czwartek, 24 kwietnia 2014

Wolna miłość - Roma Ligocka

„Wolna miłość” to zbiór felietonów Romy Ligockiej pisanych w latach 2011-2013 dla miesięcznika ‘Pani’ (teraz zostały jedynie przejrzane i zredagowane) oraz tych stworzonych specjalnie do tejże publikacji. Każdy, niezależnie od daty powstania, ukazuje autorkę w ten sam sposób – szczerze aż do bólu. Staje ona przed swoimi czytelnikami ‘naga’ - nie wstydzi się swych ułomności, kompleksów, popełnianych błędów. Ta prostolinijność urzeka, bo nierzadko również czytelnik może się w dziele Ligockiej przejrzeć jak w lustrze. Pisarka wiele w życiu przeszła i to właśnie mądrość życiowa jest największą zaletą jej twórczości. Pewnie dlatego nie przeszkadzają liczne truizmy, które się w jej tekstach przewijają. Wyróżnia je bowiem coś wyjątkowego - ciepło, radość, kobiecość. Niosą ukojenie i emanują spokojem, docierają do głębi czytelnika, nawiązując z nim tajemniczą, bliską więź. To intrygujący kolaż złożony z silnych emocji, wrytych w pamięć sytuacji, wnikliwych refleksji, a co istotne napisany oszczędnie, zrozumiałym językiem. Felietony Romy Ligockiej zawierają wszystko, co pomaga odbiorcy zrelaksować się z książką w ręku i filiżanką dobrej herbaty obok. Warto do nich zajrzeć.

Zmieniałam w życiu wiele razy poglądy na wszystko; na politykę, na miłość też. I niech nikt mi nie mówi, że nie mamy do tego prawa. Chodzi nie o to, jak często zmieniamy poglądy, tylko z powodu jakich doświadczeń. (…) Ja dzisiejsza naprawdę nie jestem tą wczorajszą i nawet jej sobie dobrze nie przypominam, pisze autorka w swoim pierwszym felietonie zatytułowanym (oczywiście) „Wolna miłość”. Mimo upływu czasu, 76-letnia dziś Ligocka zdaje się nie dopuszczać do siebie myśli o starości. Akceptuje siebie w pełni, czuje się młodo, ubiera się jak chce i ma w nosie konwenanse: Zawsze miałam niekonwencjonalny stosunek do wieku. Ubierałam się ‘niepoważnie’, zachowywałam się niezbyt godnie, zakochiwałam się i zakochuję ciągle jeszcze jak nastolatka. Zupełnie mi nie przeszło. Pisarka uważa, że starość jest rzeczą umowną i nie daje się w nią póki co wtłoczyć, bo wiek to tylko puste cyfry, bez treści. Zdaje sobie jednakże sprawę z upływu czasu i zgadza się na niego, bo oznacza [on] tylko to, że wszystko możesz i niczego nie musisz, a więc pełen komfort. Mimo tego przyzwolenia na przemijanie, zdaje się ona mieć raczej pesymistyczne usposobienie, jest zresztą często o nie pytana. Jak reaguje? W swoim stylu: W gruncie rzeczy różnica jest przecież tylko taka, że pesymista martwi się przedtem, a optymista potem. Autorka co roku próbuje, pogodzić w sobie młodość i dorosłość, ale wciąż pojmuje siebie jako ‘zagubioną małą dziewczynkę’. Jest bardzo wrażliwa i ma dużą wyobraźnię, jak każda osoba parająca się pisaniem. Cechują ją również [n]agość, (…), więcej nawet – uczucie, że chodzi się po świecie bez skóry, to nieustannie przenikające do wnętrza ciała zimno i drżenie... Serce, które się kołacze, oddech, którego nagle może nam zabraknąć… Roma Ligocka nie ukrywa, że akt tworzenia jest nieustannie związany z samotnością i bólem (nieomal fizycznym), bo jak twierdzi [p]isze się całym sobą: głową, sercem, ciałem, wysiłkiem mięśni. Pisarka włożyła w swoją najnowszą książkę dodatkowy trud – zawarła w niej również własne rysunki. Właściwie wszystkie mają melancholijny wydźwięk, bo i w niej samej dużo żalu, połączonego (na szczęście!) z garścią dobrych rad: Wiem, że piszę często, może zbyt często, rzeczy smutne. Ale piszę dlatego, że tak bardzo pragnę, żeby ludzkość, która już tak dobrze radzi sobie z niedomaganiami ciała, nauczyła się leczyć słabości duszy. A dopóki tak nie będzie, starajmy się być szczęśliwi. Jeśli mamy kogoś bliskiego - przyjaciółkę, matkę czy kochanka – przytulmy się do nich i jeśli trzeba, popłaczmy sobie razem. To lepsze niż prozac - naprawdę. Pomóc może także radość z drobnych rzeczy, jak choćby wiosną wypita w parku kawa. Ligocka jednak dość krytycznie patrzy na świat - jest świadoma tego, że szczęśliwym jest się tylko przez chwilę. Mimo to, warto o ten przebłysk walczyć, bo pozostaje w nas na zawsze. I choć autorka jest mocno poraniona przez życie, wiele wycierpiała z powodu (braku) miłości, czego nie ukrywa (Biedne to moje serce, pokaleczone, poranione, pełne blizn lepiej lub gorzej zagojonych, nieraz krwawiących jak stopy tancerki), to nadal ma potrzebę uczuć. Zrozumiała, że kocha i nie może żyć bez miłości. Nawet jeśli naraża się na kolejne zranienie (przyznaje, że należy do kobiet, które kochają za bardzo), to i tak warto zaryzykować. Po to, by przez chwilę zapomnieć o samotności i przynależeć do kogoś choćby na moment...

