Grzegorza Krzymianowskiego poznałam całkiem niedawno za sprawą jego fenomenalnych „Anomalii”. Nie mogłam sobie odmówić przeczytania powieści, którą debiutował w 2010 roku, bo byłam ogromnie jej ciekawa. Mowa o „Historii mojego upadku”, której autora nie bez kozery porównuje się do Bernharda, Houellebecqa czy Celine’a. Ostry, plastyczny język, wyśmienicie nakreślony bohater, doskonały zmysł obserwacji i umiejętność przelania na papier bolączek człowieka XXI wieku po raz kolejny mnie zmroził i zauroczył zarazem. Panie Grzegorzu - chapeau bas!
Główny bohater to 33-letni mężczyzna dokonujący bolesnego rozrachunku z życiem swoim i swoich najbliższych: rodziców, siostry i szwagra oraz własnej żony i syna. Pretekstem do zwierzeń staje się podział majątku po śmierci ojca i spotkanie w rodzinnym gronie, przy okazji którego mężczyzna nie szczędzi krytyki nikomu, nie wyłączając również siebie. Jest dziennikarzem, pracuje w dziale miejskim podrzędnej gazety. W oczach matki i siostry Agnieszki (będącej dobrze zarabiającym patomorfologiem) jest krnąbrnym nieudacznikiem: zostałem (…) głównym winowajcą odpowiedzialnym za klęskę projektu pod nazwą nasza rodzina. To ja w oczach matki i siostry uchodzę za czarną owcę, to ja jestem wyrzutkiem, niechcącym podporządkować się niepisanej regule posłuszeństwa (…)
Jego dom rodzinny nie należał do najszczęśliwszych. Rodzice często się kłócili i to właśnie oni według niego zrobili ze swych dzieci duchowych inwalidów, dokonali na nich zbrodniczej amputacji osobowości i zubożyli duchowo. Podczas gdy ojciec zawsze był bierny, pogrążony w konflikcie z samym sobą i fundował rodzinie milczący gwałt; matka jako głowa rodziny działała zdecydowanie, szybko, terroryzując wszystkich krzykiem, poza tym zawsze miała stanowczy, oschły, pozbawiony miłości wyraz twarzy. Nawet herbata smakowała jak wszystko w tym domu, gorzką, papierową sztucznością, a rozgrywający się spektakl ledwie skrywanej nienawiści, podobnie jak bezwzględna, wieloletnia musztra niszczyła dzieci, wszelkie relacje międzyludzkie i niestety miała swoje bolesne konsekwencje w przyszłości. Nasz bohater został także naznaczony także alkoholizmem ojca, który po wyprowadzce ze swojego domu rodzinnego, zamknął się w sobie, popadł w depresję i zaczął pić. Ciągając chłopca po spelunach, filozofował, iż syna do szóstego roku życia należy rozpieszczać, do siedemnastego traktować jak niewolnika, a dopiero później można z niego zrobić kumpla. Jednak zamiast się z nim zaprzyjaźnić, wyjechał do RFN na koncerty (był jednakże dość przeciętnym muzykiem w oczach syna) i tam został, by zarabiać godziwe pieniądze albo po prostu, by uciec przed problemami... Później, już z po powrocie, gdy okazało się, że jest chory na nowotwór, czytelnik ma okazję zapoznać się ze świadectwem żegnającego się z życiem człowieka i jego otoczeniem, które także będzie musiało dostosować się do dramatycznej sytuacji...
Narrator jest bardzo krytyczny w swych sądach. Surowo ocenia ludzi (dostanie się prawnikom, lekarzom, politykom, a nawet agentowi 007 i ciężarnym kobietom, tudzież młodym matkom z wózkami), bo zwyczajnie ich nie lubi, bo kontakt z nimi nigdy nie był mu potrzebny. Ta swoista odraza do ludzkości będzie w nim pokutować jeszcze długo. Gdy nie potrafił odnaleźć się wśród kolegów ze studiów, szybko stał się odludkiem, co nie dziwi, skoro nigdy nie potrafił znieść nawet własnego towarzystwa. Kiedy dowiedział się, że jego dziewczyna jest w ciąży, wpadł w panikę: nie dzwonił, nie odbierał telefonów, uciekł. Wszak świadome umieszczenie nasienia w żeńskiej gamecie jest ze strony mężczyzny aktem najwyższej odwagi, na jaką w ogóle stać istotę ludzką, jest najwyższą ofiarą, której może dokonać człowiek, i oznaką gotowości na poświęcenie własnego ja wyższej idei – idei ciągłości gatunku. A on nie był odważny i nie chciał się poświęcać. Nakłaniał swą dziewczynę do aborcji, bo był nieprzygotowany emocjonalnie do pełnienia tej ważkiej roli, a jak sam tłumaczył wychowany w atmosferze księżycowego chłodu, mogłem spłodzić i odchować jedynie podobną sobie, równie nieszczęśliwą istotę, egotyka ze skłonnościami do depresji, pozbawioną racji bytu ofiarę lekkomyślności własnych rodziców, a tego za wszelką cenę chciał uniknąć. Gdy narodził się syn, patrzył na niego i powtarzał słowa świętego Augustyna: W chłopcu tym oprócz mego grzechu nie było nic mojego, nie wykazał się empatią, niestety. Potem dość szybko uciekł do Lublina, rozwiódł się z żoną, bo dla niego małżeństwo to system generujący kłamstwo, to wręcz katalizator oszustwa, manufaktura fałszu, którego wiarygodność zależy od ślepoty i talentów do mistyfikacji obu zainteresowanych stron i został sam. Tylko czy tego chciał naprawdę?
Krzymianowski prowadzi nas po brudnej i nieprzyjaznej Łodzi (wymienia dworzec Łódź Fabryczna, ulicę Tuwima, Wólczańską, Piotrkowską, Piłsudskiego, kompleks szpitalny na terenie Lasu Łagiewnickiego, herbaciarnię „Niebieskie Migdały”, „Central”). Wspomina przy okazji derby Łodzi, mające być świętem miasta, a stające się jednakże okazją do bójki i gwałtu. Ten dość oryginalny spacer wzmacnia dodatkowo pesymistyczną wymowę powieści i tragiczne położenie bohatera, tudzież pokolenia współczesnych trzydziestolatków. Jest to obraz miasta bardzo rzeczywisty i niezwykle smutny. Dla mnie tym bardziej, bo to moje miasto rodzinne…
Wszechobecny pesymizm, odrętwienie, brak własnego miejsca w świecie i niemożność odnalezienia się w żadnej roli. Negacja autorytetów, brak chęci do życia, wiary w przyszłość, brak celów i pragnień – oto świat głównego bohatera „Historii mojego upadku”, dobrej psychologicznej prozy, w której na próżno szukać optymizmu. I choć podobno człowiek (…) składa się (…) z przeoczonych szans, ze spotkań, które nie doszły do skutku, z rozmów, na które zabrakło odwagi bądź czasu, z decyzji, które powinny być inne, i z chwiejności w chwilach, kiedy trzeba zdobyć się na jasność, to warto dać mu szansę, pozwolić wylać swe żale i spróbować go zrozumieć, by kiedyś usłyszeć choćby skrawek nadziei w jego głosie… Bardzo polecam.
Cytaty za: „Historia mojego upadku”, Grzegorz Krzymianowski, Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.
Ocena 6/6
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Księgarni Gandalf i tradycyjnie polecam ich bogatą ofertę
Główny bohater to 33-letni mężczyzna dokonujący bolesnego rozrachunku z życiem swoim i swoich najbliższych: rodziców, siostry i szwagra oraz własnej żony i syna. Pretekstem do zwierzeń staje się podział majątku po śmierci ojca i spotkanie w rodzinnym gronie, przy okazji którego mężczyzna nie szczędzi krytyki nikomu, nie wyłączając również siebie. Jest dziennikarzem, pracuje w dziale miejskim podrzędnej gazety. W oczach matki i siostry Agnieszki (będącej dobrze zarabiającym patomorfologiem) jest krnąbrnym nieudacznikiem: zostałem (…) głównym winowajcą odpowiedzialnym za klęskę projektu pod nazwą nasza rodzina. To ja w oczach matki i siostry uchodzę za czarną owcę, to ja jestem wyrzutkiem, niechcącym podporządkować się niepisanej regule posłuszeństwa (…)
Jego dom rodzinny nie należał do najszczęśliwszych. Rodzice często się kłócili i to właśnie oni według niego zrobili ze swych dzieci duchowych inwalidów, dokonali na nich zbrodniczej amputacji osobowości i zubożyli duchowo. Podczas gdy ojciec zawsze był bierny, pogrążony w konflikcie z samym sobą i fundował rodzinie milczący gwałt; matka jako głowa rodziny działała zdecydowanie, szybko, terroryzując wszystkich krzykiem, poza tym zawsze miała stanowczy, oschły, pozbawiony miłości wyraz twarzy. Nawet herbata smakowała jak wszystko w tym domu, gorzką, papierową sztucznością, a rozgrywający się spektakl ledwie skrywanej nienawiści, podobnie jak bezwzględna, wieloletnia musztra niszczyła dzieci, wszelkie relacje międzyludzkie i niestety miała swoje bolesne konsekwencje w przyszłości. Nasz bohater został także naznaczony także alkoholizmem ojca, który po wyprowadzce ze swojego domu rodzinnego, zamknął się w sobie, popadł w depresję i zaczął pić. Ciągając chłopca po spelunach, filozofował, iż syna do szóstego roku życia należy rozpieszczać, do siedemnastego traktować jak niewolnika, a dopiero później można z niego zrobić kumpla. Jednak zamiast się z nim zaprzyjaźnić, wyjechał do RFN na koncerty (był jednakże dość przeciętnym muzykiem w oczach syna) i tam został, by zarabiać godziwe pieniądze albo po prostu, by uciec przed problemami... Później, już z po powrocie, gdy okazało się, że jest chory na nowotwór, czytelnik ma okazję zapoznać się ze świadectwem żegnającego się z życiem człowieka i jego otoczeniem, które także będzie musiało dostosować się do dramatycznej sytuacji...
