niedziela, 30 czerwca 2013

Wieczorem przyjdź na zócalo - Michał Głombiowski

Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. Tak twierdził wybitny reportażysta Ryszard Kapuściński, który doskonale wiedział, o czym mówi. Grono obieżyświatów, 'zarażonych podróżą', chętnie opowiadające o swoich wyprawach, poszerzył Michał Głombiowski. Dziennikarz, redaktor, fotograf, podróżnik, a ostatnio pisarz (debiutował w 2012 roku „Trzecim dniem”) - człowiek, który podróżuje wolno, by niczego nie przegapić, dość skrupulatnie notując własne wrażenia. Swoją najnowszą publikacją, reportażem podróżniczym, „Wieczorem przyjdź na zócalo” dziennikarz pragnie przybliżyć odległą Amerykę Środkową, będącą najczęściej dla nas, Polaków, mimo swego kolorytu, białą plamą na mapie. Głombiowski podróżuje, podziwia, zwiedza i spotyka ciekawych ludzi – swoich bohaterów - mających jakąś interesującą historię do opowiedzenia albo będących 'znakiem rozpoznawczym' miejsca swojego życia…

Michał Głombiowski przez trzy miesiące podróżował przez rozwinięty gospodarczo Meksyk, mającą kilka obliczy Gwatemalę, mały jak orzeszek Salwador (posiadający w zamian za to idealne plaże dla surferów: El Tuneo, La Libertad, Punta Roca) i 'krainę koniolubów', czyli Honduras. Znosił cierpliwie wilgoć, upał, tropikalne, intensywne (na szczęście krótkotrwałe!) ulewy, niewygodne, dostosowane do Latynosów i Indian środki lokomocji (i mrożącą krew w żyłach klimatyzację), niski standard w hotelach czy głośnych turystów dookoła. Rozmawiał z mieszkańcami, chadzał po urokliwych miastach z domami o kolorowych fasadach, sycił oczy egzotycznymi krajobrazami i przyrodą (m.in. kolibry, pelikany brunatne, włochate pająki pod łóżkiem hotelowym…), a podniebienie orientalnymi smakami. Wreszcie trafił na zócalo, główny plac miasta, bez którego nie ma Ameryki Środkowej: Zazwyczaj na zócalo stoi kamienna katedra z dwoma wieżami, ewentualnie kościół, ale on też musi mieć wieże. To serce miasta, gdzie przez całą dobę tętni życie: na zócalo można się spotkać, poplotkować, potańczyć, coś zjeść, a nawet coś ugotować! Jeśli nie ma cię tam wieczorem, to tak jakby nie było całego dnia, mawiają tubylcy.

Motywem pojawiającym się wciąż podczas podróży Głombiowskiego są ocalałe ślady po cywilizacji Majów, która go pasjonuje, zadziwia i stanowi dla niego zagadkę. Poprzez Johna Lloyda Stephensa – ojca archeologii Majów, który za 50 dolarów kupił jedno z najważniejszych ich miast, przez miasto Majów – Tikal, największe, znane z doskonałej akustyki, boisko Majów w Chichén Itzá czy gatunek drzewa sadzonego przez tę grupę ludów indiańskich – ceibę, autor stara się zaintrygować nas ich historią. Ale nie tylko nią. Jest też w Méridzie, której gospodarka opiera się na sizalu - włóknie, z którego Meksykanie robią hamaki, bo m.in. chroni ono przed ukąszeniem komarów. Dowiaduje się, jak kupić dobrą panamę, z czego powinna być zrobiona oraz jak sprawdzić, czy nie jest jedynie jej marną podróbką. Za jego przyczyną „rozgryzamy” usługi dentystyczne w Gwatemali i wiemy, dlaczego tak wielu jej mieszkańców ma usta pełne złotych zębów. Dość interesującym, aczkolwiek całkowicie innym zagadnieniem, jest gwatemalski system ogrzewania wody, naturalny system transportowy – mecapal - wykorzystujący siłę pleców i karku oraz taniec Punta, mający wiele wspólnego z teledyskami hip-hopowców z USA, o tym też w „Wieczorem…”. Odwiedzamy plantację kawy i bananów (przy okazji powspominamy atrakcyjną i dobrze nam znaną z reklamy Mrs Chiqiutę) i podpatrujemy lokalną kuchnię. Głombiowski jadł posiłki i pił pyszną czekoladę, przygotowaną ze składników zrodzonych przez ziemię, po której chodził. Jako przykład warto także podać: tapado, zupę przyrządzaną z tego, co akurat było pod ręką i ucuado – mleczny koktajl z owocami (do kupienia w całej Ameryce Środkowej, co istotne nie w każdym miejscu tak samo smaczny!). Żeby narobić czytelnikom apetytu dorzucił jeszcze coco loco i pances de coco, brzmi pysznie, prawda? Co ciekawe, w Meksyku uprawia się jedną z najlepszych kaw świata, a Meksykanie zamiast niej podają słodki ulepek ewentualnie lurę, której nie da się pić! Czemu? Przeczytajcie sami!