Podczas lektury „Wolnej miłości” odniosłam wrażenie, jakbym była na sympatycznym spotkaniu z kimś bliskim, z kimś, kto ma bogaty bagaż doświadczeń życiowych i liczne metamorfozy za sobą, dzięki którym zyskał duże doświadczenie. Roma Ligocka opisuje nam nie tylko swoje emocje, ale i miejsca - mieszkanie (np. łóżko obok którego siedzą pluszowe misie, bo przecież nigdy nie jest za późno na maskotkę czy dużą ilość luster), czy najbliższą jej postać w literaturze - Annę Kareninę. Wyjaśnia, dlaczego na bezludną wyspę zabrałaby książkę i kawę; demaskuje chętnie oglądane programy telewizyjne (Im większy twój upadek, tym ładniej możemy pokazać go w telewizji). Pisze o sprawach niezwykle aktualnych, jak np. anoreksja czy problemach współczesnych kobiet z 'opanowaniem trójcy: dziecko-mąż-praca'. Widać wyraźnie, że autorka posiada umiejętność wyczuwania niepokoju, lęku i cierpienia u swoich bohaterów. Jest wyrozumiała dla nich, bo sama mimo, iż jest dojrzałą kobietą, wie, jak daleko jej do ideału: Dziś wiem, że nie ma spokoju, a doświadczenie to mit. Gdybyś wiedziała o mojej niepewności, bezradności, gdybyś wiedziała, że ja też ciągle jeszcze myślę o tym, czy partner mnie nie zdradza, czy dobrze wyglądam i ‘co ludzie powiedzą’, ciągle nie wiem, co jutro zrobię ze swoim życiem, dokąd pojadę… Choćby dla takich szczerych wyznań, warto sięgnąć po tę wyjątkową publikację nieprzeciętnej, kruchej kobiety.

Cytaty za: Wolna miłość, Roma Ligocka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.

