sobota, 28 grudnia 2013

Nie ma ekspresów przy żółtych drogach - Andrzej Stasiuk

Andrzej Stasiuk - prozaik, poeta, publicysta, dramaturg, wydawca. Jeden z najbardziej znanych, utytułowanych i najchętniej czytanych autorów w naszym kraju i za granicą. Właśnie ukazała się jego kolejna książka - Nie ma ekspresów przy żółtych drogach - na którą składają się eseje/felietony wcześniej publikowane m.in. w: „Tygodniku Powszechnym”, „Art&Business”, „Neue Züricher Zeitung”, „L’Espresso”, czasopiśmie internetowym dwutygodnik.com oraz te prezentowane przy okazji różnorodnych wystaw i festiwali. Tym razem pisarz znów jest w drodze: nieśpiesznie wędruje, zwiedza, podgląda i swoje wrażenia spisuje, a spostrzeżenia razem z głębokimi przemyśleniami i barwnymi opisami skrupulatnie notuje. W ten sposób kokietuje czytelnika z okładki swojej najnowszej publikacji. Jak jest w rzeczywistości? Czy jego teksty zaskakują czytelnika? Czy nie będą niczym ‘odgrzewane kotlety’, z dobrze znaną tematyką, niekiedy wpadającą w nostalgiczne, momentami nawet nużące tony o gorzkim zabarwieniu? Sprawdźmy.

Nie mam nic przeciwko centrum, ale bardziej pociągają mnie peryferie. Już teraz środek kontynentu staje się coraz bardziej zunifikowany. Metropolie przestają się różnić. Niedługo będzie je można rozpoznać tylko na podstawie szacownych i martwych zabytków. Jeśli w ogóle te zabytki da się jeszcze dostrzec spod jaskrawej powłoki współczesności: te same bankomaty, marki piwa, takie same parkometry, ten sam układ półek w supermarketach oraz repertuar w kinach, wyznaje Stasiuk. A my przytakujemy, drodzy Czytelnicy, patrząc choćby na nasze zdjęcia z wakacji, prawda? Autor bez ogródek opowiada o tym, jak zatracamy naszą przeszłość, nasze pochodzenie, jak wszystko ulega unifikacji przy naszej milczącej zgodzie. Jest to też poniekąd wyjaśnienie, czemu tak bardzo fascynuje go wschód i Bałkany – nietuzinkowe kraje, które o nic nie dba[ją] poza uporczywym istnieniem, poza upartym utrzymywaniem się na powierzchni. O wrażeniach ze swoich wędrówek z tamtych ‘zaściankowych’(?), ukochanych przez niego regionów Stasiuk zawsze chętnie opowiada. Nie inaczej jest tym razem. Wspomina m.in. podróż do melancholijnego i szarego Krasnokamieńska, gdzie wydobywa się 90% rosyjskiego uranu. Jest także naszym przewodnikiem po Ułan Bator: Codziennie sprawdzam w necie, jaka jest tam pogoda. Dzisiaj akurat chmury i tylko minus dwadzieścia. Najczęściej jest zimniej: minus dwadzieścia pięć, dwadzieścia siedem, trzydzieści. Wyobrażam sobie, jak o trzeciej, czwartej zapada zmrok i miasto tonie w ciemnościach. Prawie nie ma latarni. Świecą witryny, trochę reklam i reflektory samochodów. Skute mrozem obozowisko z betonu na środku stepu. Z jurtowych slumsowisk snuje się węglowy dym. Pokrycia namiotów są czarne od sadzy. Zresztą całe miasto musi być czarne, bo pali się tylko węglem. Najbrzydsza i najzimniejsza stolica świata – tak się o nim mówi. Ukrainę także ocenia dość surowo, ale nie omija jej, darzy sentymentem, odrobinę usprawiedliwia: Po prostu są kraje, nad którymi ciąży przekleństwo. Są igraszką losu, historii, szaleństwa ideologów. Dostają w spadku pokruszony beton, zielsko, żelazny złom i pamięć o tym, że ludzie z głodu zjadali innych ludzi. Andrzej Stasiuk opowiada o tych miejscach zwyczajnie, właściwie chłodno relacjonuje, co widzi. I choć przedstawianym miejscom daleko do ideału, to on zawsze znajduje w nich piękno. Także ludzi, z którymi kiedyś podróżował, spotykał się wspomina z wielką sympatią i przywiązaniem, np. Pana Gambę z Ułan Bator (Pod niebieską koszulą poczułem, że naprawdę jest lekki i kruchy jak ptak) czy księdza z parafii na Syberii, który opiekuje się grobami zesłańców. Pisarz jest przeświadczony, że krajobraz złożony jest również ze wszystkich uczuć, których doświadczał […], ze wszystkich zdarzeń, których był […] uczestnikiem, ze wszystkich obrazów, których dotknął [jego] wzrok…, a czytelnicy doskonale to wyczuwają i to im się podoba, bo zapiski z tych podróży są szczere i naprawdę mają duszę…