Autor wspomina krótko o wojnach gangów, szamanach, wojnie futbolowej, menoitach, Garifunach (ich język to mieszanka dialektu Karaibów i Arawaków, a do tego sporo hiszpańskiego, angielskiego i francuskiego), których słownictwo jest podzielone na męskie i damskie – pełna egzotyka! Dowiemy się także, czemu pan Michał poczuł się jak kolonizator w Gwatemali, czym zajmują się ankieterzy w Salwadorze, gdzie zjeść prawdziwie gwatemalskie jedzenie i co to są Chicken Busy. I wiele innych ciekawych rzeczy także…

Wyprawa Głombiowskiego to prawdziwa gratka dla osób lubiących poznawać nowe kultury, otwartych na innych ludzi, znoszących cierpliwie trudy podróży. Pewnie wielu chciałoby tak jak on zasypiać słysząc szumiący ocean, rankiem szukać kokosów albo beztrosko przeskakiwać wysokie fale, a wieczorem zasiąść na zócalo i poczuć atmosferę tych egzotycznych miejsc. Ponieważ nie każdemu będzie to dane, warto sięgnąć po książkę „Wieczorem przyjdź na zócalo”, by odkryć ducha Ameryki Środkowej, która nigdy nie zasypia i przyjemnie zaskakuje. W publikacji brakowało mi odrobinę szybszego tempa i zdjęć, które swoim kolorytem, wzmocniłyby wrażenia tekstowe. No cóż, pewnie i tu zadecydowały względy ekonomiczne...

Ocena 3+/6

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Przyjdź, poznaj, pozostań…

czwartek, 27 czerwca 2013

B. Opowieści z planety prowincja - Marcin Kołodziejczyk

Pierwsze wrażenie po przeczytaniu książki Marcina Kołodziejczyka „B. Opowieści z planety prowincja”: rewelacja. Ten młody, niezwykle utalentowany i chętnie nagradzany dziennikarz ‘Polityki’ ukazuje świat polskiej prowincji: tej geograficznej i mentalnej. Czasem ta opowieść jest śmieszna, czasem straszna, ale zawsze intensywna i bardzo ciekawa. U Kołodziejczyka króluje dynamizm oraz świetny język, rewelacyjnie oddający emocje bohaterów i skutecznie rozbudzający zainteresowanie czytelnika. Książka wciąga również, a może przede wszystkim, za sprawą nieprzeciętnych protagonistów, z których każdy jest niczym życiowy nieudacznik, krętacz, oszust czy kłamca za czymś tęskniący: za miastem, miłością, pieniędzmi, lepszym życiem, itp. Historie Kołodziejczyka są bolesne, dotykają do żywego, rażą prawdopodobieństwem, a autor nadając każdemu ze swych bohaterów imię i nazwisko, pozwalając mówić im swoim własnym, charakterystycznym językiem i ukazując ich na tle konkretnych miast, miasteczek, wsi czy biednych osiedli, nadaje im tożsamość, pozbawia anonimowości, sprawia, że stają nam się bliscy. To musi robić wrażenie. I robi.

