Wielki lekarz, wybitny profesor, znakomity uczony i ceniony autor książek eseistycznych. Humanista kochający świat, człowiek renesansu, jak mówili o nim niektórzy. Laureat wielu nagród, wyróżnień i odznaczeń, wśród których jest także Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Był postacią nieomal mityczną, porażał erudycją, doświadczeniem, tężyzną fizyczną i ciepłem, które z niego emanowało tak widocznie, iż ludzie spontanicznie garnęli się do niego, by się przy nim ogrzać. Oto profesor Andrzej Szczeklik, specjalista chorób serca i płuc, którego drugą rocznicę śmierci przeżywaliśmy 3. lutego 2014 roku. Właśnie ukazała się książka, „Słuch absolutny. Andrzej Szczeklik w rozmowie z Jerzym Illgiem”, będąca zapisem niedokończonego niestety dyskursu, jaki panowie podjęli w sierpniu i październiku 2011 w domu Andrzeja Szczeklika w Kościelisku. Ów wywiad-rzeka, jaki z tym promienny człowiekiem przeprowadził Jerzy Illg, jego wieloletni przyjaciel, ma dać czytelnikowi odpowiedź na pytanie, skąd się biorą tak wyjątkowi ludzie. I zdaje się, że cel ów został brawurowo osiągnięty.
Jerzy Illg zabiegał o ten wywiad przez wiele lat, ale jego skromny przyjaciel skutecznie się wymigiwał. Nie chciał, by ktoś podejrzewał go o chełpienie się własnymi sukcesami (a on nie dbał o tytuły, nie miał prywatnej praktyki, nie sięgał po laury). Poza tym był niezwykle zajętym człowiekiem: kierował kliniką, pracował naukowo (był wysoko ceniony w świecie za swoje odkrycia), starał się o granty i aparaturę, bywał na światowych kongresach i wykładach (był najczęściej cytowanym za granicą polskim uczonym), aktywnie działał w PAU, był członkiem Papieskiej Akademii Nauk, dużo czytał i zajmował się własną twórczością literacką. Występował również w Piwnicy pod Baranami, wirtuozersko grał na pianinie, wyjeżdżał na narty, chodził po górach, grał w tenisa, spotykał się z przyjaciółmi, ale przede wszystkim dbał o chorych. Wielokrotnie w ciągu dnia doglądał pacjentów, bo poświęcając im swój własny czas, dawał im poczucie bezpieczeństwa, a to miało według niego przynosić sukces w leczeniu. Jak to robił, że potrafił połączyć te wszystkie zajęcia, skoro jego doba też miała 24 godziny?
Był genialny. Tak, w tym wypadku nie należy bać się tego słowa. Jego zainteresowania sięgały od astronomii, mitologii, alchemii, poezji, malarstwa, po historię medycyny i jej najnowsze odkrycia. Swoim zorganizowaniem, przebogatą wiedzą i doświadczeniem oraz podejściem do człowieka chorego dawał przykład swoim współpracownikom jak i (przyszłym) pokoleniom młodych adeptów sztuki lekarskiej. Pytanie, które nurtowało Jerzego Illga, intrygowało również czytelników, pacjentów, przyjaciół i współpracowników profesora: co składa się na tak wybitną osobowość? Czy to zasługa domu rodzinnego lub najlepszych szkół? Przeczytanych, wartościowych lektur? Własnych mistrzów? A może czegoś jeszcze innego?