Tradycyjnie dużo jest u Stasiuka przyrody, zmian pór roku i ich wpływu na człowieka. Pisarz afirmuje proste życie, zgodne z naturą, która jest mu bliska (dostrzega np. ptaki szybujące nad jego głową, które są dla niego jak małe pierzaste kulki z ciepłe w środku i terkotem serduszka jak ćwierć ziarnka grochu). Pisze o polskim klimacie i o środkowych Europejczykach jako ofiarach klimatu umiarkowanego, na który można zrzucić wielkie niepowodzenia. Według niego to właśnie zmiany aury nami rządzą - wyże i niże baryczne: Środek marca w środkowej Europie to jest potencja bez formy, prąd bez przewodnika i wikt bez opierunku. Rzekami spływa to, co powinno leżeć na brzegu, woda stoi tam, gdzie powinien trwać suchy ląd. W lokalnej knajpie U Basi siedzą chłopy i tylko palą, ponieważ całkiem opuściło ich pragnienie. Kury grzebią w śniegu. Nie trzeba nic prać, bo i tak bez przerwy się brudzi. Gdzie stąpnąć, ziemia usuwa się spod stopy, gdzie spojrzeć, mgła zasłania wzrok, czego dotknąć, to się wymyka, bo śliskie. Z drugiej strony dostrzega jednak w zmienności pór roku jakąś magię, istny cud, pełen teatralnych gestów: Błogosławione są te polskie cztery pory roku, a my, obywatele tej strefy klimatycznej, niewdzięczni i niemądrzy jesteśmy w narzekaniu na zmienność aury. Tymczasem to jest spektakl, to jest przedstawienie wielkie jak opera albo i symfonia.

W tę urokliwą atmosferę pogodową doskonale wpisuje się dobrze znany stasiukowym fanom temat - polska wieś. Autor podejmuje to zagadnienie, pisze, jak się zmieniła, że nie ma już na niej zwierząt, że obecnie gospodarz wyprowadza tam psa rasy husky na spacer, że stoją tam piękne rezydencje, a zamiast pola jest zadbany ogród z równo przystrzyżonym trawnikiem. W nawiązaniu do tego, w kilku miejscach wspomina dom dziadków poza miastem - widać, że ma z nim związane piękne wspomnienia i że nosi w sobie tęsknotę za tamtym idyllicznym krajobrazem z dzieciństwa: Suche i żółte łany zboża stały nieruchomo. Wydawało się, że to one promieniują gorącem i ten gorąc stapia się ze słonecznym żarem. Powietrze było gorące i właściwie mineralne. (…) Kolory chabrów, kąkoli i maków były od tego wysokiego światła niemal czarne. W ten ludowy, sielski pejzaż idealnie wpisuje się niezwykła, mistyczna i zmysłowa zarazem wizja Matki Boskiej Zielnej (wspomina Ją przy okazji święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny), która idzie przez pole wśród skoszonych traw i ziół: Gęste światło, woń skoszonych traw, obfitość kwiatów po ogrodach, ciężar dojrzałości, pewien rodzaj słodkiego schyłku, pogranicze halucynacji i wszystko zanurzone w gęstym jak miód upale. I przez ten krajobraz tyleż wyobrażony, ileż na przykład podlaski albo beskidzki, idzie kobieta, Matka Boska. Stąpa powoli, z naturalną gracją. Prostota i piękno zarazem - o tym Stasiuk potrafi pisać jak nikt inny. Ta jego charakterystyczna wrażliwość na szczegół, często nawet obskurny, nieestetyczny, odpychający, ujmuje, sprawia, chcemy podróżować razem z nim mimo niedogodności i trudu wyprawy, podążając za nim wszystkimi zmysłami. A on jak zawsze wybiera mało atrakcyjne miejsca tak w kraju jak i za granicą, a opisuje je jak cuda natury. Jego celnym obserwacjom towarzyszy nieustanne przekonanie, że kiedyś jedynie to, co zapisane przetrwa. Warto sobie uświadomić, że skoro okolica zamiera dom po domu, to jest tak, jakby zmniejszało się moje życie. Bo co się z nami stanie, gdy przepadną wszystkie miejsca, w których przebywaliśmy? Będziemy musieli je wymyśleć od nowa i nasze dawne życie też zmieni się w wymysł, w igraszkę pamięci, w nic więcej. Co wtedy – warto się zastanowić.

Tych błyskotliwych, intrygujących, zmuszających do zadumy tekstów naszego rodzimego ‘pisarza drogi’ jest więcej. Jak choćby ten, w którym Stasiuk pisze, kiedy śmierć objawia swój sens i dlaczego może się przydać w życiu. Dotyka też spraw religijnych - jeden esej poświęca księdzu Lemańskiemu, w którym sugeruje, że kościół za komuny był lepszy niż dziś, w kolejnym zwraca uwagę, że w Licheniu ‘kopuła nieco oblazła ze złota’. W innym zestawia Nikifora i Warhola ze sobą jakby byli braćmi, a w następnym sugeruje, że oberek to ‘coś w rodzaju polskiego bluesa’, wyrażający raczej sprzeciw wobec losu niż jego akceptację. Pisze o Mao Zedongu, namiętnym czytelniku i umierającym, pogodzonym ze sobą i światem Tiziano Terzanim. W Austrii rozmyśla nad germańskim fenomenem i opłakuje wielką niemiecką przeszłość. A wszystko, co obce miesza ze swojskim, tworząc barwny kolaż, idealnie wyważoną, urokliwą układankę, w której na pierwszy plan wysuwa się umiłowanie ludzkiej egzystencji. Tak po prostu.