Jadzia bez zęba na przedzie, pracownica fabryki czekolady, zostaje zabita i pozbawiona kożucha. Wulkanizator Jan G. z trzydziestotysięcznego miasta M., nie ma lewej stopy, ma za to wiejskie sny. Ma [także] rentę, z której się nie cieszy, ale ją pobiera – jak dają, to się bierze. Szalona Maria Meksykanka, której życie to głównie praca pozbawiająca ją możliwości uczestnictwa w pielgrzymce do Częstochowy: Najpierw sześcioro dzieci, następnie dezercja męża, potem Włochy, teraz staruszkowie w Karczewie – śpioch i szulerka. Jan Bombke i Tadeusz Wróbel procesujący się o zdechłego kota. Zygmunt N., były matematyk szkolny, odpisujący na listy czytelnikom pisma pornograficznego jako Nikola, ’eksponat erotyczny’ latami chłonący ludzkie życiorysy zbyt intensywnie… Wajdelota, przez miejscowych uznawany za uzdrowiciela:był z niego bardzo dziwny człowiek – broda siwa, brud zaskorupiały, milkliwość, no, najwyżej oczy miał mądre. Pił jak spragniony. Te transy odwódkowe powodowały, że był i zwyczajny i wzniosły, i straszny, i taki sobie, i to wszystko było jednocześnie. Często kłamał, ale znowu kiedy mówił prawdę, to ona się potem sprawdzała ludziom w praktyce. Pomysłowi młodzi Polacy, którzy rzucają się Niemcom pod koła, by zdobyć rentę i wątpliwego talentu aktorki czekające na rolę, a w międzyczasie lansujące się w Warszawie. To tylko niektóre przykłady niezwykłych wręcz osobistości z ‘planety prowincja’…

Z dość trywialnego i oklepanego tematu, Marcin Kołodziejczyk zrobił świetną książkę z 15 rewelacyjnymi tekstami, które łącząc w sobie cechy opowiadania i reportażu, po prostu zachwycają. Te pozornie banalne historie, gdzieś jakby wcześniej zasłyszane, zawierają w sobie całą gamę ludzkich losów: od radości i szczęścia, po smutek, beznadzieję, śmierć. Okazuje się bowiem, że prowincja to nie tylko lokalizacja, ale stan umysłu, światopogląd, kultura, sposób bycia i życia. Mieszkańcy Polski B podejmujący próbę ucieczki, stają się wdzięcznym tematem dla utalentowanego reportażysty, najczęściej pozostając w niej razem ze swoimi rozbuchanymi ambicjami i problemami wielkimi jak ich ubóstwo duchowe, mentalne czy materialne. Marcin Kołodziejczyk, chowając się za plecami swoich bohaterów, staje się doskonałym obserwatorem, posiadającym wyczulony słuch językowy i maluje swoim czytelnikom niezapomniane, realistyczne obrazy oraz zapierające dech w piersiach historie. Ta pachnąca na wskroś polską prowincją książka daje nam jej taką próbkę, po której czytelnik ma gęsią skórkę. To zdecydowanie warta polecenia pozycja!


Cytaty za: B. Opowieści z planety prowincja, Marcin Kołodziejczyk, Wielka Litera, Warszawa 2013.

Ocena 5+/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Wielka Litera


czwartek, 20 czerwca 2013

Sensei i miłość - Hiromi Kawakami

Coraz częściej wydaje się, że historia miłosna, by porwać czytelnika musi być stosunkowo prosta, mocno krzykliwa, może nawet wulgarna, a najlepiej żeby była obsceniczna. Taka bez wątpienia dobrze się sprzeda, pewnie też wryje nam się w pamięć za sprawą przemyślanych, chwytliwych zabiegów autora. W przypadku „Sensei i miłość”, powieści 55-letniej Hiromi Kawakami jest inaczej. Ta uznana japońska pisarka, eseistka i krytyk literacki ukazuje uczucie w obliczu szarego dnia, w przeciętnym barze pana Satoru, gdzie sake leje się litrami, nikt nie myśli o seksie, a rozmowa, to właściwie krótka wymiana luźno rzucanych spostrzeżeń… Żadnych ekscesów, wynaturzeń, jęków – w zamian za to powściągliwy język subtelnej historii pachnącej skromnością i minimalizmem rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni…

