czwartek, 29 maja 2014

Moje Anioły - Anna Witczak-Szumska

Ania Witczak-Szumska z Łodzi ma 16 lat. Jest ambitną i pracowitą blondynką o niebieskich oczach, delikatnym uśmiechu i wysokiej średniej w szkole (mimo, że odwiedza ją jedynie na rozpoczęcie i zakończenie roku szkolnego). Jeśli myślicie, że jest przeciętną nastolatką – grubo się mylicie. Ania od zawsze marzyła o tym, by wydać drukiem swoje opowiadania i swój cel właśnie osiągnęła. Na księgarskich półkach pojawiły się „Moje Anioły”, jej książkowy debiut. Nie przeszkodziła jej w tym nawet nieuleczalna choroba jelita grubego - zespół Gardnera. To właśnie za jej sprawą Ania zaczęła pisać. Nie da się całkowicie uchronić ludzkości od zmartwień. Zresztą nawet gdyby się dało, nie byłoby to dla nas dobre. Wszystko zostało stworzone z jakiegoś powodu. Bóg nie chciał, abyśmy mieli życie usłane różami, więc wymyślił smutki. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że one wymknęły Mu się spod kontroli…, twierdzi w jednym ze swych dojrzałych, metaforycznych tekstów. Książka „Moje Anioły” dała dziewczynce możliwość skupienia się na czymś innym niż własna choroba i 'smutki'. Stała się również źródłem inspiracji do spełniania marzeń i dała siłę - nie tylko do walki z chorobą, i nie tylko Ani…

Ania jest podopieczną łódzkiej Fundacji Gajusz (którą szczerze podziwiam i której wiernie kibicuję) i to właśnie dzięki tej instytucji, a dokładniej: jednemu z jej programów ‘Wszystko jest możliwe’, pomagającemu spełniać marzenia dzieci, których życie jest poważnie zagrożone, udało się zrealizować marzenie dziewczynki. Niecodzienną publikację wydało Wydawnictwo Zielona Sowa z Warszawy, które zadbało o wyjątkową oprawę graficzną – teksty zostały wzbogacone przepięknymi, niezwykle subtelnymi ilustracjami autorki i Marcina Piwowarskiego. Całość wypadła na bardzo wysokim poziomie, wręcz unikatowo. Jeśli zaś weźmiemy pod uwagę wiek Ani i przypadłości, z którymi na co dzień musi się zmierzyć, to zapewniam, że niejeden z Was po lekturze książki przetrze oczy ze zdumienia.

Ania Witczak-Szumska zaczęła pisać dziennik niespełna trzy lata temu, po operacji jelita. Później pojawiły się rozmowy z aniołami, a na ich skutek wyjątkowe opowiadania. Wszystkie, opublikowane w "Moich Aniołach", są wypełnione po brzegi doświadczeniem, lękiem, bólem związanym z jej chorobą, ale pewnie też obserwacją życia innych pacjentów (jej przyjaciół?) i ich rodzin na oddziałach onkologicznych w łódzkich szpitalach. Świadczą o tym choćby takie motywy jak: łóżko, Anioły, schody do Nieba, Niebo, piekło, śmierć, itd. Dziewczynka już w pierwszym prezentowanym czytelnikom tekście, w „Krótkim życiorysie”, niczym aktorka dostaje tekst i ma grać. W tym konkretnym, przerażającym scenariuszu nie ma jednakże miejsca na radość ani na zabawę: Mam nakazane: grać, co mi dusza każe. Czytam scenariusz, a tam napisane: 'Umierasz'. Czasem bohaterka zostaje postawiona przed faktem dokonanym - anioł zajmuje jej łóżko, co oznacza koniec podróży, czyli śmierć. Anioły to zresztą stały motyw tej subtelnej prozy (stąd też tytuł). Po co Bóg je stworzył? To banalne pytanie – przecież anioły są odpowiedzialne za różne sprawy. Bez ich pomocy trudno byłoby Mu. Wyobraźcie sobie świat bez familijek, czyli aniołów rodzinnych, które ma każda rodzina… Znacie 'Anielicę Smutków'? Na pewno, może tylko nie wiedzieliście, że tak się nazywa. Usłyszeć można ją wieczorami razem z dziwnymi odgłosami, szelestami i smutkami – pewnie już sobie przypomnieliście.... Oprócz aniołów obdarzonych różnymi funkcjami i zadaniami, w snach autorki pojawia się również odległe od siebie niczym dwa bieguny - lodowata śmierć, która ją zabiera oraz jej zmarły, ukochany ojciec, przynoszący jej dobitne przesłanie: Kochanie, jesteś bardzo dzielna. Całe twoje dotychczasowe cierpienie w końcu minie. Ale nie myśl, że dzieje się to niepotrzebnie. W dorosłym życiu wykorzystasz swoje przeżycia.( „Odwiedziny”). To potwierdzenie sensu jej cierpienia, przynosi dziewczynce ukojenie i daje nadzieję. Choćby na jakąś wycieczkę. Ania lubi podróże, ale na te zagraniczne jej nie stać, więc często wybiera się w myślach do jednego ‘kraju’: To moja ulubiona kraina, a nazywa się Niebo. Jak tam trafić? Trzeba zamknąć oczy i pozwolić odpłynąć myślom. Wtedy dusza wychodzi z ciała i trafia do Nieba, w którym mieszkają anioły, no i oczywiście ukochany tata, za którym autorka tak bardzo tęskni... Mimo zachwytów nad tą niebieską krainą, dziewczyna czasem boi się, że nie będzie mogła wrócić do domu, do mamy. To będzie oznaczało jej prawdziwą śmierć. Nie chodzi jej o siebie, ale o jej najbliższych, którym ciężko będzie żyć bez niej. Ania jawi się w każdym opowiadaniu jako osoba wrażliwa, bardzo empatyczna, która ma świadomość, że jej odejście będzie bolesne dla jej rodziny i to z jej powodu chciałaby je odwlec...