Ocena: 5+/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję portalowi Oblicza Kultury


piątek, 18 kwietnia 2014

Światowy Dzień Książki i Praw Autorskich

Światowy Dzień Książki i Praw Autorskich zbliża się wielkimi krokami. 23 kwietnia po raz 19 odbędą się akcje w całej Polsce mające na celu promowanie czytelnictwa, edytorstwa i ochronę własności intelektualnej prawem autorskim. Święto to, ustanowione przez UNESCO, zawsze budzi nadzieję, że ci, którym z książką nie jest po drodze, wreszcie dadzą się przekonać i rozpoczną najpiękniejszą zabawę, jaką sobie ludzkość wymyśliła (Wisława Szymborska), czyli dadzą się porwać w świat fantazji i będą chcieli poznawać kolejne. Księgarnia Gandalf, którą bardzo cenię (bynajmniej nie tylko dlatego, że to łódzka księgarnia), i z którą mam przyjemność współpracować od kilku lat, postanowiła pomóc tym niezdecydowanym i zaproponować konkretne pozycje, konkretnym sylwetkom osób, które czytać nie lubią, albo jeszcze nie wiedzą, że lubią i trzeba im dopomóc, aby się dowiedziały :-) Wśród tych postaci znalazły się np. KANAPOWIEC TELEWIZYJNY, WIELBICIELKA SERIALOWYCH TASIEMCÓW, KIBIC, DZIECKO TECHNOLOGII, ZAKUPOHOLICZKA, PAKER oraz MŁODZIEŻ ZBUNTOWANA. Ponieważ sam pomysł bardzo mi się spodobał i ja postanowiłam pomóc trzem wybranym przeze mnie typom. Oto moje podpowiedzi, być może komuś się przydadzą. Wszystkie książki jeszcze pachną nowością, zapowiadają się bardzo ciekawie. Spójrzcie, co wybrałam:

DLA ZAKUPOHOLICZKI


Kuchenne rewolucje. Magda Gessler


Rok w Jemenie
Jennifer Steil


Ja, kobieta - Cameron Diaz
DLA WIELBICIELKI SERIALOWYCH TASIEMCÓW


Zapach truskawek.
Anna Włodarczyk


Tylko mnie uwiedź
Sylvia Day


Lato bez mężczyzn
Siri Hustvedt
DLA KIBICA


Polowanie na Snowdena
Luke Harding


Profesor
John Katzenbach


Deyna.
Wiktor Bołba

Jest w czym wybierać, prawda? A najważniejsze jest to, że niezależnie od tego, czy reprezentujemy, któryś z wymienionych wyżej typów czy nie, po książkę zawsze warto sięgnąć. Nie tylko od święta. Książki, rzecz jasna :-)

***

Na koniec zostawiłam sobie życzenia świąteczne. Życzę Wam wszystkim (czytającym i tym jeszcze się przed czytaniem opierającym) zdrowych, spokojnych Świąt Wielkanocnych, pełnych miłości, uśmiechu i zadumy, spędzonych wśród rodziny i przyjaciół.
Ściskam wiosennie - Agnieszka


* obrazek wielkanocny pochodzi ze strony: http://www.edycja.pl/, a okładki książek z http://www.gandalf.com.pl/, a obrazek z drzewkiem z profilu Świata Książki na FB

czwartek, 17 kwietnia 2014

W domu innego - Rhidian Brook

Są takie książki, od których zwyczajnie nie można się oderwać. Najpierw skutecznie przykuwają uwagę czytelnika intrygującą okładką, a dalej jest tylko lepiej – pojawia się wyjątkowa, niebagatelna i nieprzegadana treść. Jak skonstruować taki tekst? Co jest potrzebne, by osiągnął sukces? Wystarczy utalentowany pisarz (może być przy okazji scenarzystą), dobry temat (np. oparty na zaskakujących faktach z życia kogoś z rodziny) i trochę czasu, żeby to wszystko ubrać w odpowiednio dobrane słowa. Gotowe! A teraz doprecyzujmy szczegóły: Rhidian Brook, wspomnienia jego dziadka trzymające w napięciu do końca, napisane dość oszczędnie – jednym słowem „W domu innego” - historia osnuta wokół powojennego Hamburga wśród Niemców i Anglików. Powieść obyczajowa pięknie ukazująca losy zwycięzców i zwyciężonych bez faworyzowania żadnej grupy, za to ze zrozumieniem i współczuciem... Fakt, że trwają prace nad ekranizacją tej publikacji w produkcji Ridleya Scotta, tylko potwierdza wyjątkowość tego dzieła.

Akcja toczy się we wrześniu 1946 roku w brytyjskiej strefie okupacyjnej, w Hamburgu – obecnie mieście popiołów, duchów i ruin. Prostolinijny Lewis Morgan, pełniący funkcję gubernatora, jest sumiennym pułkownikiem, ciężko pracuje i jest wierny swoim wartościom. Wie po co przyjechał do Niemiec, ma plan, który konsekwentnie realizuje. Nieustannie kieruje swe myśli ku zaspokojeniu podstawowych potrzeb tysięcy bezimiennych Niemców i odbudowy ich ojczyzny. Morganowi, zostaje zaproponowany do zamieszkania dom Stefana Luberta, niemieckiego architekta, który nie miał związków z nazistami. Toteż Brytyjczyk nie zamierza wysiedlać właściciela, ale proponuje pozostanie w posiadłości jemu, jego córce Friedzie oraz służbie. Pomysłem wspólnego zamieszkania z Niemcem nie jest zachwycona małżonka Lewisa, Rachel oraz ich syn Edmund, którzy właśnie przybyli do Hamburga. Ich niechęć podsycona jest dodatkowo propagandą alianckiej broszury „Wyjazd do Niemiec”, w myśl której bezwzględnie nie należało bratać się z Niemcami. Kobieta tak właśnie postanawia – jest niemiła dla właściciela domu przy Ellbchaussee i na każdym kroku okazuje mu wyższość. Jest również głęboko nieszczęśliwa, bo musi mieszkać pod jednym dachem z wrogiem, i rozczarowana, bo jej mąż jest stale nieobecny i co gorsza nieustannie troszczy się o losy nieprzyjaciół. Choć minęło już trochę czasu, Rachel nie może pogodzić się z faktem, że podczas wojny utraciła starszego syna (zginął przez zabłąkaną bombę). Także to, iż rodzina nie przebolała śmierci chłopca, której winni są Niemcy, odbija się na stosunku pani Morgan do współlokatora. Ale nie jest ona jedyna w swoim cierpieniu, przecież wiele osób jest załamanych obecną sytuacją. Np. zbuntowana córka Luberta, Frieda. Dziewczyna oskarża aliantów o śmierć matki, która zginęła w burzy ogniowej i dlatego nie akceptuje wspólnego mieszkania z brytyjską rodziną. Jedynie Lubert zdaje się być pogodzony z zaistniałą sytuacją - rozumie, że jako członek nacji przegranej, musi się poddać woli zwycięzców. Momentami sam zdziwiony jest faktem, że dość łatwo przystosował się do skromnych warunków życia i był gotowy do znacznego obniżenia standardów. Jest otwarty na Morganów i przyjaźnie do nich nastawiony. Podobnie Edmund, który polubił pierwotnego właściciela domu, jak i jego dość osobliwą córkę. Jednak Rachel skutecznie go zniechęca, by się z nimi nie spoufalać. Syn nie podporządkowuje się jej woli - namiętnie wykrada papierosy dla niemieckich ‘małych dzikusów’ (Chłopców bez Matek) oraz swojego niemieckiego nauczyciela, by ten mógł kupić ‘Persilschein’, który umożliwiłby mu wyjazd do brata, do Ameryki. Cechuje go ta sama idealistyczna postawa, co ojca… To również dlatego wielkoduszny Lewis cieszy się wśród Niemców dobrą opinią, zaś wśród swoich rodaków jest często obiektem kpin. Momentami nie rozumie swoich kolegów wydających np. rozkaz strzelania do nieuzbrojonych demonstrantów, cywilów, pracowników zamykanych fabryk. Ów demontaż jest szczególnie dla niego niepojęty, zresztą nie tylko dla niego - powoduje protesty w Kolonii, Hanowerze, Bremie i Zagłębiu Ruhry. Napięcie wzmaga dodatkowo zła pogoda i niedobory żywności. Niemcy zaczynają nienawidzić Brytyjczyków. Trudno się dziwić, skoro jak relacjonuje Morgan [w]ysadzają [oni] w powietrze fabrykę proszków i mydła zatrudniającą dwa tysiące robotników, która wytwarzała towar pierwszej potrzeby i z punktu widzenia wojskowego nie miała żadnego znaczenia, a w zamian Rosjanie wyślą Niemcom chleb. Kompletny idiotyzm. Czy niechęć obywateli niemieckich dotknie także rodzinę pułkownika? Jaką niespodziankę przygotował los Stefanowi Lubertowi, Friedzie i Rachel?

Rhidian Brook postawił na bardzo ciekawych bohaterów z krwi i kości. Tu każdy, niezależnie od pochodzenia, ma coś na sumieniu i bynajmniej nie jest kryształowy. Wojna jako sytuacja ekstremalna wystawia człowieka na wiele pokus, jest niejako egzaminem z człowieczeństwa. To właśnie w zderzeniu z tak skrajną rzeczywistością, człowiek ma szansę poznać prawdę o sobie samym. W powojennym Hamburgu nie tylko nauczyciel Edmunda zawiódł (współpracował z SS). Pokładanych w nich oczekiwań nie spełniło więcej osób, jak choćy Albert (fanatyk pracujący dla ruchu oporu), żona brytyjskiego majora Burnhama i on sam (on był alkoholikiem jakich zresztą wielu w armii; ona wywoziła z Niemiec łupy wojenne), a nawet plejada głównych bohaterów Lubert, Rachel i transparentny wprost Lewis! I choć rozczarowanie drugim człowiekiem bolało w tamtych czasach być może bardziej niż dziś, to szlachetny pułkownik Morgan świadomy swoich ułomności nie skreślał nikogo, znajdując nawet w przykrej sytuacji promyk nadziei na przyszłość: Pomyliłem się, ale to nie znaczy, że nie warto ufać ludziom. Czasami trzeba zaufać tym złym, żeby im pomóc. Nawet jeśli cię zawiodą…

Niezwykły jest również obraz miasta roztaczany przez Brooka. Autor subtelnie przemyca atmosferę panującą w odbudowującym się Hamburgu. Tzw. ‘przesiewcy dusz z Komisji Kontroli Wywiadu’ zajmują się ocenianiem czystości, czyli wnikliwie sprawdzają, czy obywatele Niemiec kolaborowali z hitlerowcami, decydując tym samym o ich przyszłym losie. Pisarz wspomina Stunde Null (‘Godzinę Zero’) i pomagające przy odgruzowywaniu miasta Trümmerkinder (należy do nich także Frieda) oraz ‘małych dzikusów’ (Chłopców bezMatek). W książce znalazła się też wzmianka o powstaniu Ośrodka Informacyjnego w centrum miasta - 'Die Brücke' (‘Most’), który miał przybliżyć Niemcom główne instytucje oraz osiągnięcia Wielkiej Brytanii (Niemcy wydawali się spragnieni informacji o świecie i chcieli poznać brytyjski styl życia. Z chęcią chłonęli wiedzę o brytyjskich rzekach i prawach kobiet, ale tak naprawdę chcieli posiedzieć w cieple, a przy okazji uszczknąć jakiś kupon albo dwa. Wszyscy rozsądni Niemcy wiedzieli, że die Brücke to miejsce służące zarówno wymianie kulturowej, jak i towarowej). Brook wspomina też inne inicjatywy podejmowane przez Anglików: np. anglo-niemiecki klub dyskusyjny, utworzony z inicjatywy kapelana, pułkownika Huttona, mający zachęcić Niemki do uczestniczenia w wolnej debacie. Te wszystkie szczegóły, nakreślone na marginesie drobne informacje składają się na atmosferę Hamburga i oddają charakter rozgrywających się tam ludzkich radości i smutków.

