środa, 29 lutego 2012

Murzynek B. - Artur Daniel Liskowacki

Lubię literaturę polską. Sięgam nie tylko po książki znanych autorów, ale także po nazwiska całkiem mi obce. I choć niekiedy zdarzają mi się rozczarowania, to jest ich zdecydowanie mniej niż tych miłych chwil spędzonych w towarzystwie ciekawych bohaterów, mądrych historii skreślonych na kartach powieści naszych inteligentnych, rodzimych twórców. Takie właśnie było moje spotkanie z panem Arturem Danielem Liskowackim: prozaikiem, poetą, eseistą i autorem słuchowisk radiowych oraz utworów dla dzieci, publicystą i krytykiem teatralnym.

Tytułowy Murzynek B. (B jak... Bambus? Bohater? Bambo?) mieszka w jednym z większych miast P. (wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na Polskę i Szczecin jako miejsce akcji). Jest w trudnym okresie dojrzewania, budowania swojej tożsamości i odpowiadania sobie na pytania: kim jestem, skąd pochodzę i dokąd zmierzam. W jego przypadku jest to jednakże trudniejsze niż w środowisku jego rówieśników, bo skóra B. ma ciemny kolor, co sprawia iż oczy wielu zwrócone są właśnie na niego... Jak sam przyznaje: "Murzynów widzi każdy. Oczywiście, z wyjątkiem Murzynów. On widzą jedynie to, że inni ich widzą". Jego matka, Barba, jest Polką, zaś ojciec-Anthony Onouora pochodzi z Afryki (kontakt z synem ogranicza się do sporadycznych telefonów kilka razy w roku, z których i tak nic nie wynika). Murzynek B. ma jednego przyjaciela - Macieja Maja (nazywanego Majem) i praktycznie na tym kończy się jego życie towarzyskie. Trudno się dziwić, iż jest zakompleksiony, przewrażliwiony i zastraszony skoro od najmłodszych lat doświadcza wielu przykrości wynikających z odmiennego koloru skóry. W przedszkolu dzieci nie chcą go trzymać za rękę, w szkole kolega ma psa o imieniu Murzyn, pan od wuefu mianuje go następcą Olisadebe, a koledzy na boisku wołają na niego Kali albo Wal Sie Bubu. Będąc na wycieczce szkolnej w muzeum na Wałach Chrobrego, ogląda rekonstrukcję wioski z afrykańską chatą i otrzymuje propozycję, by do niej wszedł, by klasa mogła zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie z jakże adekwatnym 'eksponatem'! Na ulicy słyszy dowcipy o Murzynach, spotyka policjantów-rasistów i chuliganów, ostrzegających go, by nie zbliżał się do białych kobiet. Wciąż prześladuje go paniczny strach, że go gonią, że obserwują, że bić będą na każdym kroku... By być zawsze gotowym do ucieczki, nie spożywa alkoholu. Nie jada także bananów i nie pija mleka (w dzieciństwie wylewał je do babcinej doniczki z kwiatkiem). Próbując odnaleźć siebie w tym nieprzychylnym mu świecie, szuka swych korzeni, przygląda się sobie i swoim przodkom, próbuje dogłębnie zrozumieć siebie. No i znajduje - dowiaduje się, że oprócz tego iż jest Murzynem, jest także Żydem, czyli w jego języku Mużydem. Czy może być gorzej?

Struktura powieści jest skomplikowana: liczne przeskoki z jednego do drugiego wydarzenia w życiu Murzynka B., urwane wątki, notatki i dygresje na różnorodne tematy spisane przez samego bohatera, odważny (niepozbawiony wulgaryzmu) język, momentami przechodzący w młodzieżowy slang, grę słowem, pełną literackich nawiązań i kulturowych cytatów (np. "Dlaczego czarne, czarna rozpacz, czarny poniedziałek na giełdzie, czarna owca, czarna polewka (co to musiało być za gówno), czarna magia, czarny humor? Pytanie, co Murzyn ma najbardziej białego? Odpowiedź: pana"), czyli totalny miszmasz trudny do ogarnięcia. Ale właśnie z tego chaosu słów i natłoku zdarzeń wyłania się pełen obraz naszej polskiej rzeczywistości, w której tak chętnie dyskutuje się o dyskryminacji, ale nic się z nią nie robi, gdzie stereotypy świecą triumfy, a na szydzenie z drugiego człowieka dostaje się milczące przyzwolenie...

Proza Liskowackiego przesycona jest mocnymi słowami i dobitną treścią, bo "Murzynek B." nie jest lekturą lekką, ale trudną, bolesną, gorzką i uświadamiającą wiele nam, Polakom. Warto zaznaczyć, że kolejne rozdziały książki rozpoczynają poszczególne zdania z wierszyka Juliana Tuwima "Bambo". Mimo iż całość dotyczy Czarnego, czy jak kto woli Murzyna, Niggera, niewolnika (wszystkie określenia pochodzą od autora) to nie miejmy złudzeń - Liskowacki pod czarnym kolorem skóry ukrywa także inne, napiętnowane w naszym kraju i poza nim odmienności... Chce nas leczyć z ksenofobii, piętnuje rasizm, ale i pokazuje, że każdy z nas w dowolnej chwili i miejscu może się stać 'obcym' i być narażonym na podobne 'represje'. Może stać się Murzynkiem B. niezależnie od tego, ile pigmentu ma w swojej skórze...

Jeśli macie ochotę na błyskotliwą, ironiczną, bardzo inteligentną, napisaną żywym językiem, naznaczoną trudną, nielinearną, aczkolwiek konsekwentnie prowadzoną narracją, powieść, traktującą o sprawach ponadczasowych, nieobcych żadnemu człowiekowi niezależnie od koloru skóry, wyznania, czy poglądów politycznych to "Murzynek B." jest tą właściwą lekturą, której warto poświęcić trochę czasu...

Ocena 5/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu W.A.B. oraz portalowi Sztukater.pl

środa, 22 lutego 2012

Muzeum ciszy - Yōko Ogawa

"Muzeum to niekomercyjna, trwała instytucja publiczna, która służy społeczeństwu i jego rozwojowi, prowadzi różnorodne badania nad materialnymi dowodami działalności człowieka oraz nad jego środowiskiem, ponadto zbiera i przechowuje owe materiały, ogłaszając wyniki swoich badań, a także wystawia swoje zbiory w celach naukowych, edukacyjnych i rekreacyjnych."* Czyżby?

Autorka książki "Muzeum ciszy", Yōko Ogawa, zaprasza nas w wyjątkowe miejsce. Jej bohaterowie zamierzają stworzyć muzeum, "które przekracza granice ludzkiego istnienia. Gdzie nawet pozbawiona charakteru, gnijąca na śmietniku obierzyna odkrywa cud życia..." ** Ma to być bowiem Muzeum Ciszy, w którym znalazłyby się pamiątki po zmarłych, bo przecież "ludzie chcą pozostawić coś po sobie. To jedna z ich podstawowych potrzeb." *** Ot, takie miejsce wytchnienia dla starzejącego się świata, dowodzące istnienia danego miasteczka i konkretnych osób. Do eksponatów należą zatem rzeczy dobitnie świadczące o życiu danej osoby i są to min.: krążek domaciczny, skalpel, mumia psa, kłak brudu wygrzebany z czyjegoś pępka, kula armatnia czy szklane oko. Właścicielką tego miejsca jest sędziwa pani (nazywana przez narratora staruchą), przeraźliwie niska, ostra, a wręcz niemiła i wyniosła, która postanawia zatrudnić młodego muzealnika, mającego jej pomóc w uporządkowaniu wszystkich tych rzeczy. Dzielnie wspierają ich także: adoptowana córka staruchy, ogrodnik i jego żona, będącą służącą w tym domu. Wszystkich zaś łączy jedno - pamiątki po zmarłych, roztaczające wokół siebie silną aurę, kłócące się ze sobą, nie mające niczego, co nadawałoby im status zbioru... Kiedy w miasteczku ktoś umiera, młody kustosz (nie znamy jego imienia, podobnie jak imion innych postaci) udaje się na poszukiwanie pamiątek, będących niczym 'lustra, w których odbija się przyszłość'****, opowiadające bardziej o świecie dokąd udali się zmarli po śmierci aniżeli jak przed nią żyli. Początkowo nie chce tego robić, boi się konsekwencji, ma zahamowania natury moralnej, ale stopniowo nasiąka atmosferą wielkiej rezydencji staruchy, jej filozofią i posuwa się coraz dalej... I choć może się to wydawać dość dziwnym zajęciem, nie sposób zaprzeczyć, że "wszystko na świecie ma swoją przyczynę, znaczenie i wartość. Tak jak pamiątki po zmarłych."***** Mimo wielu niebagatelnych zdarzeń takich jak wybuch bomby na rynku, spotkań z tajemniczym nauczycielem ciszy, śmierci kilku młodych kobiet i okrutnych okaleczeń ich ciał, załamań nerwowych i osamotnienia młody pracownik stoi wiernie u boku swojej pracodawczyni i wypełnia jej wolę, po to by na końcu... No właśnie - jak się kończy ta wieloznaczna, intrygująca i niebanalna historia?

"Muzeum ciszy" to druga wydana w Polsce, po "Miłości na marginesie" z 2011 roku, powieść japońskiej pisarki Yōko Ogawy. Książka pełna tajemnic, napięcia, niedopowiedzeń, wnikliwych obserwacji ludzkich zachowań, ale także skarbnica delikatnie zaznaczonych, muśniętych łagodnym podmuchem wiatru głębszych myśli, skłaniających do refleksji. Doskonale oddany klimat wnętrz, odczuć bohaterów czy przesądów panujących w japońskim społeczeństwie to wielkie zalety tej powieści. Nie ma tu zbędnych słów, przegadanych momentów czy natłoku zdarzeń. Język Ogawy jest oszczędny, suchy, miejscami lakoniczny, ale za to dający do myślenia i pobudzający wyobraźnię. Autorka bez wątpienia poruszyła jeden z ważniejszych tematów, traktowany w dzisiejszym świecie po macoszemu jakim jest przemijanie człowieka. I nie ma to znaczenia, że nie pochodzi ona z naszego kręgu kulturowego - bezimienni bohaterowie Yōko Ogawy (nie wiemy nic o ich wyglądzie, wieku, itd. zarówno o zmarłych jak i żywych) są tak uniwersalni, że mogliby żyć wszędzie. Podobnie jest z miasteczkiem, w którym toczy się akcja, a którego mimo wielu szczegółów nie sposób usytuować na mapie.

"Muzeum ciszy" BARDZO mi się podobało, bo wyczułam w nim powiew świeżości (jakże daleko mu do oklepanych wzorców czy powtarzających się we współczesnej literaturze tematów), subtelny (ale momentami także mroczny!) klimat, zauważalny powiew wiatru, zapach starych ksiąg czy pamiątek po zmarłych, gdzie prym bez wątpienia wiedzie cisza (produkt deficytowy naszych czasów). Nagromadzone przedmioty mimo, iż nie wydają z siebie dźwięku, krzyczą by zachować je w pamięci, by ocalić od zapomnienia je i ich właścicieli. U Ogawy wszystko dzieje się bez hałasu, nadmiernej ekscytacji, szaleństwa, za to z głębią, pasją i sensem. Polecam gorąco, bo to niezwykle interesująca i warta uwagi książka.

PS Duży plus za świetne wydanie i wspaniałe tłumaczenie pani Anny Horikoshi.

Ocena 5+/6

* Muzeum ciszy, Yōko Ogawa, W.A.B. 2012, str. 14.
** tamże, str. 14.
*** tamże, str.47.
**** tamże, str.105.
***** tamże, str.127.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu W.A.B.

sobota, 18 lutego 2012

O modlitwie - C.S. Lewis

Clive Staples Lewis (1898-1963) to nazwisko dobrze znane w naszym kraju głównie za sprawą "Opowieści z Narni", "Listów starego diabła do młodego" czy "Trylogii międzyplanetarnej". Pisarz ten zaskarbił sobie rzesze czytelników na całym świecie, a jego utwory są często wznawiane i cieszą się niesłabnącą popularnością. "O modlitwie. Listy do Malkolma" to jego ostatnia książka, wydana drukiem już po śmierci w roku 1964. Jak nie trudno się domyślić dotyczy ona modlitwy indywidualnej i ma być pomocą dla wszystkich, którzy potrzebują wsparcia podczas tej intymnej rozmowy z Bogiem.

Modlitwa nie jest rzeczą prostą i wie to każda osoba wierząca. Często zbyt zmęczeni, przytłoczeni problemami dnia codziennego mamy problemy, by klęknąć, zebrać myśli i skierować je w stronę Stwórcy. Te trudności stojące w centrum Kościoła od zawsze, bliskie były także Lewisowi. W swojej książce próbuje nas przekonać, że warto się modlić i należy to czynić niezależnie od kondycji, w której jesteśmy. Autor nie zamęcza czytelnika skomplikowanymi pismami doktorów Kościoła czy trudnymi do zrozumienia encyklikami papieży - bazuje jedynie na swoim doświadczeniu: 'Zacznij od miejsca, gdzie jesteś' pisze. Świadomy, jak często boimy się, że Bóg nie wysłucha naszych próśb, że nam 'odmówi' lub co gorsza, że może nie być zainteresowanym tym, co mamy Mu do przekazania, przekonuje, iż musimy wierzyć, że Bóg słyszy nasze modlitwy i bierze je pod uwagę. Skoro Pan ma na uwadze nasze grzechy, to czemu miałby zapomnieć o błaganiach?

Lewis twierdzi, iż w modlitwę powinniśmy wkładać całą naszą wiarę i duszę na wzór modlitwy Jezusa w Getsemani (która co istotne nie została wysłuchana). Nie powinno to być tzw. 'odmawianie modlitwy', czyli klepanie formułek, ale prawdziwa rozmowa z Bogiem, w której opowiadamy Mu o tym, co nas boli, o co Go prosimy (modlitwa błagalna) i za co przepraszamy (modlitwa pokutna). Bardzo spodobała mi się myśl Lewisa o tzw. 'adoracji w drobiazgach', czyli o tym, by dostrzegać działanie Stwórcy w rzeczach na pierwszy rzut oka zupełnie bez znaczenia. Bóg może nam się przecież ukazać (oczywiście nie dosłownie!) w kromce chleba z masłem, kolorze nieba, czy plamie słonecznego światła w lesie. Prawda, że to piękne?

Autor w swojej książce jest bardzo szczery, nikogo nie udaje, nie pozuje. Przyznaje otwarcie, że nie zna się na teologii i ma problem ze zrozumieniem istoty eucharystii - przeistoczeniem. Za chwilę zaś dodaje, że to bez znaczenia, bo 'Chrystus przykazał nam: "Bierzcie i jedzcie", a nie: "Bierzcie i rozumiejcie". Poza tym ma odwagę ukazać słabość swego życia duchowego, zjednując sobie tym ludzi niewierzących, przedstawiając im swoją prawdziwą drogę wiary: nie prostą, idealną, ale właśnie utkaną pytaniami, zawiłościami, dylematami. Jest przecież wciąż człowiekiem poszukującym Boga i uczącym się modlić...

"O modlitwie. Listy do Malkolma" to zbiór cennych wskazówek zawartych w listach do fikcyjnego przyjaciela Lewisa, w których autor odnosi się do spraw codziennych Malkolma, dotyka rzeczy namacalnych, bliskich wszystkim ludziom. Problemem tej książki były dla mnie liczne odwołania do wydarzeń czy toczących się w latach sześćdziesiątych dyskusji teologicznych. Mimo próby ich wyjaśniania na bieżąco przez tłumaczkę, zmęczyły mnie one i wyrywały co chwilę z rytmu. Nie porwał mnie także styl autora: niby obrazowy i prosty, dla mnie nużący i momentami zbyt abstrakcyjny. Książka z pewnością będzie miłym kąskiem dla wielbicieli talentu Lewisa, czy osób nawróconych potrzebujących wskazówek, jak się modlić. Ja nie zaliczam się do żadnej z tych grup, więc nie zostałam oszołomiona treścią. Bez wątpienia jednak jest to mądra, filozoficzna lektura skłaniająca do refleksji nad kondycją naszej wiary i naszych rozmów z Bogiem.

Ocena 4/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Esprit oraz portalowi sztukater.pl

wtorek, 14 lutego 2012

Mój chory de Sade - Elwira Watała

De Sade to francuski pisarz, filozof, seksuolog, psychoanalityk, który bulwersował i fascynował, wzbudzał podziw i odrazę. Zaglądając do ludzkiej podświadomości, ujawnił, jak marny jest człowiek i jak niskie są jego potrzeby, będąc przy tym niezwykle luźnym w sferze seksualnej. Elwira Watała w swej książce "Mój chory de Sade" próbuje przekonać czytelnika do tego znanego libertyna. Zadanie to niełatwe...

Donatien-Alphonse-Francois de Sade urodził się 2 czerwca 1740 roku w Paryżu. Pochodził ze znakomitego rodu prowansalskiej arystokracji. Uczył się w kolegium Ludwika Wielkiego, prowadzonym przez jezuitów, miał także swego własnego guwernera. Już w wieku 14 lat rozpoczął praktyki seksualne baraszkując z kochankami ojca. Następnie wstąpił do szkoły oficerskiej gwardii królewskiej w Wersalu i szybko wspinał się po szczeblach wojskowej kariery. W 1763 roku ożenił się z Renatą-Pelagią de Montreuil, córką prezydenta sądowej izby paryskiego parlamentu, co nie przeszkodziło mu korzystać z usług prostytutek czy posiadać wiele kochanek, z którymi urządzał głośne i bulwersujące opinię publiczną orgie. Wciąż pragnął prawdziwego libertyńskiego seksu z całym arsenałem dewiacji (był ich aktywnym uczestnikiem bijąc, biczując, nacinając skórę swoim kochankom i smarując ich rany specjalnie stworzoną przez siebie maścią). De Sade uprawiał seks analny z kobietami i mężczyznami (najbardziej zaś lubił młodych chłopców), z namaszczeniem opisywał kobiece i męskie pośladki, a odbyt, męski członek i koprofagię uczynił swoją obsesją, poświęcając im ogromną ilość stron swoich dzieł. We wszystkich utworach krytykował Kościół, duchownych, chrześcijan. Bluźnił na Boga, gdyż według niego religia uniemożliwia rozwój jednostki - ogranicza, zabiera wolność konieczną dla rozwoju. Wierzył nie w Niego, a w Naturę i uważał, że człowiek jest często ofiarą własnej namiętności. Za swoje kontrowersyjne zachowanie i głoszone tezy na prawie 30 lat trafił do więzienia, które zrujnowało jego zdrowie, uczyniło z niego samotnika i zepchnęło go na margines społeczny, gdzie ostatecznie popadł w obłęd. 2 grudnia 1814 roku de Sade umarł w szpitalu psychiatrycznym.

De Sade bez wątpienia przyciągał ludzi jak magnez - zarówno kobiety jak i mężczyzn. Wielce oddani byli mu jego słudzy mimo opinii deprawatora i okrutnika (nie na darmo termin 'sadyzm' wywodzi się od jego imienia), a także żona długo przyzwalająca na jego wszelkie ekscesy. Pociągali go młodzi chłopcy i młode dziewczęta i choć nigdy nie oskarżono go o pedofilię i żaden z jego biografów o niej nie wspominał, wiadomo, że był pedofilem. W książce "Sto dwadzieścia dni Sodomy" (w której notabene zaczytywał się rzekomo Hitler) opisał, skatalogował i przeanalizował rozmaite ludzkie zboczenia, w tym: zoofilię, pedofilię, nekrofilię, kazirodztwo, koprofagię, świętokradztwo i bluźnierstwo. W ten sposób powstało istne apogeum okrucieństwa i perwersji. Podobnie jest z "Justyną" i "Juliettą" czy "Filozofią w buduarze" (Watała dokonuje ich analizy), gdzie jego bohaterowie dopuszczali się: przypalania i palenia żywcem, topienia, odcinania piersi, zakopywania żywcem, obdzierania ze skóry, wieszania, duszenia, oślepiania, kamieniowania, biegania nago na mrozie, zagłodzenia, miażdżenia, puszczanie krwi, wampiryzmu, pederastii, kanibalizmu... Ale spokojnie - okrucieństwo de Sade to zwykła poza, by oszołomić czytelnika. Ten francuski rozpustnik lubił pewne dewiacje, ale tortur opisywanych przez siebie nie stosował, miał dobre serce i nie był mściwy. Pasuje do niego określenie "łagodny erotoman", ale niech to nikogo nie zwiedzie - de Sade miał także wnikliwy umysł i jak podkreślają niektórzy - to właśnie on przewidział obecną eskalację przemocy i brutalizację życia. Jest także prekursorem "czarnej powieści" i duchowym ojcem surrealizmu, łączącym w swej twórczości elementy filozofii i erotyzmu.

Elwira Watała, absolwentka Politechniki w Charkowie i Uniwersytetu Warszawskiego, posiadaczka tytułu doktora filologii rosyjskiej Uniwersytetu Śląskiego i habilitacji Uniwersytetu Moskiewskiego, napisała bez wątpienia dzieło obszerne. Starała się od samego początku nawiązać kontakt z czytelnikiem, zwracając się do niego bezpośrednio: 'Drogi Czytelniku', co niestety jest męczące, bo zakrawa na poufałość. Poza tym namiętnie używa kolokwializmów i odwołań do czasów zaprzeszłych i do teraźniejszości (wciąż zastanawiam się po co, bo rzecz miała dotyczyć de Sade i jego czasów a nie dewiacji w ogóle?!?), które wyraźnie przeszkadzały mi w lekturze. "Mój chory de Sade" to z pewnością interesująca pozycja (choćby ze względu na ciekawego bohatera), ale zdecydowanie zbyt długa i nużąca jak dla mnie. Nagromadzenie faktów, często zbytecznych, nic nie wnoszących do historii de Sade zamiast zainteresować, nudzi i zniechęca. I choć próba ukazania ludzkiej twarzy tego libertyna odkrywającego ciemne strony ludzkiej psychiki można uznać za udaną, bo Elwira Watała ukazała jego życie wszechstronnie, to już całość wypada zdecydowanie blado.

Ocena 3+/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Bellona oraz portalowi obliczakultury.pl

niedziela, 5 lutego 2012

Życie po mężczyźnie - Hanna Samson

Hanna Samson to psychoterapeutka, pisarka, feministka. Jej najnowsze dzieło "Życie po mężczyźnie" to opowieść o potrzebie znalezienia własnej tożsamości, o trudzie jej budowania, samotności i starzeniu się.

Główna bohaterka to kobieta 55+, dojrzała, po przejściach. Ma za sobą trudne dzieciństwo naznaczone despotyczną matką oraz dwa nieudane małżeństwa. Jest wstydliwa i zastraszona - podobnie jak jej ukochany pies boi się wszystkiego. Źródeł braku pewności siebie szuka w ciągłym poniżaniu i poczuciu zagrożenia w dzieciństwie, gwałcie dokonanym przez wychowawcę na obozie, nękającej ją nerwicy wegetatywnej czy przeświadczeniu, że rodzice z pewnością woleliby inną córkę... Niekiedy trudno pojąć jej zachowanie, np. wtedy gdy sika na dywan we własnym pokoju (ze zwierzęcej przyjemności, chęci wymknięcia się spod panowania rodziców, potrzebie znaczenia swojego terenu???), wychodzi za mąż za alkoholika, zdając sobie sprawę, jak będzie wyglądało jej życie czy popełnia zbrodnię(?)... Bohaterka powieści spędza dużo czasu na wsi, w swojej chatce razem ze swoim psem, gdzie siedząc bezczynnie jest napastowana złymi myślami. Dlatego pisze, odnajdując przy tym względny spokój, a jak sama przyznaje: "W wiejskiej rezydencji jestem poza światem. Nie mam internetu, gazety, telewizora. Jestem jak Ewa w raju, tyle że bez Adama i po przejściach" (str.75)...

Proza Hanny Samson jest ciekawa i najeżona problemami czyhającymi na wiele spośród nas, kobiet. Autorka nie daje tutaj gotowych odpowiedzi, ale ukazuje dojrzewanie głównej bohaterki do tego, by poczuć się wartościową i pełnoprawną osobą, zdolną żyć pełnią życia. Dużo tu sytuacji i przemyśleń bliskich każdej kobiecie. Do tego dodajmy przykładowo: zmienność nastrojów, rozkojarzenie, natrętne wspomnienia, obawa przed przemijaniem, starzeniem się oraz ludźmi. To także powieść o miłości do psów, z którymi jest się bardzo blisko (Puma jest namiastką wymarzonej córki Kasi) oraz o zbrodni doskonałej. Wyraźnie wyczuwalny jest humor i ironia. Podobał mi się początek tej powieści, kiedy autorka opisywała poranek swojej bohaterki - powolnie, bardzo sugestywnie i niezwykle prawdziwie (czuć było, że to kobieta pisze o kobiecym przeżywaniu świata). Potem jakby narracja nabiera tempa i stopniowo się rozkręca, lecz jej rytm pozostawał dla mnie zbyt monotonny. Może w tym właśnie ukryty jest jej sens, by sprawiać wrażenie momentami nudnawej opowieści snutej przez zranioną, doświadczoną boleśnie kobietę? Taką, która nic nie musi, przeskakuje bezkarnie z jednej myśli na drugą, wstydzi się swoich posunięć, paradontozy i swojej całej historii. Być może, ale mnie to do końca nie przekonało. Czułam się zmęczona tym ciągłym chaosem i miałam wrażenie, jakby niewiele z tej lektury we mnie zostało. Raziły mnie wplatane co pewien czas wulgaryzmy, bo nie zawsze widziałam ich sens - owszem miały zastępować słowa, gdy one nie były w stanie nieść ładunku emocjonalnego, ale czasem wartościowsze są trzy kropki na końcu zdania niż sztucznie rzucone przekleństwo. Żałuję, bo książka zapowiadała się naprawdę obiecująco. Polecam szczególnie kobietom po przejściach, szukającym inspiracji do swojej nowej, oby lepszej rzeczywistości.

Ocena 3/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Znak oraz portalowi sztukater.pl



Zapraszam także w imieniu swoim oraz Redakcji portalu sztukater.pl na spotkanie z Krzysztofem Petkiem. Szczegóły poniżej :)

środa, 1 lutego 2012

Listy przeciwko wojnie - Tiziano Terzani

"Make peace, not war". Czym jest w dzisiejszym świecie to hasło? Zwykłym hippisowskim sloganem? Niewiele wartym okrzykiem podnoszonym na różnego rodzaju demonstracjach? Pustym frazesem? A czym jest książka Tiziano Terzani "Listy przeciwko wojnie"? Odpowiedź brzmi: Całkowitym przeciwieństwem wymienionych wyżej określeń...

Tiziano Terzani nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Ten wybitny włoski reporter, pisarz i podróżnik był jednym z najlepszych dziennikarzy naszych czasów oraz wielkim humanistą. To nieprzynależący do żadnej religii, kościoła, organizacji partyjnej, trzymający się z dala od władzy mędrzec i autorytet dla wielu. Napisana w roku 2002, a wydana przez wydawnictwo W.A.B. w tym roku, książka "Listy przeciwko wojnie" przez lata była ignorowana przez wydawców na całym świecie. I wcale się temu nie dziwię... Bo Tiziano Terzani jest jak zawsze prawdziwy i szczery do bólu - krytykuje, wytyka błędy, odkłamuje rzeczywistość. Ale przede wszystkim zachęca do otwarcia na inną kulturę, jej akceptację i dostrzeżenie faktu, że po drugiej stronie barykady stoi człowiek. Taki sam jak ja i Ty. Dla niektórych to fakt wyjątkowo niewygodny.

Na książkę składa się 7 listów pisanych w trakcie długiej podróży autora po świecie oraz wprowadzenie w tematykę książki. Punktem wyjścia jest 11.września, będący początkiem nowej wojny dla większości, a dla autora dobrym czasem na zweryfikowanie swojej postawy, na własny rachunek sumienia, a w jego konsekwencji także na zmiany postawy w obliczu tej tragedii. Książka ma za zadanie ukazać prawdę, wywołać dyskusję, która otwiera nam oczy i pozwala być bardziej świadomym tego, co dzieje się na naszych oczach i jak jest to przedstawiane. Opisując różne przykłady rozgrywek wojennych z Kwety, Kabulu, Delhi czy Peszawaru, Terzani ukazuje nam, jak ważne jest, by ogarniać cały świat, a nie tylko jego fragment dostrzegalny z naszego (rodzimego) punktu widzenia. W tej ocenie wielką rolę spełniają dziś dziennikarze, którzy nieprawdziwymi informacjami często wzbudzają niepotrzebne emocje. Niekiedy przedstawiana przez nich 'prawda' przypomina matrioszkę: po otwarciu jednej, znajdujemy drugą, mniejszą, i kolejną, aż zostaje tylko maleńkie ziarno. Jakże to dalekie od tego, co przedstawiał całym sobą Tiziano Terzani!

Włoski podróżnik próbuje odkłamać fakty serwowane nam przez Amerykę (która prowokuje większość wojen na świecie), bezboleśnie obnażając trudną do przyjęcia prawdę. Tam wszystko kręci się wokół ropy, a połączenie interesów przemysłu naftowego i wojennego wytycza kierunek polityki tegoż kraju. Wspomina także o jego mieszkańcach, będących ofiarami prania mózgu: wszyscy myślą i robią tam dokładnie to samo. Co gorsze, są przekonani że robią to z własnej woli...
"11 września samobójcy nie zaatakowali Ameryki - zaatakowali amerykańską politykę zagraniczną" (str. 41) i właściwie trudno się temu dziwić, widząc posunięcia Georga Busha i jego rodaków w stosunku do przedstawicieli innych religii. Muzułmanie od dawna pytają, jak przeżyć w zderzeniu z kulturą zachodnią, zachowując przy tym swoją tożsamość. Nie możemy uważać, że tylko MY mamy monopol na dobro i jedynie MY należymy do świata cywilizowanego, ignorując resztę - a tego właśnie dopuszczają się Amerykanie i ich sojusznicy. USA dąży do ICH własnej sprawiedliwości, a nie sprawiedliwości w ogóle. Demonizując wroga, przedstawiają go jako potwora, a nie ukazują jego racji. Organizacje pozarządowe przywożą na tereny wojenne swoją wersję humanitaryzmu, ale nie krzewią idei pojednania i odrzucenia przemocy. Do Centrum Ortopedycznego Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Kabulu, które prowadzi Albert Cairo (tylko on jako jedyny ma tam dwie ręce i dwie nogi!) często przyjeżdżają politycy, by się fotografować na tle nieszczęść ludzkich. Czy nie byłoby ważniejszym, by wprowadzili absolutny zakaz produkcji min? Otwarcie dyskutuje się o torturach oraz dopuszcza się je praktykując na więźniach obcego pochodzenia, by chronić życie Amerykanów. Czyżby oni byli więcej warci niż wszyscy inni? Już Gandhi mówił, iż ważna jest umiejętność wyobrażenia sobie cierpienia innych-odmowa człowieczeństwa wrogowi prowadzi do bestialstwa wszystkich wojen, podczas których udoskonalana wciąż technika zabija z coraz większą mocą. A przecież nienawiść można zwalczyć jedynie miłością! Człowiek musi wreszcie zmienić swoje postępowanie, odrzucić przemoc, odnaleźć pokój w sobie, by znaleźć go gdzie indziej.

Pamiętajmy, że równowaga została zaburzona: "Zdeptaliśmy Ziemię, skaziliśmy rzeki i jeziora, wycięliśmy całe połacie lasów i zmieniliśmy w piekło życie zwierząt, z wyjątkiem tych niewielu, które nazywamy przyjaciółmi i które rozpieszczamy dopóty, dopóki służą nam jako namiastka towarzystwa ludzi." (str. 166) Kiedy nadejdzie dla nas czas opamiętania? Materializm, pieniądze, sukces i korzyści osobiste, to kryteria oceny we współczesnym świecie, ale to nie jest dobry kierunek. To ślepa uliczka. Musimy być bardziej świadomi, częściej myśleć samodzielnie, a nie przyjmować jedynie ugładzoną papkę przygotowaną przez stronnicze media. Terzani woła: "Uratujmy się", a ja powtarzam jego słowa, będąc jedynie jego gorącą zwolenniczką. Jeszcze jest czas...

Ocena 5+/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu W.A.B.


Wszystkie cytaty pochodzą z książki "Listy przeciwko wojnie", W.A.B. 2012.