Dom rodzinny Andrzeja Szczeklika był nieprzeciętny. Jego ojciec – Edward – był także świetnym lekarzem, docentem UJ, który ze względu na odmowę przyjęcia legitymacji partyjnej, musiał opuścić Kraków i przenieść się do Wrocławia. Elokwentni rodzice skutecznie zadbali o odpowiedni rozwój intelektualny syna. Od 7 lub 8 roku życia Andrzej uczył się języka francuskiego, później rosyjskiego i łaciny. Uczęszczał także do szkoły muzycznej (grał na fortepianie, miał słuch absolutny), odnosząc w niej sukcesy. Był uczniem najlepszego krakowskiego liceum (poznał tam Sławomira Mrożka). Kiedy zdawał maturę, nie wiedział, co chce studiować. Pociągała go chemia, muzyka i polonistyka. Ostatecznie pod wpływem ojca wybrał medycynę, której nie wspominał najlepiej ze względu na konieczność ciągłego uczenia się na pamięć. Po studiach pojechał na stypendium do Stanów. Oczywiście odniósł tam sukces, zaproponowano mu nawet asystenturę na University of Pennsylvania w Filadelfii. Z 13 lekarzy, którzy z nim wyjechali, zza oceanu wrócił tylko on. Czuł, że musi tak postąpić, bo inaczej ojciec by go wyklął. Ten głęboki patriotyzm, ogromna miłość do Polski, którą wszczepiono mu w domu, kształtował od początku jego wybory. Kiedy powstała Solidarność, zachwyciła go do tego stopnia, że koniecznie chciał być wśród jej członków, bez względu na konsekwencje. Przez 10 lat był wiceszefem Solidarności uczelnianej w Krakowie. Chciałbym podkreślić, że w tych trudnych, a niekiedy nawet dramatycznych okolicznościach nigdy nie widziałem u Andrzeja oznak przygnębienia ani żalu z powodu zaangażowania się w wydarzenia, które mogły zaważyć na jego karierze zawodowej, wspominał Andrzej Białas.
Po powrocie z USA Szczeklik przeniósł się do Wrocławia (zrobił tam doktorat i habilitację), ale później w 1972 roku wrócił do Krakowa, gdzie został kierownikiem Kliniki Chorób Wewnętrznych UJ (to on przekształcił AM w Collegium Medicum UJ, rezygnując automatycznie z funkcji rektora AM, którą pełnił od 1990 roku). Miasto w latach siedemdziesiątych robiło strasznie przygnębiające wrażenie, ale to była jego ziemia obiecana, to tu chciał pracować. Od początku wiedział jak powinien wyglądać szpital i jego klinika. Dążył do tego z uporem: pisał granty, starał się o pieniądze na badania naukowe i inwestycje. Stały za nim wyniki badań naukowych oraz to, że miał kontakty ze światem zachodnim, co mu pomagało w zbiórce środków na odbudowę zarządzanego przez siebie ośrodka. Jak sam przyznaje: Wiedziałem, czego chcę… Miałem bardzo jasną wizję, marzenie o klinice, szpitalu, wszystkim… To był bardzo ważny motyw w moim życiu - żeby coś takiego spróbować stworzyć, i udało się. Profesor powołał do życia jedną z najlepszych klinik w Polsce, przestronną, z błyszczącymi podłogami, przyjazną pacjentowi, z troskliwym personelem na czele. Piotr Skrzynecki, jego przyjaciel i częsty pacjent zarazem, nazywał ją 'Hotelem snów'. Warto dodać, iż Andrzej Szczeklik był także częstym bywalcem Piwnicy pod Baranami (tam corocznie urządzano mu imieniny), bardzo go do niej ciągnęło. Czuł się wśród artystów jak ryba w wodzie. Przychodziłem, słuchałem, bawiłem się, zostawałem po kabarecie, przy baraku. Poznawałem tych ludzi, zaprzyjaźniłem się z nimi, no a później, później, leczyłem i dzisiaj leczę jeśli nie całą, to trzy czwarte Piwnicy, wspominał. O tym jak wielką sympatią musiał darzyć Skrzyneckiego, niech świadczy fakt, iż przed kliniką stanął jego pomnik, ufundowany całkowicie przez Andrzeja (przeznaczył na to nagrodę Fundacji na rzecz Nauki Polskiej). Oprócz twórcy krakowskiego kabaretu Szczeklik leczył także Czesława Miłosza (wspomina jego chłód), (pragnącego izolacji) Sławomira Mrożka, Jerzego Turowicza, ks. Józefa Tischnera, Wisławę Szymborską (zmarł dwa dni po niej) i Andrzeja Wajdę. Ale on nie miał względu na osoby – wszyscy pacjenci mogli na niego liczyć - to człowiek był ważny, a nie jego stanowisko czy status społeczny. Urzekł mnie fragment, kiedy Andrzej Szczeklik opowiadał o zaradnej sprzątaczce z jego kliniki, dowodząc tym samym jak wielką empatią był obdarzony i jak bardzo kochał ludzi.