„W domu innego” to książka, która ukazuje dramat zagubionego człowieka w powojennej niemieckiej rzeczywistości. To opowieść o ludziach, którzy zmagając się z przeciwnościami losu i historii, poznają siebie i często dokonują zaskakujących wyborów. Nie stronią przy tym od przemocy, nałogów czy namiętności. Rhidian Brook udowadnia, że życie nie jest czarno-białe, a człowiek niezależnie od obywatelstwa popełnia błędy. Zawsze jednakże ma szansę czegoś się na nich nauczyć. Czy wyciągnie wnioski z tej nauki, zależy jedynie od jego samego.

Cytaty: W domu innego, Rhidian Brook, Wielka Litera 2014.

Ocena 6/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Wielka Litera


wtorek, 1 kwietnia 2014

Ogród wieczornych mgieł - Tan Twan Eng

Malezyjski pisarz Tan Twan Eng jest autorem niezwykle eterycznej książki, „Ogrodu wieczornych mgieł”. Ta bardzo wyważona lektura, w której brak akcji połączony z orientalnym miejscem, w którym się toczy, daje subtelne, wręcz enigmatyczne wrażenie. Co ciekawe, czytelnik podczas tej stonowanej lektury nie ma szans na relaks. Dlaczego? Po pierwsze - opowieść nie jest chronologiczna, od czytającego wymagana jest więc ciągła uwaga. Po drugie - bohaterowie kryją wiele tajemnic, które skutecznie zaprzątają głowę mola książkowego. Po trzecie - delikatna okładka może sugerować jakieś ckliwe romansidło, ale nie w tym przypadku – ta historia jest smutna, więcej tu cierpienia i bólu niż radości czy porywów serca. Zaintrygowani? Zapraszam do recenzji.