Jestem pisarzem i opowiadam historie. Staram się w nich zawierać jak najwięcej życia. Nie w banalnym sensie fabuły, ruchu, zmiany, obserwacji społecznych czy psychologicznych, ale w sensie osobistego doświadczenia. Życiem jest dla mnie spotkanie umysłu, zmysłów, wrażliwości, pamięci ze światem. Spotkanie tożsamości z rzeczywistością. Po prostu doświadczenie. Zawsze chciałem, by doświadczenie przenikało moją opowieść. Cud doświadczenia. I tak się dzieje. U Stasiuka-tułacza często wieje pesymizmem i nieszczęśliwymi bohaterami, żyjącymi w burym otoczeniu. Mimo to w jego tekstach często przeglądamy się jak w lustrze, choć przecież nie mieszkamy w Pekinie, Bełżcu ani w Rumunii za czasów Ceauşescu, jak ich protagoniści. Można odnieść wrażenie, że Stasiuk pisze o rzeczach ulotnych, odległych, nieistotnych czy błahych, ale jego słowa zostają w nas, nasiąkamy jego krótkimi opowieściami i chcemy ich więcej. Nie wiem jak inni, ale ja przy prozie Stasiuka odpoczywam, czerpię z nich pozytywną energią płynącą z natury, szczerości i prostego życia bez jakiegokolwiek blichtru, choć nie zawsze jest ono różowe. Jeśli Wy macie podobnie, to życzmy sobie takich prozaików, którzy prostotą, sentymentalizmem, a momentami i subtelną naiwnością, potrafią zaczarować swoich odbiorców i odczarować szarość ich dnia codziennego.


Cytaty za: Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Andrzej Stasiuk, Czarne, Wołowiec 2013.

Ocena 6/6

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Kochając (proste) życie nad życie

sobota, 14 grudnia 2013

Prośba o pomoc

Moi Drodzy, zwracam się tym razem do Was z prośbą o pomoc dla dzieci z Miejskiego Zespołu Szkół nr 4 w Będzinie. Chodzi o zakup lektur dla uczniów lub zebrania środków finansowych na ten cel. Występuję w imieniu Fundacji Więcej Serca, która podobnie jak ja sądzi, że my, mole książkowe, zrozumiemy tę szlachetną inicjatywę najlepiej. Skoro tyle się mówi o słabych wynikach czytelnictwa w Polsce, zróbmy razem coś, by umożliwić młodym ludziom dostęp do lektur. Być może to właśnie za ich przyczyną pokochają oni książki tak mocno jak my.
Zerknijcie na ulotkę, z której dowiecie się, jak można pomóc. W imieniu uczniów, Dyrekcji Zespołu Szkół, Fundacji Więcej Serca i swoim dziękuję wszystkim, którzy zechcą się przyłączyć do tej akcji!

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Dwanaście słów - Jan Jakub Kolski

Co łączy zakonnicę, nauczyciela muzyki i Afrykę? Być może podejrzewacie, że odmienność, oryginalność, duża wrażliwość. Może celujecie też w tytułowe "Dwanaście słów". Żeby się przekonać jak jest naprawdę, warto przeczytać najnowszą powieść Jana Jakuba Kolskiego o takim właśnie tytule. Znajdziemy w niej odbicie niezwykłej wrażliwości autora, która zderzona z dość ostrym słownictwem, daje niepowtarzalny efekt. Niebanalne wrażenia estetyczne dopełnia dokładność opisów (tak, czuć tu wyraźnie pióro reżysera), które pozwalają wyobrazić sobie poetyczne wręcz ujęcia, znane nam z filmów tego utalentowanego filmowca. Już na wstępie zaryzykuję stwierdzenie, że to właśnie ta powieść jest lepsza, bardziej dopracowana, nieprzegadana, jednym słowem - ciekawsza niż „Egzamin z oddychania” (wydana jesienią 2012 roku). Po tej zachęcie liczę na to, że zechcecie przeczytać nie tylko moją recenzję, ale przede wszystkim książkę, bo jest to taka proza, która zostaje z czytelnikiem na długo, wgryza się w jego podświadomość i zostawia w niej trwały ślad. Nie żartuję.

Marianna nie była brzydka. Miała trzydzieści jeden lat, niebieskie oczy, czarne włosy, zrośnięte brwi i jasną, klasztorną cerę. Tę bladość da się łatwo wytłumaczyć: kobieta większość czasu przebywa w klasztorze, jest bowiem boromeuszką. Jej działalność to nie tylko obowiązki zakonne, ale i opieka nad chorymi w szpitalu, gdzie siostra Marianna posługuje jako pielęgniarka. To tam słucha historii osób umierających, ich pokręconych życiorysów, z których składa swój własny (choć fałszywy!), ten najbardziej do niej pasujący. Bo jak się z czasem okaże skromna, pomocna zakonnica ani nie jest skromna, ani nie ma nawet na imię Marianna! Pewnego dnia opuszcza po kryjomu zakon, zabiera ze sobą wizerunek Oblubieńca (przy którym nie jeden raz zgrzeszy!) i udaje się do pewnej starszej kobiety, Marii Greszel-Kochanowskiej, na którą namiary dostała od swojej zmarłej podopiecznej. Zatrzymuje się u niej na trzy miesiące, zajmuje się domem, by po tym czasie pojechać do brata pracodawczyni, Fryderyka, kulejącego nauczyciela muzyki z wioski Regny Leśne. Mężczyzna jest dość osobliwy, niesympatyczny, i ma dziwne wymagania: pozwala służącej używać jedynie dwunastu słów dziennie (Wszystkie te słowa służą mi jak apostołowie Jezusowi; zaświadczają o mnie, wypierają się mnie, zdradzają, ogłaszają radość, zwątpienie, nadzieję, wyjaśnia muzyk). Z moralnością też u niego kiepsko - za naukę gry na pianie odbiera zapłatę w naturze od matki swego ucznia, w wychodku poniewierają się karty z roznegliżowanymi paniami, lubi seks, nie ukrywa swych namiętności, momentami jest wulgarny, grubiański, chamski. Nie dziwi zatem, że w jego zimnym, pełnym tajemnic, zgorzknienia i smutku domu, także Marianna przyzwyczaja się do grzechu. Tłumaczy swoje przewinienia faktem, że jest człowiekiem jak każdy inny, więc zdarzają jej się słabości. Pod osłoną nocy przychodzi jednakże czas na surowszą ocenę – zagubiona kobieta widzi siebie jako świecką dziwk[ę], zboczoną służącą, kurw[ę] z robaczywymi myślami. Ponieważ rozpaczliwie potrzebuje akceptacji i nie ma dokąd pójść, to traktuje nauczyciela jak swojego pana, który zastępuje coraz wyraźniej Oblubieńca z obrazu wykradzionego z klasztoru. Jego dłonie, pierś, brzuch, nogi, stopy, ramiona, szyję, pozwól mi całować, Panie – wyznaje pełna żądzy pod obrazem Bożego Syna, by chwilę później w pokoju Fryderyka wypowiedzieć zaklęcie: Kocham mężczyznę. Chcę go mieć na własność. Nie zamierzam się nim dzielić z nikim na świecie (…). Szkoda tylko, że Fryderyk nie czuje do niej niczego innego poza litością. Zajęty jest samym sobą, swoją twórczością, a nieudolna, nieurodziwa i męcząca służąca burzy jego ustabilizowaną, aczkolwiek nudną, beznadziejną wręcz egzystencję: Komponuję suitę afrykańską. Taki utwór… i muszę mieć spokój. Właściwie miałem go, póki się nie pojawiłaś. Wszystko ułożone tak jak należy, rutyna, powtarzalność. Jeden uczeń, jedna kochanka, jedna pozycja do spółkowania, do tego kurwy od czasu do czasu. No i … dwanaście słów na dzień. Sam nie mogę uwierzyć, że tak było. Ale było. Mimo tych gorzkich słów, zarówno Fryderyk jak i Marianna, są świadomi, iż potrzebują obecności drugiego człowieka. Obojętność mężczyzny dość niespodziewanie zmienia się po śmierci małego, biednego śmiertelnie chorego chłopca - Kazia Mączki. W liście do swojej siostry, Marii, muzyk pisze, ile znaczyło w jego życiu to obce mu całkowicie dziecko: [B]oli mnie pamięć jego bezbronności. To był piękny mały człowiek. Mały i wielki. W sprzeczności, którą uosabiał, mieści się metafora ogólnoludzka; wskazanie na całą możliwą rozpiętość człowieczeństwa. Kazio Mączka, mój przyjaciel o pospolitym nazwisku, nauczył mnie więcej niż wszyscy nauczyciele przed nim (chociaż to mnie nazywają nauczycielem). Płaczę po nim jak dziecko po dziecku... We Fryderyku nagle budzi się czułość do własnej służącej, choć wcale się nie zmieniła - nadal jest ‘psia, sucza, podległa i nieistniejąca osobno’. Pobierają się. Fryderyk jest zaskoczony metamorfozą, którą przechodzi i dumny z 'pokona[nia] dystans[u] między własną głową i sercem'. Nie byłaby ona możliwa gdyby nie Kazio i Marianna, którzy 'otworzyli w nim małą dróżkę'. W korespondencji z Marią mężczyzna otwarcie przyznaje: Odkrywam po prostu, że we mnie samym jest coś, co dotąd uśpione - budzi się do życia. Ani się z tego nie cieszę, ani się tym nie smucę...
Jak potoczą się losy tej nietuzinkowej pary? Czy Marianna ma w zanadrzu jeszcze jakąś tajemnicę dla Fryderyka, która jest związana z przeszłością jej męża? Czy to małżeństwo ma szansę przetrwać?

„Dwanaście słów” to bardzo męska, filmowa, gorzka, symboliczna książka, z której kart wylewa się beznadzieja, smutek, ale momentami również groteska i jaśniejące światełko w tunelu. Nie sposób nie zauważyć, iż atmosfera tu panująca jest momentami dość gęsta, przepełniona bólem, zapowiadająca katastrofę. Kolski porusza wątki wojenne, podróżnicze, kryminalne, dużą rolę odgrywają pamiątki po przodkach, wspomnienia, ale także seks, pożądanie i polityka. Warto wspomnieć o przepięknej okładce, pełnej nawiązań do treści książki, która skutecznie przykuwa wzrok czytelnika i nie pozwala mu przejść obojętnie.

Bez wątpienia „Dwanaście słów”, podobnie jak inne przejawy twórczości Jana Jakuba Kolskiego, nie jest pozycją dla wszystkich. Polecam ją zdecydowanie tym, którzy nie są nazbyt wrażliwi, których wulgarne słownictwo nie zniechęci, podobnie jak i obrazy pełne pornografii czy pedofilii. Nie będę rozczarowani fani tegoż autora, osoby lubiące skomplikowane, psychologiczne historie, które zmuszają do refleksji, do szukania odpowiedzi, choć może poszukiwania te okażą się bezowocne. To jest powieść, w której sacrum miesza się z profanum, w której matka jest dla jednego dziecka niedoścignionym wzorem, a dla drugiego największym wrogiem; w której zakonnicy dalej jest do Boga niż wiejskiemu zbereźnikowi. Pojawia się tu wiele przeróżnych związków, drobnych elementów, które da się poukładać niczym idealną, choć skomplikowaną układankę. To naprawdę bardzo dobra, choć wymagająca polska proza, która ukazuje Kolskiego w świetnej formie literackiej.

Cytaty za: Dwanaście słów, Jan Jakub Kolski, Wielka Litera, Warszawa 2013.

Ocena 6/6

Tę oraz inne, warte polecenia książki znajdziecie na www.gandalf.com.pl Polecam gorąco!


sobota, 7 grudnia 2013

1 kobieta, 4 dzieci, 0 kasy (prawie) - Petra van Laak

To jest jedna z tych historii, które na długo zapadają w pamięć. Nie tylko ze względu na swą aktualność, bo ta opowieść rzeczywiście dobrze wpisuje się w obecną sytuację gospodarczą, w której strach sieje panoszący się po świecie kryzys ekonomiczny. Raczej ze względu na swych bohaterów: nieprzeciętną matkę i jej czworo niezwykłych dzieci. Czemu są tak nietuzinkową rodziną? Ano dlatego, że kiedy ich sielankowe życie się skończyło, stanęli twarzą w twarz z rzeczywistością i zakasali rękawy, by odbudować swe życie na nowo. Razem udało im się zmierzyć z upokorzeniem i wstydem, brakiem pieniędzy i niepewnościami - wspólnie stworzyli sztywną więź silnych osobowości. Zmagania ze sobą i przeciwnościami losu opisała owa dziarska mama, Petra van Laak, w swojej książce „1 kobieta, 4 dzieci, 0 kasy (prawie)” wydanej przez PWN. Autorka przyznaje jednakże, iż [j]ako samotna matka wiele zdołała zdziałać własnym siłami, ale bez pomocy [jej] dzieci nigdy nie udałoby [jej] się osiągnąć tak wiele. Czego dokonali? Jaki udział w sukcesie miały dzieci? Jeśli jesteście ciekawi, zapraszam do spotkania z tymi wspaniałymi ludźmi!

Byli zamożni i dość szczęśliwi. Mąż Petry, André, właściciel dobrze prosperującej firmy zapewniał przyzwoity byt własnej żonie i czworgu dzieciom: Jonasowi (9 lat), Friedzie (7 lat), Tillowi (5 lat), Millie (3 lata). Pewnego dnia czar prysł - André ogłosił upadłość firmy i musieli pożegnać się z klasą średnią. Telefon i gaz zostają odłączone, zaczynają sprzedawać obrazy i antyki, ale ich willę czeka licytacja. Rekwirowano przedmioty, blokowano konta, zrywano umowy. Znajomi i przyjaciele dyskretnie się odsuwali, zostało z nimi tylko parę osób. Petra miała poczucie balansowania na krawędzi, ale nie poddawała się - kierowała nią czysta strategia przetrwania i zasada 'stand by your man'. Problem był poważny, bo miała na utrzymaniu czwórkę małych dzieci bez stałej pracy i żadnych oszczędności. Sytuacja skomplikowała się bardziej, kiedy kobieta dość niespodziewanie rozstała się ze swoim mężem i nie otrzymywała od niego alimentów. Jedyne pieniądze pochodziły od ojca jej najstarszego syna, który regularnie na niego łożył. W takiej sytuacji człowiek ma trzy możliwości. Po pierwsze: uciec. Po drugie: zwariować. Po trzecie: przetrzymać. Petra wybrała tę trzecią opcję. Wiązała się ona jednakże z diametralną przemianą ich życia. Kobieta musiała zmienić kasę chorych, złożyć wniosek o zniżki w przedszkolu i szkole oraz prośby o zwłokę w płaceniu rachunków za telefon, gaz, wodę i prąd. Zrezygnowała z wszelkich prenumerat, odwołała zajęcia w szkole muzycznej, klubie sportowym, balecie i na kursie malowania. Robiła wszystko, by ukryć przed obcymi własne problemy, a dzieciom oszczędzić niemiłych emocji, jakie przeżywała. Ludzie myśleli, że wyprowadziła się z domu, by się realizować, zostawiając męża. A prawda była przecież zupełnie inna! W tym dramatycznym czasie duchowo i materialnie wspierała ją jej przyjaciółka, Renate (sprzedawała np. używane ubrania i dawała jej zarobione w ten sposób pieniądze), a także referentka parafialna, siostra Felicictas, dająca Petrze jedzenie. To były konkretne i praktyczne oferty pomocy. Później pojawili się kolejni dobroczyńcy, którzy sprawili, że kobieta po pierwsze chciała się im odwdzięczyć, a po drugie – była zła na siebie z powodu własnej bezradności. Początkowo mogła przeżyć dzięki zasiłkowi rodzinnemu oraz drobnym tłumaczeniom scenariuszy. Później podejmowała wszelkie możliwe prace (głównie dorywcze) - wzięła udział w płatnej sesji zdjęciowej dla pewnego czasopisma (ale honorarium i tak nie dostała!), castingu do reality show, pracowała tymczasowo jako sekretarka i tłumaczka angielskiego. Niewiele opowiadała rodzicom i rodzeństwu o swojej sytuacji, ale oni i tak instynktownie wyczuwali, w jakiej sytuacji się znajdowała. Petra jednakże nigdy się nie załamywała. Kiedy jej ojciec walczył z rakiem, ona cieszyła się z tego, że jej dzieci są zdrowe, bo przecież mogło być o wiele gorzej. To właśnie one stały się jej codziennymi sojusznikami, wspierały ją gdy niemal codziennie wysyłała podania o pracę i wspólnie z nią wyznawały ich zasadę oszczędzania: nie wydawać niczego. Starali się być samowystarczalni: założyli warzywnik przy swoim nowym wynajmowanym 3-pokojowym mieszkaniu, sami gotowali cukierki karmelkowe, z lasu na końcu ulicy czerpali poziomki i jeżyny, z ogrodów sąsiadów - owoce z drzew. W nagrodę za dobre zachowanie raz na jakiś czas mogli kupić precla za 1 euro w szkole, a ona piekła im proste ciasto z cukrową kruszonką. Zamiast wakacji zaproponowała im niezwykły biwak pod pseudonamiotem w ich ogrodzie, a oni chętnie na to przystali. Byłam otwarta na wszystko, co nie pociągało za sobą żadnych kosztów i co dzieci mogły bezpiecznie wykonać same, przyznaje Petra i dodaje: „Dzieciom wcale nie trzeba niczego oferować. Bliskość emocjonalna i bezpieczeństwo, bycie z nimi - to trzeba im zaoferować. (To o wiele trudniejsze niż ciągłe zapełnianie worka z cackami). Moja czwórka okazała się bardzo skromna i potrafiła odkrywać nowe światy, wykorzystując fantazję…” Jak skończyła się historia tej pomysłowej gromadki? Nic nie zdradzę - zajrzyjcie do książki. Koniecznie!

Przyznaję, że jestem pod wielkim wrażeniem tej historii. Nie byłam w stanie oderwać się od książki, zresztą jest ona napisana w taki sposób, że można ją przeczytać w ciągu kilku godzin. Co mnie urzekło? Fakt, że zmiana rzeczywistości rodziny Petry, choć nie miała zalet (a właściwie same minusy), to wyzwoliła w nich nieuświadomione pokłady sił i pozwoliła zacząć im żyć pełnią szczęścia. Najbardziej ujmująca jest jednakże ta jedność, jaką wytworzyli właśnie dzięki temu (!), że żyli w niepewności, bez pieniędzy, bez braku perspektyw na przyszłość, ale zawsze blisko siebie: Z beztroskiego, gwarantującego wolność i bezpieczeństwo związku matki z czwórką dzieci, przypominającego ruchome, zazębiające się ogniwa łańcucha, zrodziła się gęsta, może dla osób z zewnątrz sztywna, więź pięciu silnych osobowości. Jeśli któreś z nas zaczynało się łamać, słabnąć, reszta go wspierała. Ta niesamowita spójność jest jednym z najwspanialszych doświadczeń mojego życia. Warto także nadmienić, iż od czasu tych przykrych wydarzeń sprzed kilku lat nikogo już nie osądzają, dzięki czemu przeżywają wciąż niesamowite spotkania z ludźmi z wszystkich grup społecznych.

Polecam Wam tę opartą na prawdziwych wydarzeniach książkę. I choć mają one smutny wydźwięk, to podczas lektury nie braknie Wam z pewnością także sytuacji groteskowych i tych niosących nadzieję. Bo historia Petry i jej dzieci z sąsiednich Niemiec to najlepszy dowód na to, że ‘rodzina to jest siła’ i warto o nią walczyć do upadłego wbrew wszystkiemu i ze wszystkim.


Ocena 5+/6

Cytaty za: 1 kobieta, 4 dzieci, 0 kasy (prawie), Petra van Laak, PWN, Warszawa 2013.

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu PWN



wtorek, 3 grudnia 2013

Ja jestem Wenus - Barbara Mujica

Jak to jest być modelką jednego z najwybitniejszych malarzy hiszpańskich? Jak to jest ryzykować dla niego spaleniem na stosie, ba, nawet piekłem, prężąc swe ciało na jednym z jego obrazów? Barbara Mujica, znawczyni kultury hiszpańskiej i autorka słynnej biografii Fridy Kahlo, w swojej najnowszej powieści „Ja jestem Wenus” próbowała znaleźć odpowiedzi na te pytania. Tytułowa Wenus odkrywa przed czytelnikami nie tylko karty powstania obrazu, ale i kontekst historyczny. Jesteście ciekawi, jak doszło do powstania tego skandalizującego aktu? Czy modelka cierpiała pozując w tak nienaturalnej postaci czy raczej dobrze się bawiła? Wreszcie: kim była ta zmysłowa, obdarzona uwodzicielskimi krągłościami kobieta? Jeśli udało mi się wzbudzić w Was ciekawość, koniecznie sięgnijcie do książki, a jeśli nie możecie się doczekać, to zapraszam do recenzji. W niej będzie namiastka atmosfery, jaką autorka stworzyła w „Wenus”. Będzie zatem (mam nadzieję!) ciekawie, ekscytująco, a momentami groźnie. Na początek cytat, żeby wprowadzić Was w nastrój XVII-wiecznej Hiszpanii i stosunków panujących między kuszącą modelką i utalentowanym malarzem: Nie trzymaliśmy się żadnych reguł. To bynajmniej nie przenośnia. Istniało prawo. Inkwizycja zabraniała malowania nagich ciał pod groźbą ekskomuniki. Dlatego było to takie podniecające… i groźne. Łamiąc prawo, pozbawiliśmy się szansy zbawienia...

Bohaterowie: Narratorką jest tajemnicza kobieta, która pozowała do obrazu Velázquezowi. Jak sama przyznaje, dla niej najważniejsze to opowiedzieć tę historię, by kiedyś w przyszłości ktoś ją odnalazł i dowiedział się, kim była. By mogła łatwiej wypowiadać się na temat wydarzeń z tamtych czasów, decyduje się snuć tę opowieść jakby zdarzyła się komuś innemu. Jednocześnie cały czas pozostaje anonimowa, a to skutecznie pobudza wyobraźnię czytelnika i wzmaga jego zainteresowanie, wierzcie mi. Kobieta przybliża nam sytuację rodzinną Diego Rodrigueza de Silvy Velázqueza w rodzinnej Sewilli, kiedy ten jest już mężem córki swego mistrza Dona Francisco Pacheco, Juany i obiecującym malarzem. Z czasem zaczyna dusić się w Sewilli i chce ją opuścić: Musi się stąd wyrwać. Wyrwać się z kręgi wiszącego nisko księżyca, z labiryntu wąskich, krętych, koślawo brukowanych uliczek i zaułków, zostawić zacofanych prostaków, którzy te uliczki i zaułki przemierzają. Chce być człowiekiem dworu, choćby takim jak Gaspar de Guzman, hrabia Olivares - syn ambasadora Hiszpanii. I choć z jednej strony czuje, że teść hamuje jego rozwój, podobnie jak jego ‘głupiutka córka swymi wybuchami zazdrości’, to z drugiej strony nękają go wątpliwości: Jak może opuścić Pacheca? Człowieka, który go wychował i nauczył wszystkiego, co teraz umie? Kochał go jak ojca. Juanę też kochał, jeśli miał być szczery. Nie była piękna, to prawda, lecz była wierną i lojalną żoną (…) Znają się od małego i rozumieją się nawzajem. Juana zrobiłaby dla niego wszystko, był tego pewien. W 1621 roku jedzie do Madrytu, by poszerzyć swoje horyzonty, ale nie odnosi tam większego sukcesu, bo na dworze go nie zauważono, nawet nie poznał króla… Niedługo po tym Rodrigo de Villandrando, jeden z sześciu malarzy dworskich umiera i tym samym ‘robi’ miejsce dla Velázqueza. Szóstego października 1623 roku utalentowany artysta z Sewilli zostaje mianowany malarzem królewskim i otrzymuje pensję dwudziestu dukatów miesięcznie. Do Madrytu przyjeżdża również Juana z dwiema córkami, mając nadzieję znaleźć w nim ukojenie dla siebie po niedawnym poronieniu. Malarz zarabia duże pieniądze, ale i bardzo dużo pracuje, rodzina niewiele go interesuje, nie dostrzega zabiegów Juany, jej wybuchów zazdrości – niewiele dostrzega poza paletą... Mimo iż wygrywa konkurs malarski, zaczyna się dusić nawet w wymarzonym Madrycie u boku króla. Teraz pragnie wyjechać do Włoch i tam uczyć się technik malarskich od włoskich mistrzów pędzla. Udaje mu się zrealizować swoje marzenie w 1629 roku, podobno płodzi tam nawet syna i dopiero dwa lata później spotyka się z żoną i córkami w Madrycie.

Malarstwo: W tamtym okresie jego celem było opowiedzieć jakąś historię. Zadanie malarza polegało na przedstawieniu widzowi pewnej narracji w zrozumiały sposób (…) Istniały ustalone konwencje, jak przedstawiać te opowieści wizualnie, i czeladnicy malarscy musieli się ich wyuczyć. Akt w tamtych czasach był w Hiszpanii nie do przyjęcia, nawet ten stworzony przez wybitnego malarza. Według ówczesnego kanonu Wenus i jej przedstawienie jest rozwiązłe i wulgarne. Hańbiące i niechrześcijańskie. Złamanie reguł ustanowionych przez Pacheca mogło w mgnieniu oka zniszczyć karierę. Ale nie zniszczyło, choć nie udaje się utrzymać powstania tego kontrowersyjnego obrazu w tajemnicy. Zlecenie przychodzi od bogatego i bardzo wpływowego dworzanina, przynajmniej tak mówią. Velázquez jest ulubieńcem króla, a posiadać w swych zbiorach jego obraz (w dodatku akt!) namalowany pod okiem rządzących w kraju o surowych obyczajach – bezcenne. Żeby zyskać przychylność społeczeństwa, Velázquez nazywa obraz ‘Wenus z lustrem’ i domalowuje Kupida - małego chłopca ze skrzydłami, trzymającego lusterko. W ten sposób naga bogini staje się jego matką. Obiecana ze strony protektora ochrona sprawia, że malarz ryzykuje i z zapałem pracuje nad obrazem, którym chce złożyć hołd kobiecemu ciału, nie zamierzając budzić żadnych niezdrowych sensacji. Problemem staje się znalezienie odpowiedniej kobiety, która zaryzykowałaby dla niego swoją reputację, będąc świadoma grożącej jej ekskomuniki. W czasach, gdy niewiasta nie może przekraczać progu pracowni, to prawdziwe wyzwanie. Żadna stateczna kobieta nie wchodzi w grę, bo straciłby twarz przed całym miastem. Ale jest ktoś, kto ma dostateczną odwagę i chce zaryzykować. Mało tego, po skończeniu dzieła na pytanie, czy warto było zaryzykować piekłem dla Velázqueza?, [odpowiada bez chwili wahania]: Tak, warto było. Zaryzykowałabym dla Velázqueza nawet tysiące piekieł… Kim zatem była??? Jedni twierdzili, że to Włoszka, inni, że Dona Antonia. Z całą pewnością malował obraz we Włoszech - w całej Hiszpanii nie znalazłby tak zdeprawowanej. Czy na pewno?

Historia: Książka Barbary Mujici to nie tylko rozważania o obrazie Velázqueza, ale także ciekawie nakreślona panorama XVII-wiecznej Hiszpanii, z jej problemami (zaraza, nieurodzaje, inflacja i te wszystkie niekończące się wojny), schyłkiem monarchii, upadkiem obyczajów. Z prawem opróżniania nocników na ulicę o dziesiątej wieczorem i rytmem dnia wyznaczanym przez kościelne dzwony, [które] przypominały nie tylko o porannej mszy i o nieszporach, ale również o porze zakupów, obiadu i wieczornego spoczynku”. Autorka przedstawia Madryt w tamtym okresie (Gdy wjechali do miasta, poczuli unoszący się w powietrzu smród nocników, a na ulicach ujrzeli śpiących po pijackiej nocy żołnierzy. W zaułkach roiło się od żebraków i biedaków szukających resztek jedzenia) i opowiada tak o życiu dworskim - pozorach stwarzanych przez króla Filipa IV, jego rozwiązłości, jak i o życiu niższej kasty - służby (np. Lidii i jej męża stolarza - pijaka i brutala). Co więcej, przedstawia plagi ówczesnego społeczeństwa hiszpańskiego: hazard i rozwiązłość seksualną panującą w każdej grupie społecznej. A ponieważ mężczyzna mógł miewać miłostki - tego się nawet po nim spodziewano-lecz nagannego zachowania żony nie wolno było puszczać płazem, to płeć brzydka w Hiszpanii miała wręcz obsesję na punkcie honoru, której ofiarami często padały niewinne żony… W sposób odważny Mujica ukazuje kraj nieczuły na los własnych weteranów: W Madrycie nikt nie zwraca uwagi na byłych żołnierzy walczących kiedyś ku chwale Hiszpanii i za wiarę. Leżą na stopniach San Felipe, brudni i zasmarkani. Przeżyli nie tylko walki z Holendrami, Flamandami i Francuzami, często też choroby i zarazy. Wyglądają odrażająco. Nikt z nimi nie rozmawia. Obraz zmarzniętych, pokonanych i umierających żołnierzy, trzęsących się z zimna na schodach San Felipe w Puerta del Sol, zestawia z chrzcinami księcia Baltazara Karola, na których wystrojeni goście objadają się tortami z kremem. To robi wrażenie, zapewniam.

„Ja jestem Wenus” Barbary Mujici, to dobrze skonstruowana, przemyślana i intrygująca książka, która jest próbą zbeletryzowanej biografii tajemniczej modelki Velázqueza. Pisząc o malarstwie, autorka dotyka spraw religii, polityki, mentalności i obyczajów siedemnastowiecznej Hiszpanii. Dokumentując rozwój jednego z najsłynniejszych malarzy Półwyspu Iberyjskiego, Mujica przedstawia jakie etapy przeszedł, gdzie był i czego potrzebował, by znaleźć się na szczycie. Czytelnik ma okazję się przekonać, że sukces malarza nie byłby możliwy bez protekcji i wyjazdów zagranicznych. To nie obyło się oczywiście kosztem rodziny, bo Velázquez (…) żył dla swej pracy. Kierowała nim ambicja. Nie tylko ta, by być wielkim malarzem, ale też by stać się znaczącą figurą na dworze, mieć pozycję (…), być rycerzem Zakonu Santiago, być zaufanym człowiekiem króla. Pisarka porusza też zagadnienie naszej wybiórczej pamięci i przechowywanych w niej wspomnień – jak to się dzieje, że niektóre wydarzenia pamięta się bardzo dokładnie - co on powiedział, co ja powiedziałam, jak był ubrany, jak drżałam albo płakałam czy też ziewałam. A potem całe miesiące, a nawet lata mijają i prawie nic nie zostaje w pamięci...

Kiedy wspaniała sztuka przeplata się zimną atmosferą dworu o wątpliwej reputacji i gorzką rzeczywistością naznaczoną śmiercią, bankructwem i wojną, musi być intrygująco, barwnie i groźnie zarazem. I jest, gwarantuję - warto się o tym przekonać samemu.

Ocena 5/6

Cytaty za: Ja jestem Wenus, Barbara Mujica, Muza, Warszawa 2013.

Recenzja ukazała się na portalu lubimyczytac.pl pod tytułem: Lekcja historii z pieprzykiem