Mimo iż w większości tych tekstów na pierwszy plan wysuwa się choroba lub jej tragiczny finał, są i takie, jak np. „Czarny kapelusz”, w którym przebijają się sprawy typowe dla nastolatki: wizyta w galerii, szukanie odpowiednich ubrań, dbałość o wygląd. W „Portrecie” na przykład na pierwszy plan wysuwa się problem urody i wykluczenia z grupy przez jego brak, a w „Tysiącach startych baletek” pasja dziewczynki cierpiącej na białaczkę. W "Moich Aniołach" doświadczenie choroby, które Anię mocno zahartowało i zmieniło jej postrzeganie świata, konkuruje z przyziemnymi troskami, radościami i zajęciami każdej nastolatki oraz próbami tłumaczenia świata młodszej siostrze (które urzekają, ujmują dojrzałością, próbą łatwego wyjaśnienia skomplikowanych zagadnień). To wszystko daje bardzo ciekawy, nieprzytłaczający efekt...

Ogromne wrażenie zrobiły na mnie cztery opowiadania związane tematycznie z porami roku: „Chochliczka Wiosny”, „Duszyczka Lata”, „O jesiennym Elfie” oraz „Mroźny podmuch”. Wszystkie piękne, liryczne, nastrojowe, z idealnie wplecioną nutą danej pory roku i jej charakterystycznym rysem. Do tego cyklu można dołożyć „Wielkanockę”, która [u]bierała się w zwiewną różową sukienkę, wkładała na głowę opaskę z zajęczymi uszami i przyczepiała puchaty ogonek. Wkładała wszystkie prezenty do starego, drewnianego wózka i ruszała uszczęśliwiać dzieci. To dzięki niej wszystkie dzieciaki dostają prezenty od ‘zajączka’. Ania udowadnia tym 'cyklem', że ma niezwykłą wyobraźnię, dobitnie dba o szczegół, świetnie dobiera słowa i jest w stanie stworzyć niezwykle liryczne obrazy mimo młodego wieku.

Oparte na przeżyciach własnych lub/i czerpane z doświadczeń innych, opowiadania 16-letniej Ani, zaskoczyły mnie bardzo pozytywnie. Nie ma w nich dziecięcej naiwności, taniego sentymentalizmu, nadmiernego epatowania dramatem i smutkiem. Nuta śmiertelnej choroby wyraźnie się przebija, ale młoda autorka potrafi dobrać do niej subtelne słowa, lżejsze tematy, które dają do myślenia, nie pozbawiając nadziei, nie podcinając skrzydeł czytelnikowi ogromem niesprawiedliwości czy bólu dotykającego dzieci. Czego zatem życzę Ani na końcu tej recenzji? Przede wszystkim zdrowia, wiadomo. Na drugim miejscu stawiam na siłę i chęć do dalszego kreatywnego tworzenia i czarowania swoich odbiorców słowem i obrazem (oraz tańcem!), ukazując im, co w życiu naprawdę ma znaczenie i że warto cieszyć się drobiazgami. A wszystkich, którym brakuje chęci do walki o każdy dzień, zostawiam z przesłaniem Ani, która swoim przykładem pokazuje, że spełnione marzenie daje siłę. Walczmy więc o marzenia i słuchajmy głosu nieprzeciętnej, dojrzałej 16-latki: My również możemy przyczynić się do ratowania świata - z całej siły starajmy się nie załamywać i żyć z optymistycznym nastawieniem. Tyle i aż tyle.

Cytaty za: Moje Anioły, Anna Witczak-Szumska, Zielona Sowa, Warszawa, 2014.

Ocena 6/6

poniedziałek, 19 maja 2014

Akcja warta polecenia - Książka dla dzieciaka - tak łatwo być dobrym!

Dziś jest Dzień Dobrych Uczynków. Dobrze jest sprawiać je innym, bo dobro powraca - zwielokrotnione. Człowiek niech będzie szlachetny, pomocny bliźnim, dobry! Bo tylko wtedy jest inny od wszystkich znanych nam istot, takimi słowami zachęcał do czynienia dobra najbardziej znany niemiecki prozaik, dramaturg i uczony Johann Wolfgang von Goethe. W ślad za nim idę i ja i dziś polecam Wam bardzo ciekawą akcję, która nie tylko idealnie wpisuje się w klimat dzisiejszego dnia, wzorowo oddaje zamysł Goethego, ale i pierwszorzędnie pasuje do zbliżającego się wielkimi krokami Dnia Dziecka. Oto szczegóły:

Z okazji Dnia Dziecka Księgarnia Internetowa Gandalf we współpracy ze Stowarzyszeniem SOS Wioski Dziecięce zaprasza wszystkich Ludzi Dobrej Woli, by podarowali Dzieciakom małą książkę, sprawiając wielką radość.
Zasady akcji są bardzo proste: w dniach 19.05-8.06.2014 wystarczy dokonać zakupu jednej bądź kilku książek z dedykowanej listy na www.gandalf.com.pl. Za pośrednictwem Księgarni Internetowej Gandalf zostaną one przekazane Dzieciom ze Stowarzyszenia SOS Wioski Dziecięce.

Książki można kupić zupełnie niezależnie (nie kupując innych pozycji) albo dokładając je w Koszyku do zamawianych dla siebie tytułów. Wszystkie kupione w ramach akcji książki zostaną zebrane i po jej zakończeniu przekazane Dzieciom.

Księgarnia Gandalf cały zysk ze sprzedaży książeczek dedykowanych akcji przekaże na działalność statutową Wiosek Dziecięcych. Patronat medialny nad akcją objęły Radio Bajka i Łódzka Gazeta Wyborcza.

Myślę, że to naprawdę bardzo ciekawy pomysł, jak można bez wychodzenia z domu wspomóc biedne dzieciaki ze Stowarzyszenia SOS Wioski Dziecięce i wnieść odrobinę uśmiechu do ich życia. Polecam Wam tę akcję z całego serca. Dajmy innym coś z siebie, nie tylko od święta!

czwartek, 15 maja 2014

Bum! - Mo Yan

Dosłownie na chwilę przed premierą najnowszej powieści Mo Yana, pt. „Żaby”, wracam do tej poprzedniej, napisanej w 2003 roku, u nas wydanej dziesięć lat później przez W.A.B., o niezwykle wybuchowym tytule i treści – „Bum!”. Jak wszystkie poprzednie, tak i ta ostatnia, jest publikacją potężną - liczy sobie niemalże 600 stron. Wszak [p]owieść, czyli po chińsku ‘długi utwór’, musi z założenia być długa – inaczej co z niej za powieść?, pyta retorycznie autor, świadomy trudności w odbiorze swoich skomplikowanych, gęstych wręcz dzieł. Mo Yan od pierwszej strony apeluje, by powieści wydłużać, by nie poddawać się terrorowi gustów grupy czytelników, którzy wolą się nie przemęczać – chcą by było krótko i przyjemnie. W jego postulacie chodzi o ‘wielkość zamysłu artystycznego’, którego zdaniem pisarza nie wolno ograniczać. A co jeśli w dzisiejszym świecie, w którym na wszystko brakuje czasu, nie będzie chętnych do zajmowania się tak wymagającymi, rozległymi utworami? Mo Yan ma na to prostą i dość radykalną odpowiedź: [J]eśli ktoś nie chce czytać, to niech nie czyta. I choć miałby mi pozostać tylko jeden jedyny czytelnik, i tak będę pisać w ten właśnie sposób. Przeczytałam „Bum!” i nie żałuję. Akceptuję w pełni styl noblisty i z radością wyczekuję już premiery kolejnej jego powieści. Oto czego możecie się spodziewać po tej poprzedniej niebanalnej publikacji największego talentu współczesnej literatury chińskiej:

Głównym bohaterem „Bum!” jest Lou Xiatong, opowiadający w Świątyni Pięciu Bóstw wielkiemu mnichowi Lanowi o swoim dzieciństwie spędzonym w Wiosce Rzeźników. Fizycznie był to już dorosły mężczyzna, który w głębi duszy pozostał jednakże dzieckiem. Dzieckiem zranionym i głęboko nieszczęśliwym, wielokrotnie upokorzonym i głodzonym. Sierotą, naznaczoną przez konflikt rodziców, trudne warunki życiowe, ale i nieustanny wstyd oraz konieczność ciągłego wyrzekania się niemalże wszystkiego. Lou Xiatong był przede wszystkim wielkim smakoszem mięsa. Być może z racji miejsca urodzenia - jego wieś specjalizowała się w uboju, a on, jak sam wyznawał, napatrzył[…] się na mięso żywe i chodzące, jak również na takie, co już chodzić nie mogło; na mięso spływające krwią i na to wymyte już do czysta; na mięso wędzone w siarce i niewędzone; moczone w wodzie i niemoczone; zanurzane w formaldehydzie i nie zanurzane - wieprzowina, wołowina, baranina, psina, do tego oślęcina, konina, wielbłądzina… Trzeba przyznać, że w obliczu takiego 'towarzystwa', nie dziwi fakt, iż Lou Xiatong miał obsesję na punkcie mięsa. Dziwne byłoby gdyby jej nie miał! Niecodzienny było za to coś innego - chłopiec traktował mięso z nabożeństwem, nierzadko układał litanie do niego, identyfikował się z nim, a nawet rozmawiał: W mojej wyobraźni bowiem mięsa miały twarze, miały swój język, były żywymi istotami pełnymi emocji, z którymi mogłem się porozumieć. Mówiły one do mnie: ‘Chodź, zjedz nas, chodź nas zjeść, Luo Xiaotong, choć szybko…’. Był zazdrosny kiedy ktoś jadł mięso, a sam, gdy tylko miał możliwość, pochłaniał je jak opętany. Pewnego razu dopadł go nawet ‘mięsny zawrót’ z powodu nadmiernego spożycia umiłowanego mięs(k)a. Ale nie zawsze było tak różowo. Kiedy odszedł ukochany ojciec chłopca - Lao Luo, by ze swoją kochanką, Dziką Mulicą, założyć nową rodzinę, matka dzielnego Luo Xiaotonga, Yang Yuzhen, typowa córka średniej klasy chłopskiej, nauczona ciężkiej pracy, oszczędnego gospodarowania, niefolgowania sobie w wydatkach, oraz tego, że trzeba odkładać na budowę domu i kupno ziemi, zaczęła oszczędzać bez umiaru. Często nie było czego włożyć do ust, bo energiczna i nieustraszona kobieta oszczędzała na wszystkim, by się dorobić i w ten sposób pokazać mężowi, że bez niego żyje im się lepiej i dostatniej. Razem z synem zajęli się zbieraniem śmieci. Dokonywali ścisłej segregacji, a znalezione ‘łupy’ przebiegle obrabiali - np. makulaturę nasączali wodą, by dostać za nią więcej pieniędzy na skupie. Podczas gdy matka wszystkie pieniądze odkładała, chłopiec przymierał głodem. Yang Yuzhen, choć szybko dorobiła się przezwiska Królowa Śmieci, nie cieszyła się niestety dobrą reputacją. W całej wsi była doskonale znana ze skąpstwa (nawet kości brała z odzysku i na nich gotowała zupę dla dziecka, które traktowała niczym niewolnika). Życie w biedzie, bez ukochanego ojca, zahartowało Luo Xiaotonga i nauczyło używać siły argumentów. Mimo iż nie chodził do szkoły, nie był głupi, miał w sobie ikrę, był dobrym obserwatorem i korzystał z życia mimo skromnych warunków w jakich żył. Wiedzę czerpał z tego, co znalazł w śmieciach: Wyrzucone rzeczy są jak encyklopedia, a proces zbierania i segregacji to jej czytanie. W miarę upływu czasu coraz bardziej się przekonuję, że lata spędzone z matką na zbieraniu odpadów zaprocentowały na całe życie – była to moja podstawówka, liceum i uniwersytet. Sytuacja rodziny zmieniła się, kiedy po śmierci kochanki wrócił do domu ojciec razem z córką ze związku z Dziką Mulicą. Matka, początkowo pełna obaw, niechęci czy wręcz nienawiści do męża i jego dziecka, chciała się ich pozbyć, ale później pozwoliła im zostać i stworzyć 'patchworkową rodzinę'. Kiedy zyskali przychylność przebiegłego Lao Lana, najsłynniejszego wśród rzeźników, łasego na pieniądze sołtysa i największego autorytetu (?!?) we wsi w jednej osobie, ich życie nabrało rumieńców. Praca całej trójki w Związkowych Zakładach Mięsnych Huachong (Lao Xiaotong trafił na stanowisko kierownika działu obmywania mięsa mając zaledwie 12 lat!), pozwalała im najeść się do syta i zapomnieć o ciężkich czasach, jakie były ich udziałem jeszcze niedawno. W dobie dobrobytu pojawiły się jednakże kolejne problemy, które skutecznie niszczyły rodzinę i doprowadziły do tragedii, której nikt nie mógł przewidzieć…