38-letnia Ōmachi Tsukiko pewnego dnia spotyka w barze swego dawnego nauczyciela języka i literatury narodowej, blisko siedemdziesięcioletniego Sensei Harutsuna Matsumoto. Mimo, iż dzieli ich trzydzieści lat różnicy, rozumieją się znakomicie: mają podobny gust (lubią np. tę samą markę wody mineralnej i podobne potrawy) oraz temperament (oboje zachowują dystans w kontaktach międzyludzkich). To sprawia, że ten dojrzały, oczytany i inteligentny mężczyzna wydaje się kobiecie bliższy niż jej rówieśnicy. Relacja tych dwojga opiera się jednakże głównie na wspólnym spożywaniu alkoholu: Oboje przyjęliśmy, ze nie podbieramy sobie nawzajem alkoholu i zakąsek. Zamówienia składamy osobno. Alkohol każdy nalewa sobie. Rachunek też każdy płaci za siebie. Z czasem jednak ta wygodna odległość, czy wręcz samotność we dwoje, zaczyna się zmieniać – ‘przyjaciele od kieliszka’ są coraz bliżej: Od ciała Senseia promieniuje jego ciepło. (…) Cieszy mnie to, że mogę być obok Senseia. Po prostu mnie to cieszy. Łagodny, choć lubiący czasem psoty, Harutsuna Matsumoto jest dla dziecinnej Tsukiko niczym nauczyciel, za którym ona podąża, nawet wtedy, gdy jej mistrz w ogóle nie zwraca na nią uwagi. Dziewczyna i na to znajduje sposób: I tak bez końca zagadywałam do Senseia, oddalonego ode mnie o kilkaset metrów. Szłam ścieżką wzdłuż rzeczki i przemawiałam do niego, czując, jakbym mówiła do księżyca. On zaś nieprzerwanie niczym opoka jest gwarantem: niezmienności, bezpieczeństwa, sensu życia, toteż ona nie waha się, poprosić, by o niej nie zapomniał, by wciąż ją oswajał, przeprowadzał przez niebezpieczny świat, notorycznie go objaśniając. Dość zimny, momentami wręcz oschły, Sensei, nie daje Tsukiko na nic nadziei, kiedy w jej sercu kiełkuje prawdziwe uczucie: Najpierw był dla mnie obcym mężczyzną. Nieznajomy, podstarzały, nieskończenie odległy ‘nauczyciel z czasów liceum’. Nawet kiedy zaczęliśmy rozmawiać, niemal nie patrzyliśmy sobie w twarz. Był po prostu istotą, która obok mnie piła sake przy barze. Tylko jego głos zapamiętałam od pierwszego momentu. (…) Wyczuwam jego obecność poprzez wykrochmaloną koszulę. Obecność, do której tęsknię. Obecność, która ma kształt jego ciała. Czy już wiecie, o czym pisałam na początku? Trudno o bardziej subtelnie wyrażoną miłość, o uczucie nieskażone seksem, wyuzdaniem, będącymi zmorą literatury współczesnej. Miłość Tsukiko to zwyczajne bycie obok, zapatrzenie na ukochaną osobę, chęć bycia przy niej przy całkowitym zatraceniu rzeczywistości: Zadziwiające, że jestem otoczona przez aż tyle żywych stworzeń. W mieście byłam przekonana, że zawsze jestem sama, no, może czasem jesteśmy we dwoje z Senseiem

Jeśli czytelnik w prozie Hiromi Kawakami szuka spektakularnych wydarzeń, gromów z nieba, nagłych zwrotów akcji, czy pikantnej erotyki, będzie zawiedziony. Autorka snuje swoją opowieść powoli, wśród zwyczajnych wydarzeń, ogromu pozornie nieznaczących drobiazgów, prostych, momentami wręcz nudnawych dialogów oraz egzotycznych specjałów tamtejszej kuchni. To absolutnie nieszablonowe ujęcie tematu, które jednych zachwyci, a innych odrzuci, tchnie dobrze wyczuwalnym duchem Japonii. Wniosek, jaki płynie z tej powieści jest taki, że nie liczy się czas, który musi upłynąć, by dojrzeć do przekonania, że miłość jest najważniejsza bez względu na wszystko. „Sensei i miłość” pozwala nam sobie to uświadomić…

Cytaty za: Sensei i miłość, Hiromi Kawakami, W.A.B., Warszawa 2013.