Profesor wielbił słowo pisane. Jak wspomina Jerzy Illg, on [b]ył autentycznym miłośnikiem literatury, a zwłaszcza poezji. Kupował wszystkie nowości i to w dwóch egzemplarzach: jeden do mieszkania w Krakowie, drugi do domu w Kościelisku. Po prostu musiał je mieć stale w zasięgu reki. Już w wieku 10-12 lat założył swoją własną domową biblioteczkę; a ta stworzona w Kościelisku zajmowała cały pokój, górale nazywali ją księgarnią. Podróżując po świecie zawsze szukał książek i literatury. Sam napisał trzy utwory eseistyczne (Katharsis. O uzdrowicielskiej mocy natury i sztuki i Kore. O chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny), ostatnią (Nieśmiertelność. Prometejski sen medycyny) opublikowano już po jego śmierci.
Był lekarzem z powołania. W dzisiejszych czasach, kiedy tak źle się dzieje w polskiej służbie zdrowia, jego przykład jaśnieje niczym Gwiazda Polarna. Był pasjonatem medycyny, uważał ją za sztukę: [L]ubiłem słuchać pracy serca, ale dzisiaj muszę przyznać, ze jak mi się trafi, też idę nieraz do USG i uwielbiam na to patrzeć. Widzisz wszystko. Jak te zastawki chodzą, jak pracują. Mało tego - słyszysz ten szum, on nie jest tak piękny jak w stetoskopie, ale słyszysz jak przepływa krew. Miał nieprawdopodobny dar diagnozy. Uważał, że to upór w zmaganiu się z chorobą jest najważniejszy dla lekarza, a choremu należy dać poczucie, że nie jest sam. Miał własny wzorzec idealnego lekarza i według niego postępował, choć zdarzały mu się także momenty słabości. Był świadomy, że zjawisko wypalenia zawodowego w środowisku lekarskim jest obecne (głównie za sprawą przeciążenia obowiązkami, przede wszystkim administracyjnymi). O swoich rozterkach pisał o tym tak: Są takie chwile, jak w każdym zawodzie, kiedy jesteś potwornie znużony, kiedy chciałbyś tylko spać – i wtedy podtrzymuje cię ta myśl, że może to co robisz, to jest mała cząstka tego, w co ten zawód jest wpleciony, tych różnych tajemniczych powiązań. Każdy z nas tego potrzebuje. Uniesień poza rzeczywistość. W taki wymiar troszkę mistyczny… Wykraczanie poza rzeczywistość, poza codzienność… Można powiedzieć, że medycyna staje się w takich chwilach sztuką...
Był bardzo zaangażowany w badania naukowe, lista jego osiągnięć badawczych jest bardzo długa, ale posiadał również umiejętność mówienia o zagadnieniach trudnych w sposób zrozumiały dla laików. Dlatego też otrzymał tytuł 'Ambasadora Polszczyzny' nadany przez Radę Języka Polskiego przy Prezydium PAN.
We wspomnieniach Andrzeja Białasa Profesor był przede wszystkim LEKARZEM. Wielkim lekarzem. Zaangażowanym bezgranicznie w walkę z chorobą i w to, by stworzyć pacjentowi komfort psychiczny, co uważał – jak wynika z jego książek – za bardzo ważny element terapii. Był stale obecny, stale do dyspozycji chorego. (…) właściwie mieszkał w klinice. To zaangażowanie, ogromna wiedza i doświadczenie dawały rękojmię, że w klinice na ul. Skawińskiej można było liczyć na prawdziwą pomoc. Wiedział o tym cały Kraków. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że bohater omawianej książki był także człowiekiem niesłychanie zamkniętym, wewnętrznie skomplikowanym, wręcz skrytym. Podobnie rygorystycznie przestrzegał zasady tajemnicy, nie odsłaniał nawet przed bliskimi ludźmi tajemnicy swojej prywatności, swoich najgłębszych uczuć i marzeń, namiętności i pasji.
