O chorobie Alzheimera mówi się i pisze coraz częściej. To oczywiste, skoro na świecie notuje się coraz większą liczbę zachorowań, a w krajach rozwiniętych przypadłość ta należy do najbardziej kosztownych dla społeczeństwa. O tym, jaka jest naprawdę, wiedzą najlepiej najbliżsi osób nią dotkniętych. Ci z nich, którzy mają odrobinę talentu, odwagi i możliwość, próbują o chorobie Alzheimera informować społeczeństwo w jakiś niekonwencjonalny sposób, by przyciągnąć jego uwagę. Erwin Mortier, flamandzki powieściopisarz i poeta, zadedykował książkę własnej, cierpiącej na to schorzenie matce. Pełne liryzmu, cierpienia i współczucia „Pieśni bełkotu” dokumentują zmagania nie tylko samej chorej, ale przede wszystkim całej jej rodziny, która jest zmuszona nucić tytułowe pieśni razem z nią.
66-letnia matka Erwina Mortiera zawsze była aktywną, kochającą życie i przyjemności kobietą. Teraz schudła, skurczyła się, brakuje jej świadomości czasu, miejsca i osób. A zaczęło się niepozornie - od niemożności przypomnienia sobie słów, obwiniania bliskich za to, że nie potrafią podpowiedzieć jej brakującego wyrazu, częstych wybuchów płaczu, branych za objaw menopauzy. Obserwacja jej dziwnych poczynań, braku kontaktu z rzeczywistością i zachowań nieadekwatnych do sytuacji, sprawia ból jej bliskim. Gorsze jest jedynie jej notoryczne milczenie, bo jak wyznaje jej syn, to co [go] u niej najbardziej uderza, co przysparza m[u] najwięcej zmartwień, to podwójna cisza jej obecności. Język spakował walizki i wyskoczył za burtę wywracającego się statku, ale w jej głowie czy wokół niej panuje jeszcze inna cisza. Nie słysz[y] już muzyki jej duszy; egzystencjalnej aury wokół niej, wibrującego sukna narracji i symboli, przez które splata się ze światem, albo na odwrót, świat splatał się z nią… Każdy dzień przynosi coraz bardziej przejmującą ciszę. Niekiedy chora porusza wargami, które zamiast nieść pełne zdania, mimowolnie drżą. Wydobywa się z nich jedynie pojedyncze westchnienie albo zająknięcie. Rodzinie coraz częściej brakuje cierpliwości, obserwując jej potworne zmagania językowe: Niemal widzę, jak zdania potykają się na jej ustach. Wokół jej dłoni na obrusie słowne rumowisko, gramatyczne ruiny. Mortierowi z trudem przychodzi rozpoznanie w niej dawnej matki. Kobieta, która zajęła jej miejsce jest niespokojna, chwilami agresywna, niekiedy trzeba przed nią nawet zamykać drzwi na klucz, bo jest zagrożeniem dla innych i siebie samej: Żaden dotyk nie przynosi już spokoju, żadna piosenka nie jest w stanie jej ukoić. Tylko „Mamo, usiądźże, do cholery” jeszcze pomaga, czasami. (Nie)matka modyfikuje nawet swoje upodobania kulinarne (wcześniej nie lubiła jajek sadzonych, teraz jada tylko sadzone), programowe (od jakiegoś czasu ogląda programy telewizyjne przeznaczone dla przedszkolaków) i nie rozpoznaje siebie w lustrze: Jej „ja” znika. To „coś”, co powoduje, że jakaś osoba tak nieodparcie jest nią samą. Zmienia się cały repertuar przyzwyczajeń, sposób mówienia, spania, chodzenia, stania. Z cech i zachowań, które u niej rozpoznaję, i z takich, które są nieznane i zdumiewające, powstaje nowa mieszanina, jakby w jej ciele przepoczwarzała się jakaś pasożytnicza świadomość. Rozgoryczenie (sarkazm?) sięga apogeum, kiedy pewnego dnia Erwin Mortier słucha opowieści o naukowcach, którym udało się porozmawiać z delfinami i wielorybami. Stwierdza wtedy z rezygnacją: Nawet wieloryby są teraz bardziej komunikatywne niż moja matka… Natomiast fizycznie kobieta nadal jest w świetnej formie - ma bardzo dobre wyniki krwi i serce 18-latki, a jedynym jej problemem jest sztywność mięśni… I choć kontakt z nią jest już właściwie niemożliwy, bo przebywa ona w swoim własnym świecie, Erwin Mortier nie wyobraża sobie życia bez niej i na myśl, że mamy mogłoby nie być, pęka mu serce: Patrzę na nią, ona odpowiada spojrzeniem tak bezradnym, że aż przenikającym do szpiku kości. Mimo tego, że choroba odebrała jej świadomość i tożsamość, cała rodzina nadal kocha ją tak mocno, jak wcześniej.