Ocena 4+/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu W.A.B.


sobota, 15 czerwca 2013

Berlin. Szalone lata dwudzieste, nocne życie i sztuka - Iwona Luba

Od 1918 roku datuje się nową erę w historii Berlina, który stając się stolicą Republiki Weimarskiej stał się światową metropolią. Lata dwudzieste XX wieku stanowią niezwykle ciekawy i barwny okres w życiu tego miasta. Wszystko, co było dlań charakterystyczne, a często i nowatorskie jak na tamte czasy, miałam okazję ‘podejrzeć’ w przepięknej książce Iwony Luby pt. „Berlin. Szalone lata dwudzieste, nocne życie i sztuka” wydanej nakładem PWN.

Berlin w latach dwudziestych wyprzedzał wszystko, co się dziś w świecie określa jako ‘nowe’. Było tam rzeczywiście wszystko: wielkie teatry Reinhardta, duże studia filmowe, wielkie filmy; były koncerty klasyczne i nieklasyczne,; wielka sztuka, jaką tylko można by sobie wymarzyć; najpiękniejsze lokale, a także lokale dla pedałów. Berlin był wielkim miastem: bogatym w pomysły i dobrze zorganizowanym, bogatym w ideały, a jednocześnie praktycznym. Niepowtarzalne kombinacja! Oto Berlin lat dwudziestych w pigułce: imperium przemysłowe z największą wytwórnią filmów w Europie, światowe centrum nauki pełne geniuszy, metropolia z licznymi modnymi restauracjami i kawiarniami, a wokół wielcy artyści, malarze, architekci, pisarze, aktorzy, reżyserzy – słowem kulturalna elita na najwyższym z możliwych poziomie. To miasto miało charakter mimo panującej wówczas hiperinflacji, bo niezmiennie kusiło niespotykaną nigdzie indziej intensywnością życia codziennego i nocnego w dobie kryzysu ekonomicznego. Ludzie spragnieni nowoczesności z nieukrywaną fascynacją słuchali o zdobyczach techniki, takich jak samolot czy samochód. Jednocześnie rozwijał się przemysł fonograficzny i międzynarodowy rynek płytowy, produkowano gramofony, wzmacniacze, głośniki i mikrofony, radio znajdowało się w co drugim gospodarstwie domowym, a [g]ramofony zabierano na piknik nad jeziorem, do leśnych knajp, muzyka rozbrzmiewała z głośników w hotelach, restauracjach, klubach i lokalach tanecznych oraz ogródkach piwnych.

Wolny czas berlińczycy spędzali organizując eskapady poza centrum, wyjeżdżając do kurortów, oblegając baseny i kąpieliska, a niektórzy w bardziej wyrafinowany sposób – urządzając spacery po Berlinie, co wykształciło typ spacerowicza, zwanego flâneurem – uważnego obserwatora, delektującego się wyglądem ulic i kontemplującego architekturę budynków. Modne restauracje i kawiarnie Berlina to kolejna rozrywka proponowana przez miasto, którą uwielbiali jego mieszkańcy. By nie zostać zapomnianym, trzeba było się w nich pokazywać. M.in. w „Romanisches Cafe” czy „Cafe Monopol” intelektualna elita Berlina decydowała, kto się liczy a kto nie, wyznaczając przy okazji obowiązujące konwencje w sztuce i literaturze. Nie sposób nie wspomnieć przy okazji, że berlińczycy byli niezwykle eleganccy, zawsze w zgodzie z najnowszymi trendami, a przemysł modowy w czasie 'Neue Sachlikchkeit' (‘nowej rzeczowości’) był prężny jak nigdy dotąd. To właśnie w tym okresie ekscentryczna Neue Frau’ (‘nowa kobieta’) o wizerunku chłopczycy decydowała się na męskie stroje (frak, smoking) i atrybuty (monokl, papieros), podejmując dodatkowo męskie prace.

Berlin był odpowiednim miejscem dla bardzo licznego grona pisarzy imigracyjnych jak choćby: Vladimira Nabokova, Christophera Isherwooda, Elias Canettiego, Sándora Márai i często stawał się miejscem akcji ich twórczości (portret berlińskiej metropolii w powieści „Berlin Alexanderplatz” Alfreda Döblina jest przykładem literatury o Berlinie pisanej przez berlińczyka). Powstawały liczne kluby, teatry rewiowe i kabarety oraz teatr dadaistyczny, który nie był teatrem sensu stricte, a stanowił coś na kształt bro[ni] paln[ej] artystów. Warto wspomnieć wybitnego Maxa Reinharda i jego koncepcję 'teatru dla pięciu tysięcy', znaną w całej Europie i Stanach Zjednoczonych, który mówił: Wierzę w nieśmiertelność teatru. Jest on świętym schronieniem dla tych, którzy potajemnie schowali swoje dziedzictwo do kieszeni i postarali się, aby do końca życia nieustannie grać. Nową odmianę teatru muzycznego stworzyli niezapomniany Bertold Brecht z Kurtem Weillem i Casparem Neherem. Na parkiecie królował jazz, mówiono nawet o jazzowej gorączce: Tańczono do zatracenia – fokstrota, charlestona i one-step w rytmie ragtime’u oraz nieśmiertelne tango, przezywające wtedy renesans. Fordanserzy w nocnych lokalach przygotowani byli na wszelkie, nie tylko taneczne wyzwania. To jednakże nie przeszkadzało miastu, by z subwencji państwowych utrzymywać aż trzy zespoły operowe, wraz z własnymi gmachami. Później Berlin oszalał na punkcie kina, gdzie spotykali się przedstawiciele wszystkich grup społecznych. W tym miejscu wypada wspomnieć o UFA oraz Marlenie Dietrich, Leni Riefenstahl, Fritzu Langu i o Apoloni Chałupiec, znanej szerokiej publiczności pod pseudonimem ‘Pola Negri’, która przybyła do Berlina w 1917 roku i uwiodła widzów jako aktorka filmowa i teatralna. Podobno nawet sam Hitler był wielbicielem jej talentu...

Z albumu dowiemy się także czegoś o Neue Sachlikchkeit, dadaizmie, nowo narodzonym fotomontażu oraz czemu Erich Kästner chciał powstrzymać katastrofę maszyną do pisania oraz wielu innych ciekawych rzeczy. Wszystko to udokumentowane jest przepięknymi zdjęciami z życia codziennego Berlina (np. przeprowadzki w dobie hiperinflacji, sytuacja berlińskiego banku w czasie kryzysu, pokaz mody w czasie wyścigów konnych na torze Grunewald w 1932, dostarczyni telegramów z lat dwudziestych, itd.).

Publikacja Iwony Luby to wyjątkowe kompendium wiedzy o czarującym Berlinie z lat dwudziestych ubiegłego wieku. Mieście sztuki, seksu, przemocy, w którym intensywność intelektualnych i zmysłowych bodźców płynęła z każdej strony. To jednakże nie oszczędziło go przed falą agresji i nienawiści, bo gdy nastąpił kres wolności, niezależnej wielkiej sztuki, rozwoju nauki, skończył się rozkwit metropolii. Rozpoczął się najbardziej mroczny okres w dziejach miasta, a także całej Europy. Nową najwyższą sztuką stała się propaganda, będąca na usługach ideologii nienawiści i kultu wojny. Ale to już zupełnie inna historia. Książkę gorąco polecam, mimo jej wysokiej ceny, bo naprawdę jest tego warta.

Cytaty za: Berlin. Szalone lata dwudzieste, nocne życie i sztuka, Iwona Luba, PWN, Warszawa 2013.

Ocena 6/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję portalowi Oblicza Kultury


środa, 12 czerwca 2013

Maria Skłodowska-Curie i jej córki - Shelley Emling

Życie nie jest łatwe dla nikogo z nas. Ale co z tego? Musimy być wytrwali, a przede wszystkim wierzyć w siebie. Musimy wierzyć, że mamy do czegoś talent i że to coś należy osiągnąć za wszelką cenę. Ona miała tę wiarę. Nieśmiała dziewczyna ze skromnej polskiej rodziny, niezwykle pracowita, inteligentna i uparta szybko stała się jednym z najsłynniejszych naukowców w historii, ‘królową świata nauki’ i ‘dobroczyńcą ludzkości’. Mowa o Marii Skłodowskiej-Curie, której życie to świadectwo lojalności, zaciętej determinacji, bezinteresownej ofiarności, stuprocentowego zaangażowania w pracę i niezłomnej wiary w korzyści, które niesie nauka (…). Ta wybitna uczona, przez wielu błędnie postrzegana jedynie jako zimna, hermetyczna noblistka, była wzorową, troskliwą i kochającą matką dwóch niezwykłych córek, z których każda mimo iż wybrała inną drogę, zapisała się na stałe w historii XX wieku. Książka „Maria Skłodowska-Curie i jej córki” amerykańskiej dziennikarki, Shelley Emling, jest niezwykle cennym świadectwem życia tych trzech wybitnych kobiet, z których żadna nigdy nie czekała, aż coś się zdarzy samo z siebie. To one sprawiały, że coś się zdarzało…

Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście Maria Skłodowska-Curie i jej niezwykła osobowość. Poznajemy ją jako wdowę dość nieszczęśliwie wplątaną w romans z Paulem Langevinem, byłym studentem jej męża Piotra. To uczucie, potępiane przez francuską społeczność, miało dla niej długotrwałe, negatywne skutki. Jej kariera była w Europie niezauważalna, jakby celowo pomijana, bo Francja zamiast Nagrodą Nobla żyła jej związkiem z żonatym i młodszym od niej mężczyzną. Skłodowska stała się w swojej ojczyźnie niepożądanym gościem, ‘cudzoziemką’, od której wielu przyjaciół zwyczajnie się oddaliło. W Ameryce – wręcz przeciwnie. Uczona cieszyła się tam wielkim uznaniem i traktowano ją jak królową (bez wątpienia za sprawą jej serdecznej przyjaciółki - Mrs. William B. Meloney)…

Maria Skłodowska-Curie była bardzo wymagającą, dość zaborczą w miłości i troskliwą matką (notowała informacje dotyczące rozwoju córek; z wakacji przesyłała im zadania z matematyki). Skrupulatnie pilnowała, czy dziewczynki są odpowiednio kształcone i wiedziała, że jeśli zostaną w Paryżu, będą miały o wiele lepsze perspektywy niż gdyby powróciły do Polski. Nie miała głowy do rodzinnych rocznic, często była nieobecna na urodzinach córek, ale kochała je ponad wszystko – podobnie jak one ją.

Była bardzo uczynną i odpowiedzialną osobą - osobiście nadzorowała przeprowadzanie pierwszych doświadczeń z leczeniem nowotworów promieniotwórczymi izotopami. Angażowała się także w prace Ligi Narodów, działała w organizacjach pokojowych i humanitarnych. W 1914 roku z jej inicjatywy powstał Instytut Radowy w Paryżu im. Piotra Curie, na który sukcesywnie zbierała fundusze w USA (później dzięki niej zostanie utworzony taki sam instytut w Warszawie). Maria doglądała go z wielkim zaangażowaniem i świetnie nim zarządzała, troszczyła się o swoich pracowników, dbała o ich bezpieczeństwo, a nawet sama sadziła rośliny w przyległym do niego ogrodzie. Postawiła sobie także za cel rozwinięcie międzynarodowego systemu stypendiów naukowych, by ułatwić zdolnym jednostkom rozwijanie talentów. Oboje z mężem odmawiali opatentowania swoich odkryć – mieli poczucie pracy dla wyższego celu, byli bezinteresownymi naukowcami. Maria najzwyczajniej w świecie żywiła przekonanie, że nauka ma służyć wszystkim ludziom, a nie tylko jej osobistej korzyści. Jej skromność i obojętność wobec dóbr materialnych była imponująca. Nigdy nie dbała o zaszczyty i choć doświadczyła braku akceptacji dla kobiet w świecie naukowym zdominowanym przez mężczyzn, nie buntowała się, przecierając skutecznie drogę innym uzdolnionym kobietom. Twierdziła także, że jest zbytnio pochłonięta pracą w laboratorium, by zajmować się polityką. Nigdy nie wyparła się polskich korzeni ani polskiej tożsamości i patriotyzmu, który jej wpojono, a po wielu latach za granicą płynnie i bez akcentu mówiła po polsku. Niewiele osób tak bardzo przyczyniło się do poprawienia losu ludzkości i do postępu nauki jak skromna, lubiąca pozostawać w cieniu kobieta, którą świat znał jako madame Curie.

Irena byłą ukochaną córką Marii i miała z nią bardzo dobry kontakt: Ich wzajemna relacja, pełna obopólnego szacunku, nosiła cechy bardzo szczególnej więzi, dużo głębszej niż więź między Marią a Ewą. Była bardzo uzdolniona, wybrała karierę naukową, choć rodzice nie nakłaniali jej do tego. Szybko się doktoryzowała, wyszła za mąż i urodziła córkę Helenę. Podobnie jak matka doświadczyła dyskryminacji ze względu na płeć, ale nie była bierna - walczyła z nią, gdyż już jako młoda dziewczyna słyszała wewnętrzny głos oburzonej feministki. Otrzymała Nagrodę Nobla razem z mężem w 1935 roku i razem z nim zaangażowała się w działalność partii komunistycznej, przez co utraciła szacunek wielu przyjaciół i kolegów z kręgów naukowych.

Ewa nie miała nic wspólnego z dziedziną, którą pasjonowali się jej najbliżsi. Obrała całkiem inną drogę – artystyczną. Studiowała pianistykę i literaturę. Współpracowała z kilkoma paryskimi czasopismami jako krytyczka teatralna, muzyczna i filmowa. Napisała biografię matki „Madame Curie”, za którą dostała liczne wyróżnienia i nagrody. Na jej podstawie nakręcono nawet film nominowany do Oscarów. Ewa odegrała bardzo dużą rolę we francuskiej polityce zagranicznej podczas wojny - odbyła podróż po Stanach, stając się kimś w rodzaju rzeczniczki francuskich kobiet (Zrozumieliśmy, ze pokój za wszelką cenę, to brak pokoju, mówiła). Była także korespondentką wojenną, podróżując po licznych krajach: Iranie, Iraku, Indiach, Chinach, krajach Ameryki Północnej. Będąc jedną z najpiękniejszych kobiet Paryża, nieustannie ciągnęła do USA. Wyszła za mąż za amerykańskiego dyplomatę, Henry'ego Labouisse'a, przyjęła amerykańskie obywatelstwo i działała na rzecz UNICEF-u, którego był sekretarzem generalnym. Zostawiła po sobie ślad jako pisarka, dziennikarka, wybitna działaczka społeczna. Często nazywano ją pierwszą damą UNICEF-u, bo „mało jest osób, które pracowały na rzecz pokoju na świecie tak ciężko jak ona. Ewa żyła z wielkim poczuciem winy, bo jako jedyna kobieta w swojej rodzinie uniknęła zgubnych skutków działania promieni i przedwczesnej śmierci. Zmarła w wieku 103 lat.

Książka Shelley Emling wciąga. Autorka nie czyni ze swoich bohaterek posągowych postaci, stojących ponad innymi, które nie ustrzegły się błędów. To lektura o kobietach z krwi i kości, które miały w sobie dość odwagi, by realizować swoje marzenia, myśląc przy tym o dobru ludzkości; które za nic miały zaszczyty, honory, sławę i pieniądze i które pamiętały skąd się wywodzą i jakie mają priorytety. To doskonała lektura dla wszystkich, ale według mnie wręcz idealna dla młodych dziewcząt, które poszukują swojej drogi życiowej w naszym szalony, pozbawionym wartości świecie. Maria i jej dwie ambitne, odważne i wybitne córki to przykłady, że żyjąc w zgodzie ze sobą i swoimi przekonaniami można zajść bardzo daleko.


Cytaty za: "Maria Skłodowska-Curie i jej córki", Shelley Emling, Muza, Warszawa 2013.

Ocena 5/6

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Matka, żona i kochanka