środa, 19 lutego 2014

Igły. Polskie agentki, które zmieniły historię - Marek Łuszczyna

Jestem pod ogromnym wrażeniem tej książki. Nie tylko treści w niej zawartych, ale i samego warsztatu tego młodego, utalentowanego dziennikarza. Sposób przedstawienia postaci (z których na pierwszy plan wysuwają się te kobiece), ukazanie tła historycznego i zarysu ówczesnej sytuacji geopolitycznej są pod każdym względem wyjątkowe. Wszystko jest przecież autentyczne, ale tak nieprawdopodobne, że dorównujące wydarzeniom fikcyjnym, stworzonym przez najznamienitszych twórców kryminałów i powieści sensacyjnych. „Igły. Polskie agentki, które zmieniły historię” Marka Łuszczyny, młodego dziennikarza pracującego m.in. dla „Dużego Formatu”, „Życia Warszawy”, „Chimery”, „Pressu” i radiowej Trójki przybliżyło naszemu pokoleniu niezwykłe Polki oraz te kobiety, dla których Polska stała się wybraną ojczyzną, które za najwyższą cenę walczyły z okupantem, często zawstydzając swym męstwem niejednego mężczyznę. Za sprawą obszernej bibliografii zamieszczonej na końcu tejże publikacji zainteresowany czytelnik może informacje o każdej z bohaterek pogłębić, co dodatkowo podnosi wartość poznawczą i informacyjną tego dzieła. I choć to literatura faktu, to bez wątpienia sięgnąć po nią może każdy - bez żadnego merytorycznego przygotowania. To ważne, bo być może dzięki ‘komunikatywności’ owego dzieła uda się zaintrygować trudną historią naszego kraju młodzież, co jest, jak wiadomo, nie lada wyzwaniem w dzisiejszym zunifikowanym świecie.

Głęboki wywiad to zrzeczenie się tożsamości. Umiejętność automatycznego ‘myślenia fikcyjnym bohaterem’, którego się odgrywa. Ponadto to zajęcie, w którym trzeba być krańcowo podejrzliwym, zachowując jednak jasny, wolny od paranoi umysł. Praca w wywiadzie była osiągalna dla najlepszych. Dla tych, którzy wykazując konkretne cechy charakteru, nie bali się konsekwencji własnych działań; dla których informacje o strasznych torturach stosowanych na wyłapywanych szpiegach (takich jak choćby odrąbywane dłonie, stopy czy zdjęty skalp jako trofeum dla Hitlera), nie były przeszkodą. Każdy agent musiał być również nieprawdopodobnie zręczny. Kontroli wewnętrznej musi[ało] podlegać nie tylko każde słowo, gest, mina i uśmiech, lecz także myśl. Tak właśnie, autocenzura myśli pozwala[ła] prowadzić krótkie rozmowy, omawiać bieżące sprawy, bez utraty nadrzędnego celu – zniszczenia największego wroga Rzeszy Niemieckiej, Adolfa Hitlera. I choć wydawać by się mogło, że w misternie utkanym reżimie nazistowskim nawet próba podjęcia współpracy z wywiadem była niemożliwa, to w obliczu zagrożenia ojczyzny nastąpiła niezwykła mobilizacja wśród obywateli i wielka chęć pomocy okupowanemu krajowi. Do takich właśnie osób należały główne bohaterki „Igieł”. Przedstawię je oraz ich nieprawdopodobne losy skrótowo:

Halina Szwarc
była drobną blondynką. Marzyła o medycynie, namiętnie czytała książki o anatomii. Odważna, przebiegła, inteligentna. Dostała się na niebieską Volkslistę przysługującą tylko rdzennym Niemcom. Pracowała w wywiadzie AK, związana również z wywiadem brytyjskim (współpracowała przy akcji „Gomorrah”). Za swoją działalność otrzymała brytyjski Krzyż Zasługi z Mieczami. W październiku 1945 ujawniła się i złożyła broń przed Komisją Likwidacyjną byłej AK. UB a później SB inwigilowało ją do 1989 roku. Reżim bacznie śledził każdy jej krok. Jej teczka w IPN jest ciężka od donosów pochodzących od pracowników aparatu. Halina Szwarc umarła w 2002 roku jako profesor medycyny i twórczyni pierwszego w Polsce Uniwersytetu Trzeciego Wieku.

Benita von Falkenhayn:
Jej rodzina to kwiat szwajcarskiej arystokracji. Ona zaś uważała się za Niemkę. Kiedy miała 10 lat wyjechała do Berlina i już nigdy nie wróciła do ojczyzny. To dzięki niej Jerzemu Sosnowskiemu - oficerowi pułku ułanów działającemu w wywiadzie - udało się stworzyć siatkę wywiadowczą. Myśląca jak szpieg Benita wprowadziła do niego swoje dobrze poinformowane niemieckie koleżanki. Zrobiła to nie tylko z miłości do polskiego agenta, ale i z chciwości, uzależnienia, pychy i nudy…

Halina Szymańska
była jednym z najważniejszych szpiegów drugiej wojny światowej, znała informacje dotyczące taktyki wojennej. Matka trójki dzieci, żona attaché wojskowego Rzeczypospolitej Polskiej w Berlinie. Idealna partnerka dla dyplomaty: inteligentna, nieufna, niezwykle błyskotliwa i precyzyjna. Pracowała dla brytyjskiego wywiadu. Potrafiła zapamiętać niemal każdą wiadomość z przeczytanej gazety, książki, audycji radiowej. Dyktowała ‘osłupiałym oficerom wywiadu całe stronice powojennych podręczników historii’. Jej praca dla CIA nigdy nie została oficjalnie potwierdzona.

Klementyna Mańkowska
, wyróżniająca się typowo aryjską urodą, zatrudniona w niemieckim MSZ w Berlinie i szkolona na agenta Abwehry. Miała zdobyć wiedzę, która później uwiarygodni ją w oczach Brytyjczyków. Przeszła szkolenia, uczyła się szyfrowania dokumentów. W Warszawie nie była bezpieczna, bo AK w każdej chwili mogła wydać na nią wyrok śmierci pod pretekstem współpracy z okupantem. Tymczasem to dzięki planom dostarczonym właśnie przez Mańkowską najważniejszy w bitwie o Atlantyk port marynarki wojennej Trzeciej Rzeszy przestał istnieć.

Anna Louise ‘Lone’ Mogensen
: wysoka blondynka, gwiazda „Felicji”, podlegającej centrali wywiadu w Londynie. Jej rodzice urodzeni w Kopenhadze, przyjechali do Polski, kiedy ojciec miał zostać dyrektorem cementowni w Olkuszu. Idealistyczne podejście do życia odziedziczyła właśnie po nim. Pomagała przy organizacji ucieczki najbiedniejszych Żydów do Szwecji. Kiedy poznała charyzmatycznego Lucjana Masłochę - pewnego siebie, polskiego oficera, który miał zadanie odbudować struktury rozbitej siatki wywiadowczej, zakochała się w nim bez pamięci. Była pod jego wielkim wrażeniem, kiedy udało mu się zaledwie w ciągu kilku tygodni zwerbować wielu nowych agentów; „Felicja” zdobyła dzięki tej parze dokładne szkice lotnisk, precyzyjne rozmieszczenie artylerii nabrzeżnej, zasięg lądowych radarów niemieckich. W 1944 roku pobrali się z Lucjanem, a w trzeciej dobie ich małżeństwa ktoś ich zdekonspirował i zabił. Na koniec tego krótkiego wspomnienia o Annie i jej ukochanym małżonku porażający fragment dowodzący, jak wielkimi ignorantami są współcześni nam ludzie: „Od kilkunastu lat Anna ‘Lone’ i Lucjan Masłochowie mają na peryferiach Łodzi ulicę swego imienia (…) Mieszkańcy wiedzą o nich tyle, co jest wyryte [na niewielkim kamieniu upamiętniającym dwójkę szpiegów]: ‘Bohaterom’ polsko-angielskiego wywiadu w Danii, którzy oddali życie w obronie radiostacji 3 stycznia 1945.” Mieszkaniec jednej z wilii przy ulicy Lucjana i Anny Masłochów mówi zza płotu, odśnieżając samochód: „Mieszkamy, rozumie pan, na ulic ‘bohaterów’, którzy pod koniec wojny, w kraju, w którym jej właściwie nie było, polegli w obronie sprzętu radiowego”.

Władysława Macieszyn
(Kryptonim ‘Y-59’): Urodzona w 1888. Oczko w głowie rodziny. Wychuchana, przygotowana do pełnienia obowiązków żony i matki. Już w wieku 20 lat była rozwódką, złamała wszelkie obyczaje ziemiańskie: Wyje[chała] na studia do Krakowa. Wynaj[ęła] pokój przy obcej rodzinie. Wieczorami prac[owała]w maleńkiej kawiarence na rynku, nocami uczy[ła] się do zajęć i egzaminów. W 1912 roku podczas demonstracji ulicznych organizowanych przez PPS, wyrwała kamień z trotuaru i rzuciła prosto w głowę jednego z CK policjanta. Nigdy nie miała problemów z wygłaszaniem własnego zdania, zachowywała dużą niezależność poglądów. Piłsudski uważał, że to ona powinna szkolić oficerów legionowego wywiadu: „\[M]a wrodzony instynkt agenta (…) Dlatego właśnie, że piękna, mądra, z zimną głową i gorącym, rozważnym sercem. Dołączyła do Związku Odwetu, organizacji sabotażowej ZWZ, ale swoje miejsce w ruchu oporu znalazła dopiero w dywersyjno-sabotażowym oddziale kobiecym Armii Krajowej „Dysk”. Jej cel: podkładać bomby, organizować zamachy na hitlerowskich dygnitarzy, prowadzić wojnę niesymetryczną, podtrzymując w okupantach przeświadczenie, że Warszawa walczy. Miała przedostać się do zaboru rosyjskiego i dowieźć tajną korespondencję do Warszawy, w której Polacy formują legionowe oddziały wywiadu. W Wiedniu złapało ją Gestapo, bili ją umiejętnie, żeby z niej dużo wyciągnąć, ale ona nie sypała. Postanowiła się za to zabić – przegryzła sobie żyły (!), ale przeżyła. W lutym 1945 skazana na śmierć przez zgilotynowanie. Miała szczęście - gilotyna razem z obsługującym ją katem wróciła do Berlina. Uwolniła ją Armia Czerwona i kazała sobie radzić. Powrót do domu zajął jej 2 miesiące. Nie nada[wała] się nawet do pracy biurowej. W Wiedniu wybito jej zęby, uszkodzono kręgosłup, odbito nerki, strzaskano stawy kolanowe i łokciowe. Na początku lat 60-tych dostała zimną, nieogrzewaną kawalerkę (28m2), a dzięki Stefanowi Kisielewskiemu otrzymała rentę inwalidzką. A przecież to za sprawą Władysławy Macieszyn Londyn nie został zrównany z ziemią jak stanowiły plany… W pełni zrehabilitowana zostaje dopiero w 2010 roku. Prezydent Lech Kaczyński pośmiertnie odznacza ją Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Uroczystość (…) odbywa się 26 marca 2010. To ostatnia oficjalna uroczystość z udziałem prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego.

Malwina Gertler: Węgierka, urodzona w Budapeszcie, w języku ojczystym mówiła słabo, posługiwała się polskim. Agenci wywiadu brytyjskiego pisali o niej: Promieniuje z niej seks bez dwóch zdań. Wystarczy na nią spojrzeć, żeby wiedzieć, co taki erotyzm może zrobić z męską psychiką. Była osobą łączącą w sobie zmysłowość, tajemniczy urok i intelekt. Podobnobyła zdolna owinąć sobie wokół palca nawet Churchilla. Sypiała jak podawano z pilotem RAF-u, ambasadorem radzieckim oraz kucharzem syna premiera. W tym samym czasie ustalono, że była również kochanką Habiba Lotfallacha, następcy syryjskiego tronu oraz ambasadora Turcji w Wielkiej Brytanii. Pewnie dlatego nazywano ją ‘lalką do seksu’. Przesłuchiwana przez agentów brytyjskiego wywiadu w charakterze podejrzanej o szpiegostwo na rzecz hitlerowskiego wywiadu.

Maria Sapieżyna: Wykonała kilkanaście misji kurierskich do Vichy zakończonych sukcesem. Spotkała się z Piusem XII, by pomóc mu zrozumieć, że nie można milczeć w sprawie zagłady: Szłam do Ojca Świętego w nadziei […], że spotkam się z przygniatającą osobowością i siłą. Tymczasem tego, czego szukałam - nie znalazłam. Miałam żal do tego człowieka, który nie potrafił wzbudzić we mnie niczego prócz litości. (…) Bóg dał mu wszystko prócz nieugiętej woli, hartu ducha, odwagi i męstwa. 5 kwietnia 2009 odznaczona pośmiertnie przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.

Krystyna Skarbek: Ulubiona agentka Churchilla. Urodzona w 1908 roku. Wyszła za mąż w wieku 18 lat. Po raz drugi w 1938, ale oba związki były nieudane. Wyjechała do Londynu i trafiła do SOE (Kierownictwa Operacji Specjalnych: To ściśle tajna komórka wywiadowcza, przed którą premier Wielkiej Brytanii stawia konkretne zadania: zwerbować, wyszkolić i przerzucić na kontynent agentów, przygotowanych do przeprowadzenia akcji sabotażowo-dywersyjnych ). W tajnej szkole szpiegów, dużo się nauczyła, czuła tam, że żyje, nauka szła jej świetnie:Potrafi[ła] się włamywać, otwierać sejfy, gubić ogon, wysiadać z jadącego samochodu, strzelać w biegu, pisać atramentem zrobionym z potu i krwi. Umi[ała] zabić jednym ciosem. Po wojnie dostała 100 funtów odprawy i odmowę przyznania obywatelstwa brytyjskiego. To zasługa Polaków, którzy twierdzili, że została odwrócona, że stała się podwójnym agentem. Nie wróciła do komunistycznej Polski. Mając 44 lata, pracowała na luksusowym liniowcu pasażerskim ‘Ruahine’ płynącym do Nowej Zelandii. Miała romans z pisarzem Ianem Flemingiem i bujne życie erotyczne. Pchnięta nożem przez odtrąconego kochanka zmarła 15 czerwca 1952 w londyńskim hotelu „Shelbourne” w Kensington.

Elżbieta Zawacka:
Dla wielu – pomnik. Zwłaszcza w swoim rodzinnym Toruniu. Kiedy ktoś oficjalnie o niej pisze, poprzedza nazwisko Zawackiej karkołomną zbitką tytułów: ‘gen. bryg. prof. dr hab.’. Wszyscy są zgodni: to kobieta, która całe swoje życie poświęciła służbie dla ojczyzny. Prawdziwa patriotka. To właśnie ona zrobiła na mnie największe wrażenie spośród wszystkich przedstawionych tu kobiet. Jeszcze jako 9-latka nie mówiła po polsku. Jej ojciec-urzędnik w pruskiej administracji nie próbował nawet zapoznać jej z polskimi tradycjami. Po latach Elżbieta wyznała: Ja się dopiero wykształciłam na Polkę. I nie ma w tym przesady – uczyła się języka polskiego po niemiecku. Studiowała matematykę i działała w służbie cywilnej - akademickim hufcu Przysposobienia Wojskowego Kobiet. To był sens jej życia: Terenoznawstwo, kursy strzeleckie, rozkazy, zadania, mundur z przytroczonym do pasa nożem o stałej klindze. W ciągu kilku lat z kursantki sta[ła]się instruktorką; później-komendantem Regionu Śląskiego. Uczyła wojskowości setki kobiet, była twórczynią większości szlaków kurierskich AK między Generalnym Gubernatorstwem a Europą Zachodnią. Nie dziwi zatem, że zabiegała o nią Komenda Główna. Nosiła pseudonim „Zo”. Nawet gdy cała jej rodzina wpadła w ręce Niemców, ona i tak nie zrezygnowała z pracy w wywiadzie. Nic nie było w stanie jej złamać. Kiedy w Polsce była spalona jako kurierka, a Gestapo w Generalnym Gubernatorstwie wysłało za nią list gończy, pojechała do Londynu jako emisariuszka. Była odważna, zdeterminowana i przekonana, że [r]ząd polski na uchodźstwie nie m[iał] pojęcia o tym, co dzi[ało] się w kraju i niespecjalnie go to interes[owało]. Później „Zo” twierdziła: [N]asz wywiad się narażał, opracowaliśmy drobiazgowo trasy. Do Londynu szło miesięcznie kilkaset stron mikrofilmu, a oni to źle [w sensie nieudolnie – przyp. M.Ł] przyjmowali. Londyn bimbał, zwlekał, nie dochowywał zasad konspiracji, narażając agentów na śmierć. Zawsze mówiła odważnie, co jej leży na sercu, nie wahała się skrytykować oficerów Oddziału VI Sztabu Naczelnego Wodza. Być może dlatego jego przedstawiciele pisali o niej: Mało inteligentna – lecz bardzo sprytna. Fantastyczny przerost ambicji osobistej, niczym nieskrępowana ciekawość i wścibskość (…), nielojalna i skłonna do nadużywania zaufania dla celów egoistycznych; nieprzytomna feministka i pionierka ruchu ‘wyzwolenia’ i równouprawnienia kobiet. Histeryczka. Co ciekawe, na oficerze Secret Intelligence Service zrobiła świetne wrażenie - prostolinijna, inteligentna, odważna. Kiedy spotkała się w Władysławem Sikorskim - nie słuchał jej, był nieobecny duchem, a ona tak bardzo chciała mu opowiedzieć, jak wygląda łączność z okupowanym krajem. Komorowski „Bór” naciskał, by wróciła z Londynu. Ponieważ droga lądowa odpadała, została powietrzna. To właśnie Elżbieta Zawacka była jedyną kobietą spośród trzystu szesnastu cichociemnych. Była też główną odpowiedzialną za podróż Jeziorańskiego do Londynu. Po wojnie uczyła w liceum w Olsztynie. UB ją dopadło, trafiła do Warszawy na Rakowiecką: Nigdy nikomu nie powie, co ją tam spotkało w toku półtorarocznego śledztwa. Jej sprawę prowadził były oficer NKWD, którego metody przewyższały brutalne tortury stosowane przez Gestapo. Z akt IPN wynika, że nikogo nie wydała. Opowiadała niemal wyłącznie o swojej przedwojennej praktyce nauczycielskiej. W 1955 wyszła z więzienia (przebywała w zakładach karnych w Warszawie, Grudziądzu oraz Fordonie), chciała uczyć dorosłych, prosiła o przywrócenie praw wykonywania zawodu nauczycielskiego. Dostawała odmowy i dopiero po liście do ministra oświaty [d]osta[ła] pracę w liceum w Sierpcu. Osiemdziesiąt kilometrów od Torunia, w którym mieszka[ła]. Dojeżdża[ła]. Codziennie wsta[wała] o czwartej rano. Nie skarży[ła] się. W 1972 otrzymała stopień doktora habilitowanego Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Krakowie. W 1975 przeniosła się do Torunia, gdzie miała zorganizować Zakład Andragogiki na Wydziale Nauk Humanistycznych UMK. W ramach pracy naukowej wyjechała do Londynu. Po powrocie na warszawskim Okęciu zatrzym[ała] ją bezpieka. Zna[leźli] w torbie egzemplarze paryskiej „Kultury”, a także książki „Armia podziemna” i „AK w dokumentach” (…) Po kilkunastu godzinach w areszcie zwolni[li] jednak do domu. Kiedy dowiedziała się, że Zakład jednak nie powstanie, dostała rozległego zawału. W swoich notatkach pisała o tamtym zdarzeniu w trzeciej osobie: Po zniszczeniu [pomysłu na założenie] Zakładu Andragogiki, którego ewentualna działalność stała się sensem ówczesnego życia autorki, ciężko zachorowała. Przeszła na emeryturę, niepożegnana przez nikogo [na uczelni] nawet uściskiem dłoni.
„[F]aktycznie była feministką i pionierką ruchu równouprawnienia kobiet. Dodatkowym celem jej londyńskiej misji było przyznanie kobietom pełnych praw wojskowych. Miały przestać być cywilną służbą pomocniczą. Zawacka chciała, by stały się żołnierzami i tak były formalnie traktowane: jak polskie wojsko…”

Wszystkie historie przedstawione przez Marka Łuszczynę w sposób niezwykły oddziałują na wyobraźnię. Warsztatowo i merytorycznie książka spełnia najwyższe standardy. Właściwie nie sposób znaleźć czegoś, do czego można by się przyczepić. Podoba mi się, że autor sięgnął nie tylko do chwili, kiedy agentki podejmowały współpracę z wywiadem, ale naszkicował także czas przed podjęciem tej decyzji i tuż po niej (dzięki temu widać jak na dłoni, jak potraktowały nasze bohaterki władze komunistyczne). Książkę bez wątpienia można polecić zarówno kobietom, jak i mężczyznom. Wiek także nie ma znaczenia. Polecam zatem „Igły” z całego serca i jestem przekonana, że czas z nimi spędzony nie pójdzie na marne. To lektura zapierająca dech w piersiach i wywołująca równocześnie dumę. Po pierwsze: bo to kobiety nie zważając na konsekwencje podjęły się tej niebezpiecznej misji jaką była praca w wywiadzie; a po drugie, bo świat bez nich wyglądałby z pewnością inaczej. Piękna książka – koniecznie przeczytajcie.


Ocena 6/6

Cytaty za: Igły. Polskie agentki, które zmieniły historię, Marek Łuszczyna, PWN, Warszawa 2013.

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu PWN




czwartek, 13 lutego 2014

Godot i jego cień - Antoni Libera

Antoni Libera jest kojarzony ze swoją wybitną powieścią „Madame”, ale przede wszystkim wiąże się go z osobą Samuela Becketta. To żadne zaskoczenie, bo jest on znanym propagatorem tegoż autora i wielkim znawcą jego twórczości. Brawurowo przekłada teksty irlandzkiego noblisty i z powodzeniem wystawia je na scenach europejskich. Libera ochoczo podkreśla swoisty związek, jaki łączy go z Beckettem. Po pierwsze: urodził się w roku premiery „Czekając na Godota” (1949) i doskonale pamięta słynne przedstawienie Godota w reżyserii Jerzego Kreczmara w Teatrze Współczesnym z 1957 roku. Po drugie: w 1968 roku, miało miejsce jego pierwsze spotkanie z tekstami noblisty w numerach „Dialogu” otrzymanych od przyjaciela rodziny, co predestynowało go niejako do ich zgłębiania. „Godot i jego cień” to książka, w której Libera opowiada o swojej fascynacji Beckettem i wyznaje nie tylko, jak wielki miał na niego wpływ, ale i jakie trudności w przekładzie stwarzały mu jego dzieła. Opowiada także o życiu w Polsce Ludowej i nastrojach w niej panujących, trudnościach w uzyskaniu paszportu (czemu dostał decyzję odmowną, nawet wtedy, gdy sam Samuel Beckett się za nim ujął?), zagranicznych wojażach i spotkaniach z ludźmi z otoczenia jego faworyta. Są w niej wątki autobiograficzne, reporterskie, stricte naukowe (błyskotliwe omówienie sztuk), a wszystko nakreślone piękną polszczyzną, brzmiącą momentami niczym poezja. Właściwie nie wiadomo jedynie, czy to powieść jest czy nie… Zresztą, czy to ma w ogóle jakieś znaczenie, skoro dzieło Libery z roku 2009, wznowione w 2013, czyta się znakomicie?

W grudniu 1977 roku podczas lotu do Londynu 25-letni Antoni Libera robi podsumowanie swojego życia: We wszystkich głównych rubrykach – takich jak Los, Ojczyzna, Samospełnienie, Bóg – widniało wielkie zero, a nawet wartość ujemna. Nie znajdywałem niczego, co choćbym akceptował, nie mówiąc o smaku dumy. Jego szara egzystencja w Polsce Ludowej, w realnym socjalizmie sprawiała, że popadał w coraz większe kompleksy, nie widział szansy na zmianę, marniał: Byłem swoiście kaleki: skłócony wewnętrznie, sztuczny. Wymyślony, bezkrwisty. Złożony z ironii, dowcipu, paradoksu, błazeństwa. Uosobienie negacji, zwątpienia i szyderstwa. Czy z taką osobowością można cieszyć się życiem? Jeśli nie można upajać się życiem, to zawsze można sięgnąć po dobrą książkę, by złagodzić sobie ból istnienia. Jeśli zaś o literaturze mowa, to w oczach Libery w grę wchodził tylko Beckett, bo jego twórczość doprawdy, działa[ła] niemal metafizycznie. Czu[łem] się w jej wyniku jak zahipnotyzowany. Snu[łem] się godzinami w listopadowej aurze po zasypanych liśćmi uliczkach Żoliborza, przeżuwając bez końca obrazy, zdania i zwroty, w których [był] jakiś czar - posępny, urzekający. Twórczość tegoż Irlandczyka idealnie pasowała do stanu psychicznego Polaka: to w jego utworach mógł się przeglądać jak w lustrze. Ukazywały one bowiem niedolę i cierpienie człowieka naszych czasów. To poetyckie dzieło wznosi[ło] się nad jałową i spustoszoną ziemią jak prośba o miłosierdzie dla udręczonej ludzkości, a minorowa tonacja, w jakiej [było] napisane, przynosi[ła] zrozpaczonym – paradoksalnie - pociechę, a uciśnionych wyzwala[ła] (z laudacji na cześć Becketta). Ta dekadencka twórczość przyciągała go jak magnes i sprawiała, że niekiedy posuwał się do rzeczy niemoralnych i prawnie zakazanych. Polski pisarz wykradł pewnego dnia z Centralnej Biblioteki Wojskowej egzemplarz „Nowel”! Kiedy później przepisywał dzieła swego ulubieńca w zagranicznej bibliotece, doszedł do punktu zwrotnego w tej literackiej, urzekającej przygodzie: Dotychczas była to bardziej młodzieńcza fascynacja, niewolna od egzaltacji; odtąd przemienia się w coś znacznie poważniejszego: w wolę metodycznego zgłębiania tego pisarstwa i służenia mu jakoś. Libera kroczył niestrudzenie dalej i robił wszystko, by spotkać ludzi z bliskiego kręgu autora (jak choćby Rogera Blina - odkrywcę Becketta dla francuskiego teatru czy amerykańskiego reżysera - Alana Schneidera). Za granicą namiętnie szukał książek i prac dotyczących swego mistrza – a każdy ślad był dla niego na wagę złota. Kolejny krok to nawiązanie korespondencji z samym noblistą (pomagał mu przy wątpliwościach w przekładzie), a ten najważniejszy to upragnione spotkanie w połowie lat 70. w Paryżu, do którego polski autor dążył od dawna, do którego przemierzał Nowy Jork, Londyn i Paryż, na które czekał latami i do którego sumiennie się przygotowywał. To właśnie ono miało dla opętanego Beckettem Antoniego Libery, najpoważniejsze konsekwencje - wyzwoliło w nim bowiem pisarza...

Obok fascynacji irlandzkim pisarzem Libera pisał w „Godocie…” o sobie, własnych przeżyciach i przemyśleniach. Ciekawie informował czytelnika o swoich zagranicznych wojażach, np. o pobycie w Szwecji, który potwierdził dziecinny mit (Świat, który tu odkrywam, i ten, jaki znam od dzieciństwa, dzieli straszliwa przepaść. Różnica jest tak wielka, że czuję się, jakbym przybył z innej cywilizacji, a raczej z jakiejś barbarii…). Zestawiał przerażająco smutną egzystencję w czasach Gierka z mitem polskiego Paryża. Zdradzał też, jakie uczucia nim targały, kiedy przemycał książki Gombrowicza i swego literackiego guru. Czytelnik czuje wyraźnie słodko-gorzki posmak samotnej eskapady za granicę i nastroje towarzyszące Polakowi w tamtym czasie: oczarowanie, zachwyt, poczucie wolności oraz samotności, kiedy włóczył się po Londynie w okresie Bożego Narodzenia. I to zderzenie sytuacji Europy Zachodniej z naszym bezbarwnym PRL-em - tak, ono robi ogromne wrażenie.

Antoni Libera jest świadomy, jaką rolę Samuel Beckett odegrał w jego życiu. Wybrał tę jego trudną, pesymistyczną literaturę, bo zajmowała się ona kondycją i losem człowieka w skali uniwersalnej, bo umożliwiała przeżycie katharsis za sprawą estetyki, a także dlatego, że było w niej odciśnięte piętno osobistego przeżycia, bez którego nie miałaby prawdopodobnie takiej siły przekazu. Twórczość Becketta przyjął jako swój własny obraz świata i filozofii życia. Wyrazem tego jest właśnie „Godot i jego cień” - książka dająca czytelnikowi pewność, że fascynacja słowem pisanym niesie spełnienie, satysfakcję i siłę. Tak, proszę Państwa, ono przywraca chęć do życia, formuje je i stawia nowe wyzwania. Na początku nowego roku życzmy sobie takich właśnie dzieł – utworów, które mają odwagę stawiać trudne pytania, ukazywać prawdziwe emocje, manifestować mistrzowsko sformułowane odważne myśli i pobudzać do refleksji za sprawą mnogości powiązań i znaczeń.

Cytaty za: Godot i jego cień, Antoni Libera, Znak, Kraków 2013.

Ocena 5/6

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Fascynacja, która zmienia i tworzy nowe

czwartek, 6 lutego 2014

Słuch absolutny. Andrzej Szczeklik w rozmowie z Jerzym Illgiem - A. Szczeklik, J. Illg

Wielki lekarz, wybitny profesor, znakomity uczony i ceniony autor książek eseistycznych. Humanista kochający świat, człowiek renesansu, jak mówili o nim niektórzy. Laureat wielu nagród, wyróżnień i odznaczeń, wśród których jest także Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Był postacią nieomal mityczną, porażał erudycją, doświadczeniem, tężyzną fizyczną i ciepłem, które z niego emanowało tak widocznie, iż ludzie spontanicznie garnęli się do niego, by się przy nim ogrzać. Oto profesor Andrzej Szczeklik, specjalista chorób serca i płuc, którego drugą rocznicę śmierci przeżywaliśmy 3. lutego 2014 roku. Właśnie ukazała się książka, „Słuch absolutny. Andrzej Szczeklik w rozmowie z Jerzym Illgiem”, będąca zapisem niedokończonego niestety dyskursu, jaki panowie podjęli w sierpniu i październiku 2011 w domu Andrzeja Szczeklika w Kościelisku. Ów wywiad-rzeka, jaki z tym promienny człowiekiem przeprowadził Jerzy Illg, jego wieloletni przyjaciel, ma dać czytelnikowi odpowiedź na pytanie, skąd się biorą tak wyjątkowi ludzie. I zdaje się, że cel ów został brawurowo osiągnięty.

Jerzy Illg zabiegał o ten wywiad przez wiele lat, ale jego skromny przyjaciel skutecznie się wymigiwał. Nie chciał, by ktoś podejrzewał go o chełpienie się własnymi sukcesami (a on nie dbał o tytuły, nie miał prywatnej praktyki, nie sięgał po laury). Poza tym był niezwykle zajętym człowiekiem: kierował kliniką, pracował naukowo (był wysoko ceniony w świecie za swoje odkrycia), starał się o granty i aparaturę, bywał na światowych kongresach i wykładach (był najczęściej cytowanym za granicą polskim uczonym), aktywnie działał w PAU, był członkiem Papieskiej Akademii Nauk, dużo czytał i zajmował się własną twórczością literacką. Występował również w Piwnicy pod Baranami, wirtuozersko grał na pianinie, wyjeżdżał na narty, chodził po górach, grał w tenisa, spotykał się z przyjaciółmi, ale przede wszystkim dbał o chorych. Wielokrotnie w ciągu dnia doglądał pacjentów, bo poświęcając im swój własny czas, dawał im poczucie bezpieczeństwa, a to miało według niego przynosić sukces w leczeniu. Jak to robił, że potrafił połączyć te wszystkie zajęcia, skoro jego doba też miała 24 godziny?

Był genialny. Tak, w tym wypadku nie należy bać się tego słowa. Jego zainteresowania sięgały od astronomii, mitologii, alchemii, poezji, malarstwa, po historię medycyny i jej najnowsze odkrycia. Swoim zorganizowaniem, przebogatą wiedzą i doświadczeniem oraz podejściem do człowieka chorego dawał przykład swoim współpracownikom jak i (przyszłym) pokoleniom młodych adeptów sztuki lekarskiej. Pytanie, które nurtowało Jerzego Illga, intrygowało również czytelników, pacjentów, przyjaciół i współpracowników profesora: co składa się na tak wybitną osobowość? Czy to zasługa domu rodzinnego lub najlepszych szkół? Przeczytanych, wartościowych lektur? Własnych mistrzów? A może czegoś jeszcze innego?

Dom rodzinny Andrzeja Szczeklika był nieprzeciętny. Jego ojciec – Edward – był także świetnym lekarzem, docentem UJ, który ze względu na odmowę przyjęcia legitymacji partyjnej, musiał opuścić Kraków i przenieść się do Wrocławia. Elokwentni rodzice skutecznie zadbali o odpowiedni rozwój intelektualny syna. Od 7 lub 8 roku życia Andrzej uczył się języka francuskiego, później rosyjskiego i łaciny. Uczęszczał także do szkoły muzycznej (grał na fortepianie, miał słuch absolutny), odnosząc w niej sukcesy. Był uczniem najlepszego krakowskiego liceum (poznał tam Sławomira Mrożka). Kiedy zdawał maturę, nie wiedział, co chce studiować. Pociągała go chemia, muzyka i polonistyka. Ostatecznie pod wpływem ojca wybrał medycynę, której nie wspominał najlepiej ze względu na konieczność ciągłego uczenia się na pamięć. Po studiach pojechał na stypendium do Stanów. Oczywiście odniósł tam sukces, zaproponowano mu nawet asystenturę na University of Pennsylvania w Filadelfii. Z 13 lekarzy, którzy z nim wyjechali, zza oceanu wrócił tylko on. Czuł, że musi tak postąpić, bo inaczej ojciec by go wyklął. Ten głęboki patriotyzm, ogromna miłość do Polski, którą wszczepiono mu w domu, kształtował od początku jego wybory. Kiedy powstała Solidarność, zachwyciła go do tego stopnia, że koniecznie chciał być wśród jej członków, bez względu na konsekwencje. Przez 10 lat był wiceszefem Solidarności uczelnianej w Krakowie. Chciałbym podkreślić, że w tych trudnych, a niekiedy nawet dramatycznych okolicznościach nigdy nie widziałem u Andrzeja oznak przygnębienia ani żalu z powodu zaangażowania się w wydarzenia, które mogły zaważyć na jego karierze zawodowej, wspominał Andrzej Białas.

Po powrocie z USA Szczeklik przeniósł się do Wrocławia (zrobił tam doktorat i habilitację), ale później w 1972 roku wrócił do Krakowa, gdzie został kierownikiem Kliniki Chorób Wewnętrznych UJ (to on przekształcił AM w Collegium Medicum UJ, rezygnując automatycznie z funkcji rektora AM, którą pełnił od 1990 roku). Miasto w latach siedemdziesiątych robiło strasznie przygnębiające wrażenie, ale to była jego ziemia obiecana, to tu chciał pracować. Od początku wiedział jak powinien wyglądać szpital i jego klinika. Dążył do tego z uporem: pisał granty, starał się o pieniądze na badania naukowe i inwestycje. Stały za nim wyniki badań naukowych oraz to, że miał kontakty ze światem zachodnim, co mu pomagało w zbiórce środków na odbudowę zarządzanego przez siebie ośrodka. Jak sam przyznaje: Wiedziałem, czego chcę… Miałem bardzo jasną wizję, marzenie o klinice, szpitalu, wszystkim… To był bardzo ważny motyw w moim życiu - żeby coś takiego spróbować stworzyć, i udało się. Profesor powołał do życia jedną z najlepszych klinik w Polsce, przestronną, z błyszczącymi podłogami, przyjazną pacjentowi, z troskliwym personelem na czele. Piotr Skrzynecki, jego przyjaciel i częsty pacjent zarazem, nazywał ją 'Hotelem snów'. Warto dodać, iż Andrzej Szczeklik był także częstym bywalcem Piwnicy pod Baranami (tam corocznie urządzano mu imieniny), bardzo go do niej ciągnęło. Czuł się wśród artystów jak ryba w wodzie. Przychodziłem, słuchałem, bawiłem się, zostawałem po kabarecie, przy baraku. Poznawałem tych ludzi, zaprzyjaźniłem się z nimi, no a później, później, leczyłem i dzisiaj leczę jeśli nie całą, to trzy czwarte Piwnicy, wspominał. O tym jak wielką sympatią musiał darzyć Skrzyneckiego, niech świadczy fakt, iż przed kliniką stanął jego pomnik, ufundowany całkowicie przez Andrzeja (przeznaczył na to nagrodę Fundacji na rzecz Nauki Polskiej). Oprócz twórcy krakowskiego kabaretu Szczeklik leczył także Czesława Miłosza (wspomina jego chłód), (pragnącego izolacji) Sławomira Mrożka, Jerzego Turowicza, ks. Józefa Tischnera, Wisławę Szymborską (zmarł dwa dni po niej) i Andrzeja Wajdę. Ale on nie miał względu na osoby – wszyscy pacjenci mogli na niego liczyć - to człowiek był ważny, a nie jego stanowisko czy status społeczny. Urzekł mnie fragment, kiedy Andrzej Szczeklik opowiadał o zaradnej sprzątaczce z jego kliniki, dowodząc tym samym jak wielką empatią był obdarzony i jak bardzo kochał ludzi.

Profesor wielbił słowo pisane. Jak wspomina Jerzy Illg, on [b]ył autentycznym miłośnikiem literatury, a zwłaszcza poezji. Kupował wszystkie nowości i to w dwóch egzemplarzach: jeden do mieszkania w Krakowie, drugi do domu w Kościelisku. Po prostu musiał je mieć stale w zasięgu reki. Już w wieku 10-12 lat założył swoją własną domową biblioteczkę; a ta stworzona w Kościelisku zajmowała cały pokój, górale nazywali ją księgarnią. Podróżując po świecie zawsze szukał książek i literatury. Sam napisał trzy utwory eseistyczne (Katharsis. O uzdrowicielskiej mocy natury i sztuki i Kore. O chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny), ostatnią (Nieśmiertelność. Prometejski sen medycyny) opublikowano już po jego śmierci.

Był lekarzem z powołania. W dzisiejszych czasach, kiedy tak źle się dzieje w polskiej służbie zdrowia, jego przykład jaśnieje niczym Gwiazda Polarna. Był pasjonatem medycyny, uważał ją za sztukę: [L]ubiłem słuchać pracy serca, ale dzisiaj muszę przyznać, ze jak mi się trafi, też idę nieraz do USG i uwielbiam na to patrzeć. Widzisz wszystko. Jak te zastawki chodzą, jak pracują. Mało tego - słyszysz ten szum, on nie jest tak piękny jak w stetoskopie, ale słyszysz jak przepływa krew. Miał nieprawdopodobny dar diagnozy. Uważał, że to upór w zmaganiu się z chorobą jest najważniejszy dla lekarza, a choremu należy dać poczucie, że nie jest sam. Miał własny wzorzec idealnego lekarza i według niego postępował, choć zdarzały mu się także momenty słabości. Był świadomy, że zjawisko wypalenia zawodowego w środowisku lekarskim jest obecne (głównie za sprawą przeciążenia obowiązkami, przede wszystkim administracyjnymi). O swoich rozterkach pisał o tym tak: Są takie chwile, jak w każdym zawodzie, kiedy jesteś potwornie znużony, kiedy chciałbyś tylko spać – i wtedy podtrzymuje cię ta myśl, że może to co robisz, to jest mała cząstka tego, w co ten zawód jest wpleciony, tych różnych tajemniczych powiązań. Każdy z nas tego potrzebuje. Uniesień poza rzeczywistość. W taki wymiar troszkę mistyczny… Wykraczanie poza rzeczywistość, poza codzienność… Można powiedzieć, że medycyna staje się w takich chwilach sztuką...
Był bardzo zaangażowany w badania naukowe, lista jego osiągnięć badawczych jest bardzo długa, ale posiadał również umiejętność mówienia o zagadnieniach trudnych w sposób zrozumiały dla laików. Dlatego też otrzymał tytuł 'Ambasadora Polszczyzny' nadany przez Radę Języka Polskiego przy Prezydium PAN.

We wspomnieniach Andrzeja Białasa Profesor był przede wszystkim LEKARZEM. Wielkim lekarzem. Zaangażowanym bezgranicznie w walkę z chorobą i w to, by stworzyć pacjentowi komfort psychiczny, co uważał – jak wynika z jego książek – za bardzo ważny element terapii. Był stale obecny, stale do dyspozycji chorego. (…) właściwie mieszkał w klinice. To zaangażowanie, ogromna wiedza i doświadczenie dawały rękojmię, że w klinice na ul. Skawińskiej można było liczyć na prawdziwą pomoc. Wiedział o tym cały Kraków. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że bohater omawianej książki był także człowiekiem niesłychanie zamkniętym, wewnętrznie skomplikowanym, wręcz skrytym. Podobnie rygorystycznie przestrzegał zasady tajemnicy, nie odsłaniał nawet przed bliskimi ludźmi tajemnicy swojej prywatności, swoich najgłębszych uczuć i marzeń, namiętności i pasji.

Jego niespodziewana, nagła śmierć 3 lutego 2012 roku zaskoczyła wszystkich. Zdawał się wierzyć, że jest nieśmiertelny. Był [przecież] uosobieniem witalności, musującej radości życia. Zawsze uśmiechnięty, szybki i zwinny, w idealnie na nim leżącym fartuchu ze stójką, sprawiał wrażenie roztańczonego, niemal unoszącego się w powietrzu nad lśniącymi posadzkami swojej klinki. Zmarł na zawał połączony z zapaleniem płuc, co zakrawa na ironię losu. On kardiolog i pulmonolog, który tylu ludzi uratował, dla którego serce jego pacjentów nie miało przed nim tajemnic, nie dopilnował własnego...

„Słuch absolutny”
to zapis wyjątkowo interesującej rozmowy między dwojgiem przyjaciół. To również fascynująca wymiana myśli, poglądów, w której nie ma profesorskiego nadęcia, bo Andrzej Szczeklik był niezwykłym człowiekiem i szalenie ciekawym rozmówcą z dużym poczuciem humoru. To, co mnie urzekło, to fakt, iż Jerzy Illg doskonale usunął się w cień podczas tego wywiadu. Zadawał pytania, które ukazują nieprzeciętność charakteru przyjaciela, prowokował go do zwierzeń (choć na opowieść o życiu rodzinnym i polityce nie dał rady go namówić). Dzięki temu zabiegowi na scenie jest wciąż tylko jeden bohater, którego nie sposób nie polubić, nie obdarzyć szacunkiem za całe jego wartościowe, przebogate i co istotne spełnione życie. Książka mobilizuje do przemyśleń, do stawiania sobie pytań o własne przekonania i osobiste wybory, może być także źródłem inspiracji. Zachwyca skromną, elegancką okładką (widnieje na nim siwiejący profesor o dobrotliwym spojrzeniu przy białym fortepianie kupionym specjalnie do kliniki) i bogactwem zdjęć z prywatnego archiwum rodzinnego. Polecam Wam tę książkę. To prawdziwa radość obcować z takim człowiekiem, przyglądać się jego metodom pracy i ogromnej wiedzy z wielu dziedzin. To także prawdziwe wyzwanie dla jego koleżanek i kolegów po fachu, bo tylko podobni mu lekarze mogą odmienić oblicze polskiej służby zdrowia i odbudować wiarę w prawdziwą, zaangażowaną medycynę, która uwzględnia dobro i poczucie bezpieczeństwa każdego pacjenta.

Cytaty za: Słuch absolutny. Andrzej Szczeklik w rozmowie z Jerzym Illgiem, Andrzej Szczeklik, Jerzy Illg, Znak, Kraków 2014.

Ocena 6/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję portalowi Oblicza Kultury