Historia Lao Xiaotonga i jego najbliższych, opisana niezwykle obrazowo i dokładnie, jest bez wątpienia mało prawdopodobna. Obdarzony niezwykłą wyobraźnią Mo Yan przyznał, że wykorzystał tę opowieść, by przypomnieć o swoim dzieciństwie, a poprzez to zachować je w pamięci – od tej chwili już nie tylko własnej: Ustami bohatera odtwarzam lata mojej młodości - ta walka z szarzyzną życia, z porażką, z upływającym czasem jest jedynym, co daje mi powód do dumy jako pisarzowi. Każdy, kto nie znajduje zadowolenia we własnym życiu, może je znaleźć w opowiadaniu, i fakt ten przynosi mi pewną pociechę. Piękno i pełnia opowiadania pozwalają pisarzowi wynagrodzić sobie szarość życia i wady charakteru: jest to odwieczna cecha twórczości. Tak właśnie powstała ta wielogłosowa, pełna ukrytych znaczeń i konotacji powieść, której celem samym w sobie jest opowiadanie. Mo Yan składa nią hołd wyrażaniu myśli, samemu aktowi tworzenia dzieła literackiego. Czyni to ubarwiając swoją publikację elementami zaczerpniętymi z naturalizmu i surrealizmu. Nie dajcie się jednakże zwieść – chiński literat skutecznie kieruje myśli czytelnika ku trudnym tematom (nie tylko) z jego ‘podwórka’: chciwym, operującym kłamstwem i bezwzględnością kapitalistom żądnym szybkiego sukcesu za wszelką cenę; nieudolnym i niegospodarnym rodzicom, którzy za nic mają edukację i zdrowie własnych dzieci; niesprawiedliwości społecznej ([W] naszym społeczeństwie ludzie pracowici zarabiają bardzo niewiele, a niektórzy nawet mniej, ledwo im starcza na jedzenie i ubranie. Tylko śmiali i bezwstydni łajdacy mogą się dorobić…) oraz korupcji, niekiedy dość opacznie postrzeganej przez władzę (Korupcja nie jest zbrodnią, ale marnotrawstwo – owszem, i to największą – tak brzmiało kontrrewolucyjne hasło głoszone przez naszego sołtysa Lao Lana, wyjaśniał skwapliwie chłopiec).
Dwa słowa o narracji: bardzo ciekawa, przypadła mi do gustu od samego początku. Wspomnienia z dzieciństwa Lao Xiaotonga, które referuje wielkiemu mnichowi Lanowi są konfrontowane z tym, co niedojrzały kandydat na mnicha widzi przed sobą, czyli co się dzieje w świątyni Mięsnego Bożka w Podwójnym Mieście. I tu zaczyna się inna opowieść – historia groteskowego Festiwalu Mięsa - wielkiego przedsięwzięcia ze stylizowanymi zwierzętami i wymalowanymi dziećmi w tle, z przemarszem przedsiębiorstw, popisami zespołów gimnastycznych, fajerwerkami, itp. O tym musicie jednak przeczytać sami.

Ci, którzy mdleją na widok krwi czy słabną na samą myśl o ugotowanym bez żadnych przypraw świńskim łbie pokrytym warstwą białego tłuszczu, mogą przez „Bum!” nie przebrnąć - ostrzegam. Książka jest ciężka, momentami nużąca i prowokacyjna: nosi zapach psiny w restauracji Wenxianglai (pompowanej oczywiście formaldehydem i innymi substancjami zapachowymi) albo odoru sprowadzonej przez Shen Ganga kiełbasy, która pleśniała, bo nie trafiła do chłodni; razi widokiem wypełnianych wodą żywych zwierząt, a obsesyjna wręcz konsumpcja mięsa może wrażliwego czytelnika prowadzić do odruchów wymiotnych. To wszystko miłośników twórczości Mo Yana, nie zdziwi, nie napełni zbytnią odrazą, pewnie też nie zaskoczy… „Bum!” podobnie jak i inne utwory tego kontrowersyjnego pisarza nadają się dla osób o mocnych nerwach i obojętnych na wszelkie opisywane przez niego obrzydliwości. Nie są to jednostki nieliczne – mimo protestów obrońców wolności, na próżno żądających, by Mo Yan otwarcie skrytykował chińskie władze, jego książki sprzedają się bardzo dobrze, w Chinach jest bohaterem narodowym, a do jego rodzinnej wsi podróżują turyści. U nas w Polsce, pewnie zwolenników jego twórczości jest mniej niż w ojczyźnie autora, ale bez wątpienia są. Ja również się do nich zaliczam.

Cytaty za: Bum!, Mo Yan, W.A.B., Warszawa 2013.

Ocena 5+/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu W.A.B.

poniedziałek, 12 maja 2014

Życie to za mało. Notatki o stracie i poszukiwaniu nadziei - Iza Michalewicz

Dziennikarka Iza Michalewicz jest moim najnowszym literackim odkryciem. Jak to możliwe, że nie trafiłam na jej reportaże wcześniej – nie mam pojęcia. Mariusz Szczygieł pisał o niej jako ‘reporterce z krwi i kości’, która podejmuje tematy tajemnicze, przypominające klimatem twórczość Franza Kafki. Książka „Życie to za mało. Notatki o stracie i poszukiwaniu nadziei” to zbiór 24 osadzonych w podobnej atmosferze tekstów, które pochłonęły mnie całkowicie. Już dawno nie czytałam tak dobrych, pełnych empatii artykułów, w których nie ma choćby jednego zbędnego słowa. Zaangażowana Michalewicz po mistrzowsku wprowadza czytelnika w temat, który czasem jest mu znany z prasy lub telewizji, a niekiedy nie był medialny i to właśnie autorce otrzymuje ‘życie’, wypływa na powierzchnię. Reporterka jak sama przyznaje, tworzy z niezgody na rzeczywistość i z chęci jej oswojenia, wytłumaczenia. Te jej 'notatki' dotyczą w głównej mierze straty szeroko rozumianej i mają dać odpowiedź na pytanie, jak sobie z nią poradzić. Zadanie wykonała w brawurowo.

Iza Michalewicz w każdym swym tekście portretuje nasz kraj i rodaków, niekiedy też Polaków na emigracji. Bohaterowie pochodzą z różnych grup społecznych. W „Upadłych aniołach” to młodociani przestępcy bez poczucia winy, którym nikt nigdy nie powiedział, jaką wartość ma ludzkie życie. Ich zbrodnie, to odzwierciedlenie świata dorosłych-pełnego przemocy, nieuczciwości i wyrachowania. Dziennikarka pisze też o problemach osób cierpiących na hermafrodytyzm; o prostytutkach z ulicy Warszawskiej w Trzebielu, które czekają na ‘Niemczurów’; Hannie Kameckiej-Petersen, figurującej na liście Wildsteina jako TW, choć nigdy nim nie była. Wspomina o proteście siedmiu emerytów w sprawie budowy wieżowca Daniela Liebeskinda tuż przed ich oknami i o pięciu ofiarach Providenta - kobietach, które będąc agentkami zostały zamordowane w trakcie pracy. Jako matkę boleśnie dotknęły mnie teksty o chłopcu cierpiącym na zespół Aspergera - najbardziej inteligentną postać autyzmu („Pinokio nie został chłopcem”), o zaginięciu córki Doroty Bielewskiej-Oli, której ciała do dziś nie znaleziono, co sprawia, że kobieta nie może przeżyć żałoby i szuka pomocy u różnych wróżbitów, astrologów, detektywów („Córka odchodzi”) oraz o dorosłych dotkniętych zespołem Downa („Siwe magnolie”). Ogromne wrażenie zrobiły na mnie reportaże o emigracji: o wielkiej nadziei z nią żywionej - tak wielkiej, że matka jest w stanie oddać własne dziecko do domu dziecka, bo zwyczajnie nie ma co z nim zrobić („Po prostu żegnaj”) i o prawdziwym jej obliczu („Inaczej niż w raju”). Ten drugi (genialny!) jest przepełniony wielkim bólem, jaki towarzyszy Polakom wegetującym na Szmaragdowej Wyspie - wpadającym w depresję, schizofrenię, alkoholizm, próbującym popełnić samobójstwo, szukającym łatwych pieniędzy na drodze różnych przestępstw. Z ambicja[mi] i delikatn[ą] psychik[ą] pokalecz[oną] (…) o irlandzkie realia często nie wracają już do kraju żywi… Jest również reportaż „Jolanta i ogień”, za który Iza Michalewicz otrzymała nagrodę Grand Press w 2011 roku. Szokująca, niewyjaśniona śmierć Jolanty Brzeskiej to bez wątpienia wynik bezduszności ludzi i bierności władz miasta oraz przykład bezsilności szarego człowieka wobec przepisów prawa. Ale czy aby na pewno?

Reportaże Izy Michalewicz chwytają za serce, przykuwają uwagę tak bardzo, że nie sposób wypuścić ich z ręki. Przy zdecydowanej większości z nich miałam gęsią skórkę i czułam niedosyt zamykając książkę. Autorka szanuje swoich rozmówców, nie ocenia ich, choć wielu ma na swoim koncie kardynalne błędy. Czuć, że to bohaterowie z krwi i kości, z różnych kast społecznych, ze skomplikowaną przeszłością, którzy walczą o siebie, ze sobą, z całym światem. Czasem są to ludzie, o których nikt nie pamięta, którzy sami o sobie najchętniej by zapomnieli, ale dziennikarka im na to nie pozwala. Ich historie stają czytelnikowi przed oczyma niczym drogowskazy, które zmuszają do głębszej refleksji i pokazują właściwy kierunek. Podejmowane przez Michalewicz tematy dobitnie ukazują, co aktualnie dzieje się w naszym kraju i jak żyje się jego mieszkańcom...
Odważnie, z empatią, prawdziwie i z wielką pasją. Polecam, to wyjątkowe teksty wspaniałej dziennikarki, której już jestem wielką fanką i której kibicuję z całego serca.


Ocena 6/6

Cytaty za: Życie to za mało. Notatki o stracie i poszukiwaniu nadziei, Iza Michalewicz, Wydawnictwo Zwierciadło, Warszawa 2014.

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Zwierciadło

poniedziałek, 5 maja 2014

Neapol' 44 - Norman Lewis

Norman Lewis – brytyjski reporter, autor powieści i książek podróżniczych. Twórca niezwykłego dziennika z pobytu w ogarniętej wojenną zawieruchą Italii, „Neapolu’ 44. Pamiętnika oficera wywiadu z okupowanych Włoch”. Trafiając do tegoż miasta jako młody, niezbyt doświadczony oficer komórki brytyjskiego wywiadu, przyłączonej do sztabu amerykańskiej 5. Armii, zapewne nawet nie przypuszczał, iż pod koniec swego pobytu w tym urokliwym miejscu napisze w ten sposób: Mnie rok pobytu wśród Włochów napełnił takim podziwem dla ich kultury i człowieczeństwa, że gdybym mógł się urodzić jeszcze raz i wybrać miejsce urodzenia, byłyby to Włochy… Czy to możliwe, zakochać się w okupowanym kraju, którego częścią składową wtedy była śmierć, choroby, głód, cierpienie, kradzieże i mafia? Tak, bo ta zjawiskowa kraina nawet w latach 1943-1944 roku roztaczała wokół siebie ten sam czar, który do dziś przyciąga w tamte rejony rzesze turystów. Kto się tam pojawi, ten wie, że będzie wracał. Norman Lewis też się zauroczył, choć początki były trudne i wcale nie zapowiadały takiej fascynacji…

Oficer Norman Lewis pojawił się w Neapolu we wrześniu 1943 roku, kiedy kampania włoska była w toku. Mussolini nie zamierzał się poddać, alianci notorycznie tropili faszystów, a cywile każdego dnia walczyli o normalność. Mimo to w mieście było dość spokojnie, oficerowie czuli się zagubieni, momentami wręcz bezradni, niepotrzebni. Nie mieli pojęcia, gdzie czai się nieprzyjaciel i czy wojna nadal trwa. Ktoś przebąkiwał, że nastąpiło zawieszenie broni, ale nikt niczego nie był pewny: nadal jesteśmy odizolowani. Gdzieś z pewnością toczą się bitwy, ale wiemy o nich jedynie tyle, ile podsłuchamy w kolejce do kuchni, pisał. Żołnierze robili co chcieli, nikt się nimi nie interesował. Panowało przekonanie, że życie w Neapolu będzie mało pracowite, monotonne, a momentami pewnie nawet nudne. Nie dziwi zatem, iż Brytyjczyk zaczął sam sobie organizować zajęcia – zabrał się za podziwianie najbliższej okolicy (m.in. konstrukcji świątyni Neptuna). Kiedy przeniósł się do Albanelli - na południowym brzegu Sele, odniósł wrażenie, iż ta piękna okolica, praktycznie nienaznaczona wojną, to subtelny melanż krajobrazów: sadów jabłkowych obsypanych rumianymi owocami, winnic i gajów oliwnych zamieszkanych przez roje cudownych niebieskich pasikoników. Włochy w jego relacji nie po raz pierwszy jawią się czytelnikowi niczym spokojna kraina mlekiem i miodem płynąca, a opowieść Lewisa jest tak zaskakująca w zestawieniu z tym, co działo się na naszych frontach, że aż trudno uwierzyć, iż tu toczyła się ta sama krwawa, wyniszczająca wojna co w Polsce: Nadal nie widać czołgów ani artylerii, poza kilkoma działkami przeciwlotniczymi, ani żadnych oznak przygotowań do obrony, donosił. Zamiast krajobrazów splamionych krwią, autor przedstawił malownicze pustkowia, sady i warzywniki pełne owoców zapewniające jedzenie na wyciągnięcie ręki... Sielankę przerwał dość niespodziewanie odgłos kampanii wojennej: Kiedy siedzieliśmy przed chatą, czytając, opalając się i bez zapału sącząc kwaśne wino, odnieśliśmy wrażenie, że pomruk odległej kanonady, słyszalnej od wczesnego ranka, nagle się przybliżył… Jak to możliwe, iż podczas gdy Polacy ginęli tłumnie na polu walki, alianci w Neapolu radośnie biesiadowali? Nie do końca, choć ich pobyt we Włoszech czasami rzeczywiście przypominał raj na ziemi… Norman Lewis ukazał w swoim reportażu także dramatyczne momenty, których był świadkiem, np. kiedy Battipaglia, włoska Guernica, w kilka sekund została zrównana z ziemią. Mówiono, że prawie nikt nie przeżył i że w ruinach nadal leżą trupy. Jako dowód wspominano przykry zapach i roje much, panoszących się po nieuprzątniętych ulicach: gdy rozmawiałem ze starcem, poczułem jakąś nierówność pod butem, a przestępując z nogi na nogę, zerknąłem w dół i uświadomiłem sobie, że to, co wcześniej wziąłem za stary worek, w rzeczywistości było zwęglonymi i zgniecionymi zwłokami niemieckiego żołnierza…

Nadszedł czas, kiedy dość beztroska atmosfera w Neapolu uległa zmianie: brakowało wody pitnej, soli, mydła; miasto przepełnione było smrodem spalenizny, ludzie szukali czegokolwiek do jedzenia – często nawet jadalnych roślin, z którymi poradziłby sobie ich układ trawienny. Widoki też częściowo się przeobraziły: teraz często morze było po prawej, ruiny po lewej stronie... Na szczęście klimat wciąż był łaskawy - bezchmurne niebo wczesnojesiennej aury nie dawało się we znaki. Ludzie, którzy utracili cały dobytek, w tym także ubrania, pojawiali się na ulicach w dość zaskakujących stylizacjach: mężczyzna w starym smokingu, pumpach i wojskowych butach albo kobiety w koronkowych sukniach, wyglądające jakby były zrobione z firanek. Ale jakie to ma znaczenie, kiedy sytuacja w mieście przypominała teraz tę ze średniowiecza? Ze zniszczonych kanałów ściekowych wionął nieznośny odór, pojawił się brud, z nim choroby (dur, malaria) i matactwa różnego rodzaju. Także te natury moralnej - cmentarz stał się neapolitańskim zaułkiem kochanków, nieletnie dziewczynki przeobrażały się wulgarne prostytutki (w Neapolu stale lub dorywczo prostytuowały się wtedy czterdzieści dwa tysiące kobiet), a pewien ksiądz oferował kradzione z neapolitańskich katakumb przedmioty. Każdy chciał żyć godnie, za jaką cenę – nie miało to znaczenia: Dotąd naiwnie wierzyłem, ze można przywyknąć do smutku i cierpienia. Teraz zrozumiałem, że myliłem się, (…) przeżyłem nawrócenie, ale na pesymizm, wyznawał przygnębiony Lewis. Pojawiła się mafia i plaga złodziei, sięgających dosłownie po wszystko, co mogło mieć jakąkolwiek wartość - słupy telegraficzne, kable telefoniczne, włazy kanalizacyjne, instrumenty muzyczne czy kolekcja rzymskich kamei. Z wojskowych magazynów ginęły dostawy zaopatrzenia, które kupowane były przede wszystkim przez włoskich cywilów dysponujących gotówka. Kwitł czarny rynek skutecznie obniżający zdolność bojową (cywil mógł kupić przykładowo: karabin maszynowy, lekki czołg, penicylinę, której brakowało w szpitalach wojskowych). Niestety, mimo prób walki z tym powszechnym przestępstwem, podobnie jak i z cięższymi, większość procesów była farsą. Prokuratorzy często nie zapoznawali się nawet z aktami sprawy, nie wiedzieli, komu stawiali zarzuty, a do więzienia trafiały płotki zamiast grubych ryb…

Wojna sprawiła, że neapolitańczycy byli spragnieni cudów (na Zielone Świątki - ‘Pasqua di Rose’ - oczekiwano np. że krew świętego Januarego rozpuści się - od tego cudu uzależniali pomyślność ich miasta). Ludzie przeżywali zbiorowe halucynacje, a ich wierzenia bywały niekiedy bardziej realne od rzeczywistości: Wojna cofnęła neapolitańczyków do średniowiecza. Kościoły pełne są figur, które mówią, krwawią, oblewają się potem, kiwają głowami i wydzielają uzdrawiające płyny (…), relacjonował Lewis. Na ulicach z czasem pojawił się również ‘pazzariello’ – starożytny błazen, a w niektórych domach odbywały się wyścigi w jedzeniu spaghetti, dzięki pojawieniu się na czarnym rynku potrzebnych do tego dania produktów. Autor pisał także o tym, kto ukrywał się za tajemniczym pseudonimem ‘wujek z Rzymu’ i dlaczego neapolitańskie pogrzeby zawsze urządzano z pompą, co przez to rozumiano i jak sobie radzono, kiedy kraj naznaczony wojną został pozbawiony luksusów. Zdradził również, jak walczono z syfilisem, dlaczego neapolitańczycy woleli jedzenie od miłości i co robili Włosi, kiedy spotykali go na ulicy (był postrzegany jako właściciel ‘złego oka’- jettatore’).

„Neapol’ 44”
to niezwykła, bardzo dokładna relacja bardzo wrażliwego obserwatora, ukazująca ludzkie dramaty na konkretnych przykładach. Bez zbędnej ckliwości, bez sentymentalizmu, po męsku, Norman Lewis opisywał sytuacje, których był uczestnikiem. Zawsze skrótowo, sygnalizując jedynie temat, ale to wystarczało i spełniało swoją rolę. Zaskoczyła mnie umiejętność dostrzeżenia drobnostek i mnogość poruszanych przez niego zagadnień, dających pełen obraz miasta. Co ciekawe, pewnie nieświadomie aczkolwiek skrupulatnie udokumentował zmiany, jakie zachodziły w nim samym. Czytelnik ma okazję podglądać, jak dzień po dniu rodziło się jego uczucie do Italii, jak z każdą chwilą rozumiał coraz lepiej mentalność jej mieszkańców, jak wreszcie pokochał ją samą. I choć nie wszyscy go lubili, bo był uczciwym służbistą, nie przyjmował łapówek ku wielkiemu zaskoczeniu Włochów, kwestionował wątpliwie moralne rozkazy dowódców, to miał w tym mieście także wielu przyjaciół i piękne wspomnienia z związane z tym miejscem na ziemi. I choć wojna bez wątpienia odcisnęła na jego psychice trwały ślad, to trzeba pamiętać, że Włosi pomimo okupacji robili wszystko by żyć normalnie, czyli pełnią życia, bo tylko tak potrafili... Ten dziennik to kolaż złożony z portretu napotkanych ludzi i zwiedzonych miejsc; uczuć pozytywnych i dramatycznych okraszonych wojną; wreszcie z bogatych w informacje zapisów dotyczących Neapolu: jego klimatu, położenia, wierzeń, zwyczajów, obyczajów, itp. Jednym słowem gratka – Neapol podczas wojennej zawieruchy w pigułce - nie tylko dla pasjonatów historii, ale i wszystkich miłujących Włochy całym sercem jak Norman Lewis lub tych, którzy chcą się przekonać, skąd się bierze ta powszechna fascynacja. Polecam, warto.

Cytaty za: Neapol' 44, Norman Lewis, Czarne, Wołowiec 2014.

Ocena: 5+/6

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: "Nie taka wojna straszna, jak ją malują?!?"