Narrator jest bardzo krytyczny w swych sądach. Surowo ocenia ludzi (dostanie się prawnikom, lekarzom, politykom, a nawet agentowi 007 i ciężarnym kobietom, tudzież młodym matkom z wózkami), bo zwyczajnie ich nie lubi, bo kontakt z nimi nigdy nie był mu potrzebny. Ta swoista odraza do ludzkości będzie w nim pokutować jeszcze długo. Gdy nie potrafił odnaleźć się wśród kolegów ze studiów, szybko stał się odludkiem, co nie dziwi, skoro nigdy nie potrafił znieść nawet własnego towarzystwa. Kiedy dowiedział się, że jego dziewczyna jest w ciąży, wpadł w panikę: nie dzwonił, nie odbierał telefonów, uciekł. Wszak świadome umieszczenie nasienia w żeńskiej gamecie jest ze strony mężczyzny aktem najwyższej odwagi, na jaką w ogóle stać istotę ludzką, jest najwyższą ofiarą, której może dokonać człowiek, i oznaką gotowości na poświęcenie własnego ja wyższej idei – idei ciągłości gatunku. A on nie był odważny i nie chciał się poświęcać. Nakłaniał swą dziewczynę do aborcji, bo był nieprzygotowany emocjonalnie do pełnienia tej ważkiej roli, a jak sam tłumaczył wychowany w atmosferze księżycowego chłodu, mogłem spłodzić i odchować jedynie podobną sobie, równie nieszczęśliwą istotę, egotyka ze skłonnościami do depresji, pozbawioną racji bytu ofiarę lekkomyślności własnych rodziców, a tego za wszelką cenę chciał uniknąć. Gdy narodził się syn, patrzył na niego i powtarzał słowa świętego Augustyna: W chłopcu tym oprócz mego grzechu nie było nic mojego, nie wykazał się empatią, niestety. Potem dość szybko uciekł do Lublina, rozwiódł się z żoną, bo dla niego małżeństwo to system generujący kłamstwo, to wręcz katalizator oszustwa, manufaktura fałszu, którego wiarygodność zależy od ślepoty i talentów do mistyfikacji obu zainteresowanych stron i został sam. Tylko czy tego chciał naprawdę?
Krzymianowski prowadzi nas po brudnej i nieprzyjaznej Łodzi (wymienia dworzec Łódź Fabryczna, ulicę Tuwima, Wólczańską, Piotrkowską, Piłsudskiego, kompleks szpitalny na terenie Lasu Łagiewnickiego, herbaciarnię „Niebieskie Migdały”, „Central”). Wspomina przy okazji derby Łodzi, mające być świętem miasta, a stające się jednakże okazją do bójki i gwałtu. Ten dość oryginalny spacer wzmacnia dodatkowo pesymistyczną wymowę powieści i tragiczne położenie bohatera, tudzież pokolenia współczesnych trzydziestolatków. Jest to obraz miasta bardzo rzeczywisty i niezwykle smutny. Dla mnie tym bardziej, bo to moje miasto rodzinne…
Wszechobecny pesymizm, odrętwienie, brak własnego miejsca w świecie i niemożność odnalezienia się w żadnej roli. Negacja autorytetów, brak chęci do życia, wiary w przyszłość, brak celów i pragnień – oto świat głównego bohatera „Historii mojego upadku”, dobrej psychologicznej prozy, w której na próżno szukać optymizmu. I choć podobno człowiek (…) składa się (…) z przeoczonych szans, ze spotkań, które nie doszły do skutku, z rozmów, na które zabrakło odwagi bądź czasu, z decyzji, które powinny być inne, i z chwiejności w chwilach, kiedy trzeba zdobyć się na jasność, to warto dać mu szansę, pozwolić wylać swe żale i spróbować go zrozumieć, by kiedyś usłyszeć choćby skrawek nadziei w jego głosie… Bardzo polecam.
Cytaty za: „Historia mojego upadku”, Grzegorz Krzymianowski, Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.
Ocena 6/6
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Księgarni Gandalf i tradycyjnie polecam ich bogatą ofertę
Mieszkam blisko Łodzi i codziennie w niej jestem. To rzeczywiście smutne miasto. Książkę zapisuję sobie do planowanych :)
OdpowiedzUsuń