Jego niespodziewana, nagła śmierć 3 lutego 2012 roku zaskoczyła wszystkich. Zdawał się wierzyć, że jest nieśmiertelny. Był [przecież] uosobieniem witalności, musującej radości życia. Zawsze uśmiechnięty, szybki i zwinny, w idealnie na nim leżącym fartuchu ze stójką, sprawiał wrażenie roztańczonego, niemal unoszącego się w powietrzu nad lśniącymi posadzkami swojej klinki. Zmarł na zawał połączony z zapaleniem płuc, co zakrawa na ironię losu. On kardiolog i pulmonolog, który tylu ludzi uratował, dla którego serce jego pacjentów nie miało przed nim tajemnic, nie dopilnował własnego...
„Słuch absolutny” to zapis wyjątkowo interesującej rozmowy między dwojgiem przyjaciół. To również fascynująca wymiana myśli, poglądów, w której nie ma profesorskiego nadęcia, bo Andrzej Szczeklik był niezwykłym człowiekiem i szalenie ciekawym rozmówcą z dużym poczuciem humoru. To, co mnie urzekło, to fakt, iż Jerzy Illg doskonale usunął się w cień podczas tego wywiadu. Zadawał pytania, które ukazują nieprzeciętność charakteru przyjaciela, prowokował go do zwierzeń (choć na opowieść o życiu rodzinnym i polityce nie dał rady go namówić). Dzięki temu zabiegowi na scenie jest wciąż tylko jeden bohater, którego nie sposób nie polubić, nie obdarzyć szacunkiem za całe jego wartościowe, przebogate i co istotne spełnione życie. Książka mobilizuje do przemyśleń, do stawiania sobie pytań o własne przekonania i osobiste wybory, może być także źródłem inspiracji. Zachwyca skromną, elegancką okładką (widnieje na nim siwiejący profesor o dobrotliwym spojrzeniu przy białym fortepianie kupionym specjalnie do kliniki) i bogactwem zdjęć z prywatnego archiwum rodzinnego. Polecam Wam tę książkę. To prawdziwa radość obcować z takim człowiekiem, przyglądać się jego metodom pracy i ogromnej wiedzy z wielu dziedzin. To także prawdziwe wyzwanie dla jego koleżanek i kolegów po fachu, bo tylko podobni mu lekarze mogą odmienić oblicze polskiej służby zdrowia i odbudować wiarę w prawdziwą, zaangażowaną medycynę, która uwzględnia dobro i poczucie bezpieczeństwa każdego pacjenta.
Cytaty za: Słuch absolutny. Andrzej Szczeklik w rozmowie z Jerzym Illgiem, Andrzej Szczeklik, Jerzy Illg, Znak, Kraków 2014.
Ocena 6/6
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję portalowi Oblicza Kultury
Jerzy Illg zabiegał o ten wywiad przez wiele lat, ale jego skromny przyjaciel skutecznie się wymigiwał. Nie chciał, by ktoś podejrzewał go o chełpienie się własnymi sukcesami (a on nie dbał o tytuły, nie miał prywatnej praktyki, nie sięgał po laury). Poza tym był niezwykle zajętym człowiekiem: kierował kliniką, pracował naukowo (był wysoko ceniony w świecie za swoje odkrycia), starał się o granty i aparaturę, bywał na światowych kongresach i wykładach (był najczęściej cytowanym za granicą polskim uczonym), aktywnie działał w PAU, był członkiem Papieskiej Akademii Nauk, dużo czytał i zajmował się własną twórczością literacką. Występował również w Piwnicy pod Baranami, wirtuozersko grał na pianinie, wyjeżdżał na narty, chodził po górach, grał w tenisa, spotykał się z przyjaciółmi, ale przede wszystkim dbał o chorych. Wielokrotnie w ciągu dnia doglądał pacjentów, bo poświęcając im swój własny czas, dawał im poczucie bezpieczeństwa, a to miało według niego przynosić sukces w leczeniu. Jak to robił, że potrafił połączyć te wszystkie zajęcia, skoro jego doba też miała 24 godziny?