Mortier nie jest sobie w stanie przypomnieć zdrowej, rozmownej, działającej logicznie matki. Są momenty, gdy boi się, że sam zachoruje. Kiedy od razu nie przychodzi mu do głowy jakieś słowo, obawia się, że to pierwsze symptomy choroby: Kiedy po kilkuminutowych poszukiwaniach znajduję solniczkę w lodówce, serce podchodzi mi do gardła. Dzisiaj po południu sikałem na stojąco i zauważyłem, że swoje pióro włożyłem do kubka ze szczoteczkami do zębów, na półeczkę nad umywalką... By nie zatracić siebie, ćwiczy logiczne ciągi słów, pisze. Układa tytułowe pieśni bełkotu, w których dowodzi, że jemu nie brakuje logiki, bogatego słownictwa, kreatywności: Zauważam, że piszę po to tylko, aby usłyszeć zdania, które bez potknięć przepływają przez moją głowę. By słyszeć śpiew rytmu, przyspieszenia, spowolnienia, pauzy. Wypuszczam te słowa po to, aby na chwilę zawisnąć na myślnikach – trapezach składni – w stanie nieważkości u szczytu zdania. Cóż za błogość, móc jak tresowana małpa w wilgotnych lasach tropikalnych języka przeskakiwać z liany na lianę. To właśnie sprawia, że pisarz ma poczucie normalności, to daje mu nadzieję, że nie jest chory, że przebywając z matką, nie „zaraził się”, albo że to jeszcze nie jego czas…
Oniryczna, liryczna, poetycka książka z chorobą Alzheimera w tle. Czy da się tak o niej pisać? Flamandzki autor dowodzi, że jest to możliwe. Być może sekretem jest tu związek emocjonalny, jaki łączy go z matką, a może wyjątkowy talent. Pisząc oszczędnie o ciężkich emocjach i bolesnych odczuciach, dobierając eleganckie, wyszukane słowa, nie ukrył niczego z trudów sprawowania opieki nad chorą osobą. To osobiste świadectwo walki z tak nierównym przeciwnikiem od pierwszych słów budzi niezwykłe wrażenia estetyczne oraz prawdziwe emocje i nie pozwala im opaść do ostatniego z nich. Poza tym książka ma przepiękną okładkę, idealnie dopasowaną do treści. Warto przeczytać i przekonać się, czy da się gorycz choroby osłodzić eteryczną prozą.
Cytaty za: Pieśni bełkotu, Erwin Mortier, W.A.B., Warszawa 2014.
Ocena: 5/6
Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Synowska pieśń o (nie)matce
66-letnia matka Erwina Mortiera zawsze była aktywną, kochającą życie i przyjemności kobietą. Teraz schudła, skurczyła się, brakuje jej świadomości czasu, miejsca i osób. A zaczęło się niepozornie - od niemożności przypomnienia sobie słów, obwiniania bliskich za to, że nie potrafią podpowiedzieć jej brakującego wyrazu, częstych wybuchów płaczu, branych za objaw menopauzy. Obserwacja jej dziwnych poczynań, braku kontaktu z rzeczywistością i zachowań nieadekwatnych do sytuacji, sprawia ból jej bliskim. Gorsze jest jedynie jej notoryczne milczenie, bo jak wyznaje jej syn, to co [go] u niej najbardziej uderza, co przysparza m[u] najwięcej zmartwień, to podwójna cisza jej obecności. Język spakował walizki i wyskoczył za burtę wywracającego się statku, ale w jej głowie czy wokół niej panuje jeszcze inna cisza. Nie słysz[y] już muzyki jej duszy; egzystencjalnej aury wokół niej, wibrującego sukna narracji i symboli, przez które splata się ze światem, albo na odwrót, świat splatał się z nią… Każdy dzień przynosi coraz bardziej przejmującą ciszę. Niekiedy chora porusza wargami, które zamiast nieść pełne zdania, mimowolnie drżą. Wydobywa się z nich jedynie pojedyncze westchnienie albo zająknięcie. Rodzinie coraz częściej brakuje cierpliwości, obserwując jej potworne zmagania językowe: Niemal widzę, jak zdania potykają się na jej ustach. Wokół jej dłoni na obrusie słowne rumowisko, gramatyczne ruiny. Mortierowi z trudem przychodzi rozpoznanie w niej dawnej matki. Kobieta, która zajęła jej miejsce jest niespokojna, chwilami agresywna, niekiedy trzeba przed nią nawet zamykać drzwi na klucz, bo jest zagrożeniem dla innych i siebie samej: Żaden dotyk nie przynosi już spokoju, żadna piosenka nie jest w stanie jej ukoić. Tylko „Mamo, usiądźże, do cholery” jeszcze pomaga, czasami. (Nie)matka modyfikuje nawet swoje upodobania kulinarne (wcześniej nie lubiła jajek sadzonych, teraz jada tylko sadzone), programowe (od jakiegoś czasu ogląda programy telewizyjne przeznaczone dla przedszkolaków) i nie rozpoznaje siebie w lustrze: Jej „ja” znika. To „coś”, co powoduje, że jakaś osoba tak nieodparcie jest nią samą. Zmienia się cały repertuar przyzwyczajeń, sposób mówienia, spania, chodzenia, stania. Z cech i zachowań, które u niej rozpoznaję, i z takich, które są nieznane i zdumiewające, powstaje nowa mieszanina, jakby w jej ciele przepoczwarzała się jakaś pasożytnicza świadomość. Rozgoryczenie (sarkazm?) sięga apogeum, kiedy pewnego dnia Erwin Mortier słucha opowieści o naukowcach, którym udało się porozmawiać z delfinami i wielorybami. Stwierdza wtedy z rezygnacją: Nawet wieloryby są teraz bardziej komunikatywne niż moja matka… Natomiast fizycznie kobieta nadal jest w świetnej formie - ma bardzo dobre wyniki krwi i serce 18-latki, a jedynym jej problemem jest sztywność mięśni… I choć kontakt z nią jest już właściwie niemożliwy, bo przebywa ona w swoim własnym świecie, Erwin Mortier nie wyobraża sobie życia bez niej i na myśl, że mamy mogłoby nie być, pęka mu serce: Patrzę na nią, ona odpowiada spojrzeniem tak bezradnym, że aż przenikającym do szpiku kości. Mimo tego, że choroba odebrała jej świadomość i tożsamość, cała rodzina nadal kocha ją tak mocno, jak wcześniej.
Mortier nie jest sobie w stanie przypomnieć zdrowej, rozmownej, działającej logicznie matki. Są momenty, gdy boi się, że sam zachoruje. Kiedy od razu nie przychodzi mu do głowy jakieś słowo, obawia się, że to pierwsze symptomy choroby: Kiedy po kilkuminutowych poszukiwaniach znajduję solniczkę w lodówce, serce podchodzi mi do gardła. Dzisiaj po południu sikałem na stojąco i zauważyłem, że swoje pióro włożyłem do kubka ze szczoteczkami do zębów, na półeczkę nad umywalką... By nie zatracić siebie, ćwiczy logiczne ciągi słów, pisze. Układa tytułowe pieśni bełkotu, w których dowodzi, że jemu nie brakuje logiki, bogatego słownictwa, kreatywności: Zauważam, że piszę po to tylko, aby usłyszeć zdania, które bez potknięć przepływają przez moją głowę. By słyszeć śpiew rytmu, przyspieszenia, spowolnienia, pauzy. Wypuszczam te słowa po to, aby na chwilę zawisnąć na myślnikach – trapezach składni – w stanie nieważkości u szczytu zdania. Cóż za błogość, móc jak tresowana małpa w wilgotnych lasach tropikalnych języka przeskakiwać z liany na lianę. To właśnie sprawia, że pisarz ma poczucie normalności, to daje mu nadzieję, że nie jest chory, że przebywając z matką, nie „zaraził się”, albo że to jeszcze nie jego czas…
Oniryczna, liryczna, poetycka książka z chorobą Alzheimera w tle. Czy da się tak o niej pisać? Flamandzki autor dowodzi, że jest to możliwe. Być może sekretem jest tu związek emocjonalny, jaki łączy go z matką, a może wyjątkowy talent. Pisząc oszczędnie o ciężkich emocjach i bolesnych odczuciach, dobierając eleganckie, wyszukane słowa, nie ukrył niczego z trudów sprawowania opieki nad chorą osobą. To osobiste świadectwo walki z tak nierównym przeciwnikiem od pierwszych słów budzi niezwykłe wrażenia estetyczne oraz prawdziwe emocje i nie pozwala im opaść do ostatniego z nich. Poza tym książka ma przepiękną okładkę, idealnie dopasowaną do treści. Warto przeczytać i przekonać się, czy da się gorycz choroby osłodzić eteryczną prozą.
Cytaty za: Pieśni bełkotu, Erwin Mortier, W.A.B., Warszawa 2014.
Ocena: 5/6
Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Synowska pieśń o (nie)matce
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz