wtorek, 27 listopada 2012

Trzeci dzień - Michał Głombiowski

Michał Głombiowski jest dziennikarzem, redaktorem, podróżnikiem, a czasami fotografem. Publikuje w „Rzeczpospolitej”, „Gazecie Wyborczej”, „Polityce”, „Przekroju”, „Newsweeku”, „Podróżach”, „Travelerze”. Tak pisze o sobie na swoim blogu. Jest także autorem książki „Trzeci dzień”, którą właśnie miałam okazję przeczytać. Stanowi ona zapis wrażeń (szkiców?) z podróży, jaką odbył samochodem, w towarzystwie niejakiej M., po Hiszpanii i Maroku. Opisy są przesycone bogactwem smaków i aromatów oraz pięknem krajobrazów, ale czegoś im brakuje, coś sprawia, że ich lektura nie przynosi takiej radości, jakiej można by się spodziewać, obierając taką trasę i zdając z niej relację…

[P]oszliśmy na wydmy zjeść bagietkę z serem i oliwkami oraz wypić butelkę czerwonego wina. Mieliśmy dobry widok na morze, a za nami rozciągały się zielone pola ryżowe. Wciąż było ciepło, choć zapadał zmierzch - w klimacie śródziemnomorskim podobne wrażenia nie dziwią. Słońce, urokliwe pejzaże, tradycyjne jedzenie i intrygujący ludzie obok – oto obowiązkowy zestaw prawie każdej wyprawy w tamte strony, obecny także i podczas tejże. Głombiowski dużo pisze o jedzeniu. Wspomina młode wino Rioja o orzeźwiającym smaku, gazpacho, kiełbaski chorizo (o ostrym aromacie, przez który nie chcieli ich zjeść), tortillę, jędrne oliwki, cudowną kawę (wychwalaną i pitą na każdym kroku), ale i dojrzewającą szynkę, której zapach może zabić. Zagadnienia kulinarne są ciekawe, bo pokazują, co jedzą przeciętni mieszkańcy odwiedzanych przez autora miejsc.

Nie są to przeważnie najważniejsze miasta obu państw, choć dociera on do Alicante, Walencji (zwiedza tam Museo Taurino) i Santiago de Compostela (gdzie napotyka poetę rozdającego kartki ze swoimi niezbyt udanymi wierszami). Ma okazję przeżyć fiestę w Zaharze (i rozkoszować się ulicznym gwarem i wielką radością przybyłych), tradycyjną corridę, ale i obejrzeć malutką kapliczkę San Miguel w jakiejś podrzędnej miejscowości, gdzie urzekła go pobożność jej mieszkańców i ufność, że to dzięki Świętemu Michałowi młoda Anna zaszła w ciążę.

Podróżnik pisze również o niewielkich, opuszczonych miasteczkach, w których zostało tylko kilku starszych mieszkańców: Siedzieli na ławkach, grzejąc w bladym słońcu pomarszczone twarze i słabe kości, uzależnieni od niebieskiej ciężarówki, która pięła się z mozołem po krętych drogach, by dowieźć kilka bochenków chleba, trochę dżemu, kawę i upragnione papierosy. Co rok, co kilka miesięcy umierał kolejny z nich, pozostawiając opustoszały dom, do którego nie miał kto się wprowadzić. Wszyscy, którzy mieli dość siły i odwagi, wynieśli się dawno. Zostawali ci, którzy nie potrafili rzucić rosnących od dziesięcioleci winorośli na pastwę wiatru i ptaków. Obok wszystkich pięknych i słynnych miejsc, które odwiedzili, są ponadto i te zwyczajne, ale bliskie nam wszystkim, jak np. przydrożne bary, urokliwe średniowieczne kamienice, sklepiki z kawą i czekoladą, a wszystko pośród urzekającej swym pięknem i wonnościami przyrody: żywicznego zapachu sosen i mocnej woni rozgrzanych pinii, wśród kwitnących oleandrów, rozłożystych drzew korkowych czy oryginalnych drzewek pomarańczowych. Ale natura pokazuje także swoje groźne oblicze, zwłaszcza wtedy, gdy w Maroku wieje pustynny wiatr. Powoduje on, że życie zamiera, ulice pustoszeją, a ludzie pośpiesznie szukają schronienia gdziekolwiek: Gdy nadejdzie pustynny wiatr i wszyscy chowają się w tylko sobie znanych miejscach, gdy kawiarniane stoliki pustoszeją, a przesiadujący przy nich od rana mężczyźni porzucają niedopitą lemoniadę i herbatę miętową, gdy słychać hałas opuszczanych metalowych rolet na drzwiach sklepów, wtedy można poczuć się samotnym, jak nigdy w Maroku, bo w tym kraju zawsze jest ktoś obok, poklepuje cię po ramieniu, ociera się i ciebie na ulicy, zagaduje lub chociaż patrzy ci w oczy.