Był genialny. Tak, w tym wypadku nie należy bać się tego słowa. Jego zainteresowania sięgały od astronomii, mitologii, alchemii, poezji, malarstwa, po historię medycyny i jej najnowsze odkrycia. Swoim zorganizowaniem, przebogatą wiedzą i doświadczeniem oraz podejściem do człowieka chorego dawał przykład swoim współpracownikom jak i (przyszłym) pokoleniom młodych adeptów sztuki lekarskiej. Pytanie, które nurtowało Jerzego Illga, intrygowało również czytelników, pacjentów, przyjaciół i współpracowników profesora: co składa się na tak wybitną osobowość? Czy to zasługa domu rodzinnego lub najlepszych szkół? Przeczytanych, wartościowych lektur? Własnych mistrzów? A może czegoś jeszcze innego?
Dom rodzinny Andrzeja Szczeklika był nieprzeciętny. Jego ojciec – Edward – był także świetnym lekarzem, docentem UJ, który ze względu na odmowę przyjęcia legitymacji partyjnej, musiał opuścić Kraków i przenieść się do Wrocławia. Elokwentni rodzice skutecznie zadbali o odpowiedni rozwój intelektualny syna. Od 7 lub 8 roku życia Andrzej uczył się języka francuskiego, później rosyjskiego i łaciny. Uczęszczał także do szkoły muzycznej (grał na fortepianie, miał słuch absolutny), odnosząc w niej sukcesy. Był uczniem najlepszego krakowskiego liceum (poznał tam Sławomira Mrożka). Kiedy zdawał maturę, nie wiedział, co chce studiować. Pociągała go chemia, muzyka i polonistyka. Ostatecznie pod wpływem ojca wybrał medycynę, której nie wspominał najlepiej ze względu na konieczność ciągłego uczenia się na pamięć. Po studiach pojechał na stypendium do Stanów. Oczywiście odniósł tam sukces, zaproponowano mu nawet asystenturę na University of Pennsylvania w Filadelfii. Z 13 lekarzy, którzy z nim wyjechali, zza oceanu wrócił tylko on. Czuł, że musi tak postąpić, bo inaczej ojciec by go wyklął. Ten głęboki patriotyzm, ogromna miłość do Polski, którą wszczepiono mu w domu, kształtował od początku jego wybory. Kiedy powstała Solidarność, zachwyciła go do tego stopnia, że koniecznie chciał być wśród jej członków, bez względu na konsekwencje. Przez 10 lat był wiceszefem Solidarności uczelnianej w Krakowie. Chciałbym podkreślić, że w tych trudnych, a niekiedy nawet dramatycznych okolicznościach nigdy nie widziałem u Andrzeja oznak przygnębienia ani żalu z powodu zaangażowania się w wydarzenia, które mogły zaważyć na jego karierze zawodowej, wspominał Andrzej Białas.
Po powrocie z USA Szczeklik przeniósł się do Wrocławia (zrobił tam doktorat i habilitację), ale później w 1972 roku wrócił do Krakowa, gdzie został kierownikiem Kliniki Chorób Wewnętrznych UJ (to on przekształcił AM w Collegium Medicum UJ, rezygnując automatycznie z funkcji rektora AM, którą pełnił od 1990 roku). Miasto w latach siedemdziesiątych robiło strasznie przygnębiające wrażenie, ale to była jego ziemia obiecana, to tu chciał pracować. Od początku wiedział jak powinien wyglądać szpital i jego klinika. Dążył do tego z uporem: pisał granty, starał się o pieniądze na badania naukowe i inwestycje. Stały za nim wyniki badań naukowych oraz to, że miał kontakty ze światem zachodnim, co mu pomagało w zbiórce środków na odbudowę zarządzanego przez siebie ośrodka. Jak sam przyznaje: Wiedziałem, czego chcę… Miałem bardzo jasną wizję, marzenie o klinice, szpitalu, wszystkim… To był bardzo ważny motyw w moim życiu - żeby coś takiego spróbować stworzyć, i udało się. Profesor powołał do życia jedną z najlepszych klinik w Polsce, przestronną, z błyszczącymi podłogami, przyjazną pacjentowi, z troskliwym personelem na czele. Piotr Skrzynecki, jego przyjaciel i częsty pacjent zarazem, nazywał ją 'Hotelem snów'. Warto dodać, iż Andrzej Szczeklik był także częstym bywalcem Piwnicy pod Baranami (tam corocznie urządzano mu imieniny), bardzo go do niej ciągnęło. Czuł się wśród artystów jak ryba w wodzie. Przychodziłem, słuchałem, bawiłem się, zostawałem po kabarecie, przy baraku. Poznawałem tych ludzi, zaprzyjaźniłem się z nimi, no a później, później, leczyłem i dzisiaj leczę jeśli nie całą, to trzy czwarte Piwnicy, wspominał. O tym jak wielką sympatią musiał darzyć Skrzyneckiego, niech świadczy fakt, iż przed kliniką stanął jego pomnik, ufundowany całkowicie przez Andrzeja (przeznaczył na to nagrodę Fundacji na rzecz Nauki Polskiej). Oprócz twórcy krakowskiego kabaretu Szczeklik leczył także Czesława Miłosza (wspomina jego chłód), (pragnącego izolacji) Sławomira Mrożka, Jerzego Turowicza, ks. Józefa Tischnera, Wisławę Szymborską (zmarł dwa dni po niej) i Andrzeja Wajdę. Ale on nie miał względu na osoby – wszyscy pacjenci mogli na niego liczyć - to człowiek był ważny, a nie jego stanowisko czy status społeczny. Urzekł mnie fragment, kiedy Andrzej Szczeklik opowiadał o zaradnej sprzątaczce z jego kliniki, dowodząc tym samym jak wielką empatią był obdarzony i jak bardzo kochał ludzi.
Profesor wielbił słowo pisane. Jak wspomina Jerzy Illg, on [b]ył autentycznym miłośnikiem literatury, a zwłaszcza poezji. Kupował wszystkie nowości i to w dwóch egzemplarzach: jeden do mieszkania w Krakowie, drugi do domu w Kościelisku. Po prostu musiał je mieć stale w zasięgu reki. Już w wieku 10-12 lat założył swoją własną domową biblioteczkę; a ta stworzona w Kościelisku zajmowała cały pokój, górale nazywali ją księgarnią. Podróżując po świecie zawsze szukał książek i literatury. Sam napisał trzy utwory eseistyczne (Katharsis. O uzdrowicielskiej mocy natury i sztuki i Kore. O chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny), ostatnią (Nieśmiertelność. Prometejski sen medycyny) opublikowano już po jego śmierci.
Był lekarzem z powołania. W dzisiejszych czasach, kiedy tak źle się dzieje w polskiej służbie zdrowia, jego przykład jaśnieje niczym Gwiazda Polarna. Był pasjonatem medycyny, uważał ją za sztukę: [L]ubiłem słuchać pracy serca, ale dzisiaj muszę przyznać, ze jak mi się trafi, też idę nieraz do USG i uwielbiam na to patrzeć. Widzisz wszystko. Jak te zastawki chodzą, jak pracują. Mało tego - słyszysz ten szum, on nie jest tak piękny jak w stetoskopie, ale słyszysz jak przepływa krew. Miał nieprawdopodobny dar diagnozy. Uważał, że to upór w zmaganiu się z chorobą jest najważniejszy dla lekarza, a choremu należy dać poczucie, że nie jest sam. Miał własny wzorzec idealnego lekarza i według niego postępował, choć zdarzały mu się także momenty słabości. Był świadomy, że zjawisko wypalenia zawodowego w środowisku lekarskim jest obecne (głównie za sprawą przeciążenia obowiązkami, przede wszystkim administracyjnymi). O swoich rozterkach pisał o tym tak: Są takie chwile, jak w każdym zawodzie, kiedy jesteś potwornie znużony, kiedy chciałbyś tylko spać – i wtedy podtrzymuje cię ta myśl, że może to co robisz, to jest mała cząstka tego, w co ten zawód jest wpleciony, tych różnych tajemniczych powiązań. Każdy z nas tego potrzebuje. Uniesień poza rzeczywistość. W taki wymiar troszkę mistyczny… Wykraczanie poza rzeczywistość, poza codzienność… Można powiedzieć, że medycyna staje się w takich chwilach sztuką...
Był bardzo zaangażowany w badania naukowe, lista jego osiągnięć badawczych jest bardzo długa, ale posiadał również umiejętność mówienia o zagadnieniach trudnych w sposób zrozumiały dla laików. Dlatego też otrzymał tytuł 'Ambasadora Polszczyzny' nadany przez Radę Języka Polskiego przy Prezydium PAN.
We wspomnieniach Andrzeja Białasa Profesor był przede wszystkim LEKARZEM. Wielkim lekarzem. Zaangażowanym bezgranicznie w walkę z chorobą i w to, by stworzyć pacjentowi komfort psychiczny, co uważał – jak wynika z jego książek – za bardzo ważny element terapii. Był stale obecny, stale do dyspozycji chorego. (…) właściwie mieszkał w klinice. To zaangażowanie, ogromna wiedza i doświadczenie dawały rękojmię, że w klinice na ul. Skawińskiej można było liczyć na prawdziwą pomoc. Wiedział o tym cały Kraków. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że bohater omawianej książki był także człowiekiem niesłychanie zamkniętym, wewnętrznie skomplikowanym, wręcz skrytym. Podobnie rygorystycznie przestrzegał zasady tajemnicy, nie odsłaniał nawet przed bliskimi ludźmi tajemnicy swojej prywatności, swoich najgłębszych uczuć i marzeń, namiętności i pasji.
Jego niespodziewana, nagła śmierć 3 lutego 2012 roku zaskoczyła wszystkich. Zdawał się wierzyć, że jest nieśmiertelny. Był [przecież] uosobieniem witalności, musującej radości życia. Zawsze uśmiechnięty, szybki i zwinny, w idealnie na nim leżącym fartuchu ze stójką, sprawiał wrażenie roztańczonego, niemal unoszącego się w powietrzu nad lśniącymi posadzkami swojej klinki. Zmarł na zawał połączony z zapaleniem płuc, co zakrawa na ironię losu. On kardiolog i pulmonolog, który tylu ludzi uratował, dla którego serce jego pacjentów nie miało przed nim tajemnic, nie dopilnował własnego...
„Słuch absolutny” to zapis wyjątkowo interesującej rozmowy między dwojgiem przyjaciół. To również fascynująca wymiana myśli, poglądów, w której nie ma profesorskiego nadęcia, bo Andrzej Szczeklik był niezwykłym człowiekiem i szalenie ciekawym rozmówcą z dużym poczuciem humoru. To, co mnie urzekło, to fakt, iż Jerzy Illg doskonale usunął się w cień podczas tego wywiadu. Zadawał pytania, które ukazują nieprzeciętność charakteru przyjaciela, prowokował go do zwierzeń (choć na opowieść o życiu rodzinnym i polityce nie dał rady go namówić). Dzięki temu zabiegowi na scenie jest wciąż tylko jeden bohater, którego nie sposób nie polubić, nie obdarzyć szacunkiem za całe jego wartościowe, przebogate i co istotne spełnione życie. Książka mobilizuje do przemyśleń, do stawiania sobie pytań o własne przekonania i osobiste wybory, może być także źródłem inspiracji. Zachwyca skromną, elegancką okładką (widnieje na nim siwiejący profesor o dobrotliwym spojrzeniu przy białym fortepianie kupionym specjalnie do kliniki) i bogactwem zdjęć z prywatnego archiwum rodzinnego. Polecam Wam tę książkę. To prawdziwa radość obcować z takim człowiekiem, przyglądać się jego metodom pracy i ogromnej wiedzy z wielu dziedzin. To także prawdziwe wyzwanie dla jego koleżanek i kolegów po fachu, bo tylko podobni mu lekarze mogą odmienić oblicze polskiej służby zdrowia i odbudować wiarę w prawdziwą, zaangażowaną medycynę, która uwzględnia dobro i poczucie bezpieczeństwa każdego pacjenta.
Cytaty za: Słuch absolutny. Andrzej Szczeklik w rozmowie z Jerzym Illgiem, Andrzej Szczeklik, Jerzy Illg, Znak, Kraków 2014.
Ocena 6/6
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję portalowi Oblicza Kultury
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz