitańczycy byli spragnieni cudów (na Zielone Świątki - ‘Pasqua di Rose’ - oczekiwano np. że krew świętego Januarego rozpuści się - od tego cudu uzależniali pomyślność ich miasta). Ludzie przeżywali zbiorowe halucynacje, a ich wierzenia bywały niekiedy bardziej realne od rzeczywistości: Wojna cofnęła neapolitańczyków do średniowiecza. Kościoły pełne są figur, które mówią, krwawią, oblewają się potem, kiwają głowami i wydzielają uzdrawiające płyny (…), relacjonował Lewis. Na ulicach z czasem pojawił się również ‘pazzariello’ – starożytny błazen, a w niektórych domach odbywały się wyścigi w jedzeniu spaghetti, dzięki pojawieniu się na czarnym rynku potrzebnych do tego dania produktów. Autor pisał także o tym, kto ukrywał się za tajemniczym pseudonimem ‘wujek z Rzymu’ i dlaczego neapolitańskie pogrzeby zawsze urządzano z pompą, co przez to rozumiano i jak sobie radzono, kiedy kraj naznaczony wojną został pozbawiony luksusów. Zdradził również, jak walczono z syfilisem, dlaczego neapolitańczycy woleli jedzenie od miłości i co robili Włosi, kiedy spotykali go na ulicy (był postrzegany jako właściciel ‘złego oka’- jettatore’).
„Neapol’ 44” to niezwykła, bardzo dokładna relacja bardzo wrażliwego obserwatora, ukazująca ludzkie dramaty na konkretnych przykładach. Bez zbędnej ckliwości, bez sentymentalizmu, po męsku, Norman Lewis opisywał sytuacje, których był uczestnikiem. Zawsze skrótowo, sygnalizując jedynie temat, ale to wystarczało i spełniało swoją rolę. Zaskoczyła mnie umiejętność dostrzeżenia drobnostek i mnogość poruszanych przez niego zagadnień, dających pełen obraz miasta. Co ciekawe, pewnie nieświadomie aczkolwiek skrupulatnie udokumentował zmiany, jakie zachodziły w nim samym. Czytelnik ma okazję podglądać, jak dzień po dniu rodziło się jego uczucie do Italii, jak z każdą chwilą rozumiał coraz lepiej mentalność jej mieszkańców, jak wreszcie pokochał ją samą. I choć nie wszyscy go lubili, bo był uczciwym służbistą, nie przyjmował łapówek ku wielkiemu zaskoczeniu Włochów, kwestionował wątpliwie moralne rozkazy dowódców, to miał w tym mieście także wielu przyjaciół i piękne wspomnienia z związane z tym miejscem na ziemi. I choć wojna bez wątpienia odcisnęła na jego psychice trwały ślad, to trzeba pamiętać, że Włosi pomimo okupacji robili wszystko by żyć normalnie, czyli pełnią życia, bo tylko tak potrafili... Ten dziennik to kolaż złożony z portretu napotkanych ludzi i zwiedzonych miejsc; uczuć pozytywnych i dramatycznych okraszonych wojną; wreszcie z bogatych w informacje zapisów dotyczących Neapolu: jego klimatu, położenia, wierzeń, zwyczajów, obyczajów, itp. Jednym słowem gratka – Neapol podczas wojennej zawieruchy w pigułce - nie tylko dla pasjonatów historii, ale i wszystkich miłujących Włochy całym sercem jak Norman Lewis lub tych, którzy chcą się przekonać, skąd się bierze ta powszechna fascynacja. Polecam, warto.
Cytaty za: Neapol' 44, Norman Lewis, Czarne, Wołowiec 2014.
Ocena: 5+/6
Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: "Nie taka wojna straszna, jak ją malują?!?"
Każda książka poruszająca tematykę historyczną mnie interesuje. Zatem tą muszę również przeczytać ;)
OdpowiedzUsuń