poniedziałek, 28 listopada 2011

Maria - Heinz-Lothar Worm

"Maria" Heinza-Lothara Worma zaintrygowała mnie z kilku powodów. Po pierwsze akcja tej powieści toczy się częściowo w Niemczech na przełomie XIX i XX wieku; po drugie jej tematyka zdawała się być niezmiernie interesująca oraz po trzecie została wydana w serii Okna, dzięki której miałam się otworzyć na siebie, na innych i na świat zewnętrzny, ale przede wszystkim na światło. To płynące z góry. Czy tak się stało? Zapraszam do przeczytania mojej recenzji, wtedy wszystko będzie jasne...

Na południu księstwa Waldeck, w małym miasteczku Kleinern żyje dwoje bez pamięci zadłużonych w sobie ludzi: Maria i Karol. Ojciec dziewczyny, Ludwik, nie zgadza się na ich związek, więc młodzi decydują się na dziecko, mając nadzieję, że ten zmieni zdanie i zezwoli na ich ślub. Tak się niestety nie dzieje i trudno się mu dziwić, gdyż okazuje się, że skrywał przez lata okrutny sekret: zakochani są rodzeństwem. Ta tragedia podcina młodym skrzydła i sprawia, że ich wszelkie plany i zamierzenia muszą ulec zmianie. Oboje nie biorą pod uwagę 'dobrych' rad ludzi, by pozbyć się dziecka i zrezygnować z siebie. Toteż decydują się częściowo w tajemnicy na wyjazd do Ameryki, gdzie nikt nie będzie wiedział, jakie brzemię noszą. Mimo trudności finansowych, udaje im się dostać na statek do Baltimore w stanie Maryland, gdzie czeka ich przygód bez liku. Maria na "Ferdynandzie" pozna pobożną staruszkę, która umrze na jej rękach i zostawi w spadku Biblię, Karol przeżyje katusze choroby morskiej, a wszyscy razem będą świadkami śmierci kapitana i zatonięcia ich statku oraz 'napaści' na amerykańską jednostkę, której kapitan nie zechce przyjąć na swój pokład pasażerów niemieckiego statku. Za czyn ów Karolowi grozić będzie nawet szubienica i widmo ostatecznego rozstania z ukochaną. Jeśli dodam do tego, iż młodzi znajdą na swej drodze rannego Indianina, a ich dom spłonie właśnie dzięki jego pobratymcom, zaś ostoję i wsparcie znajdą u małżeństwa Schade'ów (będących rodziną dobrej staruszki ze statku) oraz że narodzi się im ukochane dziecko, to z pewnością jesteście ciekawi, czy nastąpi happy end. Tego niestety nie zdradzę, bo nie weźmiecie "Marii" do ręki...

Heinz-Lothar Worm jest germanistą i nauczycielem, autorem książek oraz dyrektorem Muzeum Ludowego w Linden i to znajduje swoje odbicie w "Marii". Książka jest napisana prostym językiem, poprawnie, niczym krótka legenda, powiązana z losów kilku rodzin (być może znana autorowi ze słyszenia bądź pracy muzealnej?). Czyta się ją szybko i stosunkowo dobrze. Mnie niestety nie porwała i właściwie nie mogłam doczekać się jej końca. Główni bohaterowie są ledwo nakreśleni i trudno cokolwiek o nich powiedzieć. Kiedy jakiś wątek zaczyna się 'rozkręcać' mówiąc kolokwialnie i jest szansa, by czytelnik wciągnął się w akcję, Worm szybko go kończy, nie dając możliwości na wczucie się w sytuację postaci bądź identyfikację z nimi. Za dużo w niej także przewidywalnych momentów, szczęśliwych, pozytywnych i w konsekwencji aż nudnych przypadków. Tak więc styl autora kompletnie nie przypadł mi do gustu.

"Maria" to bez wątpienia propozycja dla ludzi wierzących, gdyż dużo w niej odwołań do Pisma Świętego. Podczas lektury towarzyszyła mi wciąż piękna myśl wypowiedziana przez tę staruszkę na statku: 'Powierz Panu swoją drogę i zaufaj Mu. On sam będzie działał', która mogłaby stanowić motto tej powieści. Cóż jednak z tego, skoro całość prezentuje się mizernie i nie budzi zachwytu? Z Serią Okna wiązałam duże nadzieje, bo miałam ochotę na uduchowioną książkę, która poprawiłaby mój nastrój i wlała w moje serce odrobinę światła. Niestety, "Maria" nie spełniła pokładanych w niej nadziei i nawet jej piękne wydanie nie zatarło wrażenia, że wieje od niej nudą...

Ocena 3/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Promic oraz portalowi Sztukater.pl


sobota, 26 listopada 2011

Propoyzcje dla najmłodszych czytelników...

Literozagadki - Łukasz Dębski
Kiedy pogoda za oknem nie zachęca do spacerów, a w domu wieje nudą, warto mieć pod ręką jakąś książeczkę, która urozmaici czas naszym najmłodszym czytelnikom. "Literozagadki" Łukasza Dębskiego zdają się być odpowiednią lekturą, zapewniającą oprócz nauki, dobrą zabawę. Sam autor ma już pewne doświadczenie w pisaniu dla dzieci, o czym świadczą przekłady jego książek na język angielski, niemiecki, czeski i rosyjski. Jeśli dodam, iż publikował w Misiu, Polityce i The Guardian, dochodzę do wniosku, że nie mógł napisać nudnej i naiwnej książeczki. I rzeczywiście takiej nie napisał!

"Literozagadki" adresowane są do dzieci w wieku 6-9 lat (choć ja przerobiłam je z moim synkiem, który jest dopiero przedszkolakiem), pragnące poznać alfabet za sprawą krótkich rymowanek i kolorowych ilustracji, pobudzających skutecznie wyobraźnię. Na każdej stronie mamy do czynienia z prostą zagadką, dotyczącą słowa rozpoczynającego się na kolejne litery alfabetu. Nie napiszę chyba nic odkrywczego, jeśli stwierdzę, iż dzieci kochają łamigłówki, a kiedy ich uzupełnieniem staje się intrygujący obrazek, zasiadają z radością, by wykazać się swoją 'erudycją'.
Co do samych ilustracji, to trzeba oddać pani Annie Kaszubie-Dębskiej, iż wykonała doskonałą pracę, gdyż jej obrazki nie są statyczne, ale żywe, pełne ekspresji i dynamiczne, co bez wątpienia jet kolejnym atutem tej 40-stronicowej książeczki edukacyjnej. Nie brak w nich także groteski, przejaskrawienia bądź absurdu, co sprawia, że dzieci z pewnością chętnie do nich nawiążą. Jeśli zechcą je jeszcze opisać: co się na nich dzieje, dlaczego pojawiły się tu takie, a
nie inne zwierzęta, to możemy być pewni, że za sprawą swej nieograniczonej wyobraźni, rozwiną je w piękną historię.

Polecam tę ślicznie wydaną książkę nie tylko dzieciom, które mają problemy z zapamiętaniem alfabetu, ale wszystkim, którzy chcą się mądrze pobawić, poszerzając swoją wiedzę i nie marnując bezczynnie czasu przed telewizorem. Jeśli uda się Wam, rodzicom, zaangażować także młodsze rodzeństwo, pęd do wiedzy będzie zapewne jeszcze większy, a radość rodziców i nauczycieli ogromna. Polecam - moje dziecko było zachwycone, Wasze też będą!

Ocena 6/6
Moje miłe bajki - Urszula Kozłowska

Publikacji zawierających bajki dla dzieci jest na naszym rynku wiele. Wszystkie są pięknie wydane, solidnie oprawione, czasem nawet grające, a przede wszystkim cudownie kolorowe, bo oprócz treści ważne są także ilustracje, będące w przypadku dzieci nieodłącznym ich uzupełnieniem.

Podobnie jest w przypadku "Moich miłych bajek" wydanych przez Wydawnictwo Wilga, a przetłumaczonych na język polski przez Urszulę Kozłowską. Książka zwiera osiem znanych i lubianych bajek: Złotowłosa i trzy niedźwiadki, Czerwony Kapturek, Trzy małe świnki, Śpiąca Królewna, Piernikowy ludzik, Królewna Śnieżka, Jaś i czarodziejska fasola, Kopciuszek.
Każda ma do dyspozycji dwie strony i moc pięknych obrazków, które przyciągają dziecięce spojrzenia niczym magnes. Obrazki oceniam bardzo wysoko: są przyjazne dla oka i zachęcają do dyskusji, rozwijając wyobraźnię naszych maluchów. Co zaś z treścią? Każda bajka zaczyna się krótkim nierymowanym wprowadzeniem, by za moment przejść w rymowanki, czyli wierszowany tekst z łatwością wpadający w ucho młodego odbiorcy. No i właśnie te momenty przejścia mi się nie spodobały. Kiedy zasiadłam z moimi dziećmi do czytania i miałam na ich wyraźną prośbę przeczytać od razu wszystkie bajeczki, przyznam szczerze, że się zmęczyłam (nie ze względu na ich ilość, ile właśnie - hmm... tłumaczenie? sposób narracji?). Być może delektując się 'miłymi bajkami', czytując jedną dziennie, nikt nie wyłapie tego ‘utrudnienia’, może ktoś takie wariacje nawet lubi. Mnie się niestety nie spodobało i mając nieograniczony wybór podobnych tytułów, do "Moich miłych bajek" nie sięgam zbyt często...

Ocena 3/6

Za możliwość przeczytania obu książek serdecznie dziękuję w imieniu własnym, a zwłaszcza moich dzieci Wydawnictwu WILGA oraz portalowi Sztukater.pl


czwartek, 24 listopada 2011

Blondyn i Blondyna - Magdalena Kulus

Przyznaję, iż byłam w stosunku do tej książki odrobinę nieufna. Bałam się, że jej główna bohaterka oprócz swej przyjaźni z psem zechce przemycić też garść utyskiwań na jej tragiczny i niesprawiedliwy los, tudzież bariery architektoniczne, nieustanne cierpienie, brak refundacji za leczenie z NFZ i inne pretensje podobnego kalibru. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że Magdalena Kulus nie tylko się w swej książce nie skarży, ale wręcz zaraża swoich czytelników optymizmem i pozytywnym podejściem do życia... Jako osoba niepełnosprawna mogłaby zamknąć się w czterech ścianach i płakać, a tymczasem ona pracuje w Urzędzie Miasta Tychy, robi doktorat z polonistyki na Uniwersytecie Śląskim, założyła stowarzyszenie osób chorych na zanik mięśni "SMAk życia" i świetnie się bawi za sprawą swych przyjaciół, w tym tego najwierniejszego - psa asystenta, o którym jest jej książka "Blondyn i Blondyna".

Tytułowy Blondyn to biszkoptowy golden retriever o imieniu Igor (przez panią zwany pieszczotliwie Królewiczem, Ajkusiem lub Gusiem), który pomaga Megi, chorej na rdzeniowy zanik mięśni w życiu codziennym. Pies wspiera ją we wszystkich możliwych czynnościach: począwszy od przynoszenia leków, telefonu, pilota, poprzez podawanie z zamkniętej szafy pidżamy, a na wyciąganiu kasety z magnetowidu (nie) kończąc. Pomaga jej bowiem także w rehabilitacji, bezpośrednio wpływając na komfort życia i jest iskierką, dla której chce się żyć. Nic więc dziwnego, że Ajkuś bez problemu zjednuje swoją pracą oraz siłą woli sympatię nawet najtwardszych przeciwników i wszędzie jest mile widziany.

Owa wyjątkowo 'ruchliwa' osóbka jaką jest Megi zabiera swego prawdziwego przyjaciela - Blondyna dosłownie wszędzie. Na spotkanie z przedszkolakami w ramach dogoterapii (Królewicz jest do tego stworzony!), do biblioteki, na uczelnię czy na spotkanie autorskie z Normanem Davisem, gdzie trudno kontrolować nieodgadnioną psią naturę... Nie byłoby jednakże aktywności Magdy, gdyby nie jej bliscy: niezastąpieni rodzice oraz przyjaciele (w tym klerycy zapisujący się na kilka tygodni naprzód na 'dyżur' u niej). To w tej książce Magda chce im za wszystko podziękować, docenić ich trud i nieustanną pomoc. Im oraz Blondynowi, którym ta książka jest przesiąknięta. Proszę zwrócić uwagę na sam tytuł "Blondyn i Blondyna": to pies jest na pierwszym miejscu, nie właścicielka... Opisując ich wspólne przebywanie, pracę, przyjaźń, nie sposób nie uronić łzy wzruszenia czy wydobyć z siebie okrzyku radości. Okazuję się bowiem, iż nawet taki ułożony Ajkuś, ma jak każdy golden słabsze chwile, kiedy zje 15 kg karmy lub garść śmieci z trawnika...

Książka "Blondyn i Blondyna " składa się z postów, jakie Magda zamieszcza na swym blogu (http://blondyniblondyna.blox.pl - polecam!). Czyta się ją świetnie i bardzo szybko, momentami wręcz zachłannie. Jest bowiem w niej sama prawda, sprawy życia codziennego - przez nas wykonywane automatycznie, a dla osoby niepełnosprawnej urastające do wielkiej rangi - głębokie przemyślenia i wielka nadzieja. Ten swoisty pamiętnik dotyczący zmagań z nieuleczalną chorobą, to doskonała okazja dla ludzi w pełni zdrowych, by poznać inną jakość życia, dowiedzieć się, ile problemów nastręcza Megi prysznic, zapakowanie się do samochodu, wyjście na imprezę sylwestrową czy udział w rekolekcjach Ruchu Światło Życie poza miejscem zamieszkania. Mimo, iż można odnieść niekiedy wrażenie, że ta mnogość tematów może męczyć, zapewniam Was, iż to właśnie dzięki owemu 'chaosowi', poznajemy pełny obraz życia głównej bohaterki i jej najbliższych, z wyjątkowym psiakiem na czele. Autorka, jak sama pisze o sobie jest osobą zachłanną na życie, na wrażenia, na jutro i dobrze wie, że każdy z nas - zdrowy czy chory - ma mało czasu. Postarajmy się o tym pamiętać narzekając kolejny raz na nasz los i uczmy się afirmacji życia od tak pozytywnych, lecz doświadczonych ciężką chorobą, bohaterów ...
Ocena 5+/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu SOL oraz portalowi Sztukater.pl

niedziela, 20 listopada 2011

Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki - Mario Vargas Llosa

Piękna, zmysłowa, charakterna kobieta. Femme fatale. Zdolna do wszystkiego kokietka, doprowadzająca mężczyzn do szaleństwa. Inteligentny, rozsądny, bez pamięci zakochany w niej mężczyzna, potrafiący wybaczyć dużo. Bardzo dużo. Historia miłosna jakich setki. Powieść na pierwszy rzut oka dająca się porównać z ambitniejszą telenowelą, taką w której brak banału, monotonii, przewidywalności czy zwykłej śmieszności. Piękny język, wartka akcja, doskonale zarysowani bohaterowie. Po prostu mądra książka naznaczona odważnym, inteligentnym i realistycznym piórem autora. Proszę Państwa, oto literatura z najwyższej półki: "Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki" Mario Vargas Llosy!

Historia owego uczucia ma swoje korzenie W Peru, w okresie dojrzewania Ricardo Somocurcio i jego niegrzecznej dziewczynki (sama nie wiem, jakie imię powinnam tu wpisać, by ją odpowiednio określić nie pomijając niczego - Chilijeczka Lilly, towarzyszka Arlette, madame Robert Arnoux, Mrs. Richardson, Kuriko, madame Ricardo Somocurcio czy Otilia). Pośród różnych zawirowań politycznych, w kilku miastach świata, na tle różnorodnych osób rozgrywa się szaleńcza pogoń za zimną i chciwą kobietą, która uparcie dąży do celu, konsekwentnie zdobywając to, na czym najbardziej jej zależy: odpowiedniej pozycji społecznej i pieniądzach, dzięki którym będzie mogła korzystać z uroków życia do woli. Czy to nieuchwytność zimnej Chilijeczki, wyrachowanie, umiejętność zaskoczenia głównego bohatera, namiętność czy prawdziwa miłość sprawia, że Ricardo spełnia każde jej życzenie, jest na każde jej zawołanie i swoje szczęście upatruje jedynie przy jej boku, trudno powiedzieć. Faktem jest, że "Szelmostwa.." są właśnie zapisem emocji, jakie narastają u Somocurcio podczas kontaktów (lub ich braku) z Lilly i dokumentem jego wielkiej miłości i gorącej namiętności do tej kobiety aż po jej kres. Ta trudna relacja grzecznego chłopca i niegrzecznej dziewczynki, daje także możliwość sięgnięcia głębiej, do polityki, wszak Llosa to pisarz zaangażowany, który nie stroni od ważkich problemów. Mamy okazję obserwować skomplikowaną historię Peru na przestrzeni wielu burzliwych dla niego lat. Wszelkie informacje dotyczące rewolucji (np. olbrzymia chęć Paula, przyjaciela Ricardo, zrobienia z Peru drugiej socjalistycznej republiki Ameryki Łacińskiej, członkostwo Arlette w MIRU) nie przeszkadzają takim czytelnikom jak ja, którzy o historii tego kraju wiedzą tyle co kot napłakał, zagłębić się w lekturze i czerpać z niej całe morze satysfakcji. Co warte podkreślenia, Llosa nie ogranicza się tylko do swej ojczyzny, ale daje nam także możliwość podejrzenia, co się dzieje w Paryżu (wszak Ricardo jest wziętym tłumaczem przy UNESCO - sam pisarz ma także w swojej biografii podobny epizod, a podobieństw jest więcej - obaj marzyli o Paryżu, by ostatecznie w nim zamieszkać, obaj fascynowali się chwilowo rewolucją, mieli podobne spojrzenie na świat), ale i w Londynie (razem z hippiską Marcellą) czy Tokio. Jednym słowem dzieje się dużo, tak dużo, że od książki nie mogłam się oderwać, będąc wciągnięta w jej akcję i całkowicie nią pochłonięta. Nie zmienia to jednak faktu, że trudno opisać tę miłosną fabułę...

Jest to moje pierwsze spotkanie z Mario Vargas Llosa i z pewnością nie ostatnie. Choć "Szelmostwa..." są postrzegane jako jego słabsze dzieło, ja jestem pod WIELKIM wrażeniem stylu tego pisarza. Odbija się w nim doskonały zmysł obserwatorski, wielka wrażliwość skryta pod pozorem wulgarności czy pikanterii oraz błyskotliwość i inteligencja. Po przeczytaniu ostatniej strony czułam wielki żal, że to już koniec gonitwy Ricardo za uciekającym króliczkiem, który absolutnie nie jest naiwny i godny pożałowania. Bowiem bohaterowie tej powieści mają swoje wady i zalety, gorsze i lepsze dni przez co i nasza identyfikacja z nimi jest łatwiejsza. Mimo, iż czasem jest nam trudno zrozumieć ich sposób postępowania, nie można odmówić im realizmu, prawdy, jaką kryją w swoim sercu, co udowodniają na każdym kroku błądząc. Llosa ma wielki dar - swoim pięknym tekstem, komunikatywnym stylem i żywiołowymi opisami - sprawił, iż byłam wszędzie tam, gdzie Ricardo i jego Chilijeczka, czułam emocje, które im towarzyszyły i było mi z tą parą tak dobrze, że nie chciałam wracać do mojego uporządkowanego świata. Teraz z jeszcze większą odwagą sięgnę po kolejne utwory tego wybitnego Noblisty i już się cieszę, bo z pewnością dostarczą mi wielu niezapomnianych wrażeń.

Ocena 6/6

czwartek, 10 listopada 2011

Dotknąć prawdy - Antoinette van Heugten

O tym, że matka dla swego dziecka zrobi wszystko nie trzeba nikogo przekonywać. Z narażeniem własnego życia jest w stanie walczyć o swoje potomstwo niczym lwica. Nie tracąc nadziei, z uporem maniaka trwa przy swym dziecku zawsze, nawet kiedy ją zawiedzie lub popełni najcięższy grzech. Tej niewiarygodnej więzi matka-dziecko poświęcono wiele miejsca w literaturze, ale wciąż pojawiają się nowe publikacje, które próbują ów motyw przedstawić w innym świetle, uczynić ciekawszym, bogatszym, zaskakującym, itd. Do tego grona dołączyła także Antoinette van Heugten, absolwentka University of Texas School of Law, prawniczka zajmująca się tematyką autyzmu, której książka "Dotknąć prawdy" zaskoczyła mnie i poruszyła do głębi, choć czułam, że tak będzie...

Danielle Parkman, nowojorska prawniczka, to matka, której ukochane dziecko dotknięte jest autyzmem, a dokładniej  jego szczególną formą - zespołem Aspergera.Choć 16-letni Max jest inteligentny i nie sposób odmówić mu wielu umiejętności, to jego ekscentryczne zachowanie i upośledzone umiejętności uczenia się, sprawiają, że staje się pośmiewiskiem kolegów ze szkoły, a jego dziewczyna Sonya opuszcza go bez zająknięcia. Chorobę chłopca Parker niesie na swych ramionach bez jakiejkolwiek pomocy, uparcie wspierając spychanego coraz bardziej na margines społeczny syna. Przez to więź depresyjnego Maxa i jego dzielnej mamy jest niezwykle silna, wypróbowana i zdająca się być niezniszczalna. Kiedy Danielle przeczyta w pamiętniku Maxa skomplikowany opis przerażającego planu samounicestwienia, a później Max stanie się agresywny i sięgnie po narkotyki, kobieta błyskawicznie postanawi szukać pomocy. Ostatecznie zdecyduje się umieścić go w szpitalu psychiatrycznym, gdzie liczy na szybkie postawienie diagnozy i zastosowanie odpowiedniej terapii. Tam jednakże Max zmieni się nie do poznania - straci nad sobą kontrolę i pobije innego pacjenta. Lekarze zaś stwierdzą, iż jest nieuleczalnie chory psychicznie, bo cierpi na zespół schizoafektywny. W tych dramatycznych momentach Danielle może liczyć na wsparcie Marianne Morrison, matki autystycznego Jonasa, którego Max nie toleruje... Kobiety początkowo obserwują się wzajemnie, dużo rozmawiają, wspierają się i podglądają swoje zmagania z chorobą ukochanych synów. Kiedy Jonas zostaje zabity, a głównym i właściwie jedynym podejrzanym staje się Max, świat Danielle wywraca się do góry nogami. Jak bowiem matka ma uwierzyć, że jej ukochany, chory syn brutalnie zamordowało bezbronne dziecko, kolegę jej bliskiej koleżanki?!? Danielle jednakże nawet kiedy znajduje Maxa zakrwawionego i zamroczonego obok ofiary, nawet przez chwilę nie wątpi w niewinność Maxa. Jej jedynym celem jest udowodnić światu, że się myli, bo kiedy dowody zbrodni giną bezkarnie lub są niszczone za sprawą błędnych decyzji policji, to nie może być przypadek! Oskarżana o zatracenie kontaktu z rzeczywistością oraz próbę wyparcia, niepogodzenia się z losem i chorobą syna kobieta stawia wszystko na jedną kartę i sukcesywnie odkrywa prawdę, niezależnie jak bardzo bolesna by ona nie była...

W dalszej części książki jesteśmy świadkami walki, jaką ta odważna prawniczka toczy, by oczyścić z zarzutów swoje jedyne dziecko. Za sprawą języka Antoinette van Heugten, książka aż kipi od emocji, przerażających sytuacji czy zapierających dech w piersi momentów. Czytelnik obserwuje cierpienie bezbronnego chłopca, jego straszliwie pokłute i posiniaczone ramiona, powiązane ręce, bezradność matki i okrucieństwo amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości i systemu opieki zdrowotnej. 
Autorka "Dotknąć prawdy" napisała bardzo mądrą książkę, w której porusza ważkie tematy (dziecko autystyczne a społeczeństwo, możliwość socjalizacji chorego z zespołem Aspergera, itd.) co nasuwa mi automatycznie porównanie do Jodi Picoult, łącząc je z wartką, sesnacyjną akcją, znaną dajmy na to z thrillerów Cobena. To sprawia, że powieść ta może trafić w gust absolutnie każdego czytelnika. Jeśli dodam do tego fakt, iż książka trzyma w napięciu do samego końca, jest nieprzewidywalna, pełno w niej intryg, dobrze nakreślonych postaci, a przede wszystkim bezgranicznej miłości matki do syna, zdołającej przetrwać wszystko, to mam nadzieję, że więcej zachęcać Was już nie muszę. Zapraszam do lektury i obiecuję, że nie odłożycie książki póki jej nie skończycie!

Ocena: 5/6

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Mira


oraz portalowi Sztukater.pl