Główną bohaterką i narratorką „Ogrodu…” jest obecnie już emerytowana sędzia, Teoh Yun Ling, która urodziła się w 1923 roku na półwyspie Penang u północno-zachodniego wybrzeża Półwyspu Malajskiego. Była drugą kobietą w historii, która otrzymała powołanie do Sądu Najwyższego. Swój urząd sprawowała przez czternaście lat, z sentymentem wspominając własne początki: Praca adwokatki, a potem sędzi, dawała mi ukojenie; odnalazłam radość w operowaniu słowem, stosowaniu prawa, przyznawała. Potrzebowała wytchnienia po traumie, jaką przeżyła będąc 19-letnią więźniarką japońskiego obozu pracy przymusowej. Jej kondycja po jego opuszczeniu (przeżyła jako jedyna) była wstrząsająca, a dramatyczne przeżycia dawały o sobie znać jeszcze długo po nim (jak choćby obozowy rozkład dnia). Kobieta była słaba psychicznie i fizycznie, boleśnie naznaczona piekłem obozu (kompletnie wycieńczona, wyglądająca na starszą, cierpiąca na zanik miesiączki i przede wszystkim pozbawiona palców lewej dłoni). Nigdy nie wróciła już do pełni zdrowia: Jako więźniarka bałam się otworzyć rano oczy; teraz, po wyjściu z obozu, kiedy byłam już wolna, bałam się je wieczorem zamknąć, w obawie przed koszmarami, które tylko na to czekały. Teoh Yun Ling trafiła do obozu ze swoją siostrą, Yun Hong, ale ona go niestety nie przeżyła. Aby zasięgnąć informacji, gdzie ją pochowano, i gdzie w ogóle znajdowało się miejsce, w którym je przetrzymywano (była to dla więźniów informacja niejawna), kobieta zdecydowała się na pracę w Trybunale do spraw Zbrodni Wojennych. Zrobiła to, mimo iż było to związane z powrotem do bardzo bolesnych wspomnień. Kiedy jej zamierzenia spełzły na niczym i niczego się nie dowiedziała, postanowiła upamiętnić siostrę w dość niezwykły sposób – chciała założyć ogród będący miejscem pamięci o niej. W niewoli to właśnie miłość do ogrodów utrzymywała je przy życiu; chroniły się w wyobrażonych światach i to podtrzymywało je na duchu. Kiedy Yun Hong opowiadała ze szczegółami o japońskich ogrodach - w myślach były wolne... Pomóc w tym dość trudnym dla sędzi przedsięwzięciu, miał Japończyk (!) - Nakamura Arimoto - sensei - cesarski ogrodnik, artysta drzeworytu, autor tatuaży horimono, właściciel i twórca przepięknego ogrodu o nazwie „Yugiri” (pol. ‘wieczorne mgły’). Przyjechała do niego na Malaje 6 października 1951 roku, by się z nim spotkać i poprosić, żeby zaprojektował upragniony zieleniec. Ale on nie był zainteresowany jej propozycją. Zaoferował jedynie, iż Teoh Yun Ling może się od niego uczyć i wkrótce sama założyć ogród. Zgodziła się, pracowała z Arimoto w jego uroczym królestwie roślin, a on dbał o to, by nie brakowało jej zajęć. Prace, choć wyczerpujące, sprawiały jej radość, dawały okazję, by uczyć się nazw starodawnych i specjalistycznych narzędzi. Sędzia rozwijała swoje umiejętności, ale wciąż żyła wśród bolesnych wspomnień: polecenia wydawane przez jej przełożonego przywodziły na myśl rozkazy japońskiej armii, gdy była jej niewolnicą. I wciąż miała wyrzuty sumienia i ogromnie tęskniła za siostrą: Idąc przez ogród, o którym usłyszałam w pierwszej połowie mojego życia, marzyłam o tym, żeby Yun Hong była tu ze mną. Czerpałaby z tego dużo więcej przyjemności niż ja. Zaczęłam się zastanawiać, co ja właściwie tu robię, prowadząc życie, które powinno należeć do mojej siostry… W tym miejscu trzeba wspomnieć, iż ogród Arimoto był niezwykły – tu każdy przedmiot miał sens i swoje miejsce. Całość miała też do spełnienia konkretne zadania: Ogród powinien docierać do głębi. Odmienić serce, zasmucić je, uszlachetnić. Jego rolą jest skłonić nas do zadumy nad przemijalnością wszystkiego, co nas otacza (…) Ten szczególny punkt w czasie, kiedy ostatni liść już-już ma opaść, gdy ostatni płatek już-już ma się osypać, ten moment zawiera wszystko, co w życiu piękne i bolesne. Tak zgodnie twierdzili i ostatecznie swój cel osiągnęli. Oboje też coraz lepiej się poznawali, przyzwyczajali do swojej obecności, wykazywali więcej zrozumienia dla siebie nawzajem i rozmyślali nad przeszłością, nad swoim smutnym losem, który nie oszczędzał żadnego z nich. Im więcej rzeczy wychodziło na jaw o Arimoto, tym Teoh Yun Ling częściej dochodziła do wniosku, że jego życie (…) zda[wało] się odzwierciedlać [jej]; byli[…] jak dwa liście spadające z tego samego drzewa i spotykające się raz po raz w spiralnym locie. Tymczasem do głosu zaczynała dochodzić okrutna teraźniejszość - informację o kolejnych morderstwach plantatorów przez komunistycznych terrorystów budziły grozę. Kiedy emerytowana sędzia została pobita przez zamachowców (mimo iż Arimoto płacił komunistom, by trzymali się z daleka od Yuiguri i coraz bliższej mu współpracowniczki), jej ojciec naciskał na nią, by wróciła do Kuala Lumpur. Ale ona nie chciała. Jedyne, na co wyraziła zgodę, to wspólne zamieszkanie z ogrodnikiem, żeby nie narażać się na jeszcze większe niebezpieczeństwo. To jednakże mogło okazać się niewystarczające, bo ataki nasilały się, a ludzie systematycznie ginęli. Pewnego dnia zniknął też Arimoto – kto stał za tym nieszczęśliwym wydarzeniem? Terroryści? A może tajemnicza przeszłość ogrodnika odezwała się niespodziewanie dla wszystkich?

Książka Tan Twan Enga to nie tylko (sentymentalny?) zapis próby przezwyciężenia demonów przeszłości, będący momentami niezwykle smutny, wręcz przejmujący. To także, a może przede wszystkim, ciekawe studium ludzkiej pamięci. Teoh Yun Ling traciła umiejętność czytania i pisania, a także zdolność rozumienia języka i to dlatego wróciła po latach na Malaje. Wkrótce miała nie być w stanie wyrazić własnych myśli ani niczego przeczytać. Jej sprawność intelektualna była zagrożona demencją, która niebawem miała zaćmić jej umysł całkowicie. W niebezpieczeństwie znalazły się także jej wspomnienia, dlatego zaczęła spisywać swoją biografię, w której wracała myślami do pojawienia się na Malajach i do czasów obozowych – stąd ta zaburzona chronologia. Ten swoisty związek pamięci z niepamięcią symbolizuje bardzo wyraziście Mnemosyne-bogini pamięci, stojąca w ogrodzie Magnusa (zaprzyjaźnionego właściciela plantacji herbaty), obok której znajdowała się jej prawie identyczna siostra-bogini zapominania: Rysy Mnemosyne były wyrazistsze, nos i kości policzkowe wydatne, a wargi pełne. Twarz jej siostry była jakby nieostra, nawet fałdy jej szaty nie były tak wyraźnie zaznaczone jak u Mnemosyne, która musiała być starsza, bo pamięć musi przecież poprzedzać zapominanie... Skoro siostry bogini pamięci nie jesteśmy w stanie sobie przypomnieć, to czyż to nie jawny dowód jej istnienia? Pamięć z niepamięcią przeplatała się również na każdym kroku w Yugiri. Z jakim skutkiem?

„Ogród wieczornych mgieł”
nikogo nie pozostawi obojętnym, zaręczam. Czytelnicy albo będą nim zachwyceni (jego subtelnym językiem, powolną akcją, eteryczną wymową, możliwością przyjrzenia się piekłu drugiej wojny światowej w Azji Południowo-Wschodniej oraz jej następstwu - malajskiemu kolonializmowi) albo rzucą go w kąt po kilkunastu stronach (bo zabraknie im konkretów, od których ważniejsze są niedopowiedzenia, nieobiektywne doznania, niejednoznaczne refleksje, wspomnienia, itp.). Męczące mogą się również okazać dłużyzny, wspomniany wcześniej brak chronologii oraz spowodowany nim chaos. Bez wątpienia plusem jest lokalizacja dużej części akcji rozgrywająca się w tradycyjnym, mającym za zadanie naśladowanie przyrody, ogrodzie japońskim, założonym przez Arimoto. Ten magiczny skrawek ziemi nie manipul[ował] emocjami, on je budzi[ł] do czegoś wyższego, czegoś poza czasem. Każdy krok po Yugiri m[iał] służyć temu, żeby otwierać umysł i wprowadzać spacerującego w stan głębokiej kontemplacji. Bohaterowie Tan Twan Enga zdecydowanie mieli możliwość, by porozmyślać o swoim losie. Czy zechcecie przyjrzeć się wynikom tych rozważań, a przy okazji podumać nad zagadnieniami być może własnej (nie)pamięci – zdecydujcie sami.

Ocena 4/6

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Cud (nie)pamięci w japońskim ogrodzie