Wracając do wstępu: czego zatem brakuje tej niewielkiej, nie liczącej nawet 150 stron książeczce, na którą składa się siedemnaście rozdziałów dokumentujących podróżniczą pasję autora i jego chęć bycia blisko ludzi, przyrody i piękna egzotycznych miejsc? Przede wszystkim żywszego, bardziej soczystego języka, który porwałby czytelnika w tę wspaniałą wyprawę, bo miejsca takie jak Hiszpania i Maroko mają przecież potencjał ogromny! Poza tym brakowało mi dialogów, które umiejętnie wplecione mogłyby stać się ciekawym urozmaiceniem wśród (niekiedy nudnych, niestety) opisów. Poza tym byłam zdumiona faktem, że Głombiowski więcej czasu poświęca na relację o rzeczach błahych niż wartościowych, epatujących pięknem czy budzących pozytywne uczucia (np. opisany jest dość długi fragment o śmieciach zamiast choćby jednej dokładniejszej charakterystyki występujących w jego książce bohaterów). Podczas lektury nieustannie towarzyszyło mi więc uczucie niedosytu, bo przykładowo kiedy autor zaczynał snuć ciekawą historię, czytelnik się wciągał, ten szybko ją kończył w najbardziej interesującym momencie… We wszystkich obrazkach dziennikarza panuje marazm i wieje monotonią. Narracja jest senna i naprawdę trudno się w niej rozsmakować mimo atrakcyjności celów podróży oraz próby poruszenia ważkich tematów (przemijanie, prawdziwe wartości, sens codziennych czynności). Na wyróżnienie, moim zdaniem, zasługują jedynie dwa rozdziały: „Muszle na ścianach” i „Gdy noc jest dniem”, będące fascynującym reportażem, który poszerza wiedzę czytelnika, rozbudza jego fantazję i chęć odbycia podobnej podróży. Szkoda, że reszta im nie dorównuje… Cóż, mnie pan Michał Głombiowski nie porwał, ale może z Wami będzie inaczej?

Ocena 2/6

Cytaty za: Trzeci dzień, Michał Głombiowski, Novae Res, Gdynia 2012.


Recenzja została opublikowana na portalu Lubimy Czytać pod tytułem: Reportaż ze skazą

piątek, 23 listopada 2012

Lato przed zmierzchem - Doris Lessing

Po raz pierwszy w życiu mam ochotę zamiast zwyczajnej recenzji oddać głos autorce i przepisać kilkanaście cytatów, które scharakteryzowałyby jej inteligentną prozę, precyzję słowa, sprawność pióra, znajomość kobiecej psychiki, aktualność publikacji, itd. Ta niesamowita postać to Doris Lessing i jej „Lato przed zmierzchem”. Już na wstępie wprowadzam Was w jej klimat cytując jedno z wielu mądrych zdań pojawiających się w tej książce: Jesteśmy tym, czego się uczymy. Niby banalne, ale po krótkiej refleksji okazuje się, że głębokie. Taka właśnie jest pani Lessing - w prostocie, banalnych sytuacjach ukazuje nam głębię i nasze nieustanne chodzenie we mgle, które jest nieodłącznie związane z człowieczeństwem…

Kate Brown jest żoną Michaela (cenionego neurologa) i matką dorosłych już dzieci: Stephena, Eileen, Jamesa i Tima. Mieszkają w południowej dzielnicy Londynu w Blackheath, ale teraz w czasie wakacji wszyscy się gdzieś rozjeżdżają. Wszyscy, oprócz Kate, która ma początkowo zostać w domu przez cały ten okres do dyspozycji każdego, do czego jest przyzwyczajona od lat. Sytuacja zmienia się, kiedy znajomy Michaela proponuje kobiecie udział w międzynarodowej konferencję organizacji 'Żywność dla świata'. Z racji tego, że ma ona opinię osoby będącej zawsze do dyspozycji, życzliwej, doskonałej językowo i niezrównanej w załatwieniu każdej sprawy, nadaje się do tego zadania jak nikt inny. Początkowo szuka wykrętów, czuje, że traci grunt pod nogami, bo została zaprogramowana jak maszyna przez fakt dwudziestoparoletniego bycia żoną i matką. Fakt, iż była ładną, zdrową, przedsiębiorczą kobietą, nie oznacza, że nie czuła się zamknięta na zawsze w wielkim pudle z czterema wciąż eksplodującymi indywidualnościami, że nie jest uwikłana w sprawy domu, zbyt wplątana we wszystko, zbyt głęboko w to zatopiona. Mimo wątpliwości decyduje się zostać tłumaczem i pomóc organizacji. Szybko wchodzi w rolę, wpada w wir pracy, dobrze zarabia, dom wynajmuje obcym, a sama mieszka u koleżanki. Prac[uje] automatycznie, dużo obserw[uje], popijając kawę, jest wyjątkowo wymowną i inteligentną papugą ze skłonnościami opiekuńczymi, jak sama siebie definuje. Ma wahania uczuć, choć teraz jest pełna blasku, promienna, jedwabista. Ma nowe, eleganckie i modne ubrania i nowy kolor włosów. Wreszcie następuje w niej przemiana - uświadamia sobie, swoje możliwości w przyciąganiu mężczyzn i swoją wartość. Zaczyna analizować, dokonuje osobistych rozrachunków, często opartych na 'fałszywych wspomnieniach'. Uzmysławia sobie, że do tej pory była jedynie matką swoich dzieci i żoną swojego męża. Będąc uległą, bierną, łatwo się przystosowywała do innych. Chyba nigdy nie wybierała, zawsze wybierano za nią, bo od kiedy skończyła dwanaście lat, dostosowywała się i tańczyła jak kukła w takt pociąganych sznurków…. Jej dzieci nie lubiły, kiedy kierowała się popędami własnej natury, więc od zawsze tłumiła swoją (nieprzeciętną przecież) osobowość. Mimo, iż często rozmawiają z mężem, a ich analizy są rzekomą podstawą i podporą ich małżeństwa, Michael zdradza ją z młodymi kobietami podczas służbowych wyjazdów. Życie, które z nim wiodła było takim (…) typowym, uporządkowanym, mieszczańskim ‘odpowiedzialnym’ życiem, posłusznym nakazom pracy i rodziny”, ale pozbawionym tego czegoś, co dodaje skrzydeł i sił, by góry przenosić. Czy można się zatem dziwić, że zaniedbywana i pozbawiona pewności siebie, Kate rzuca się w romans z dużo młodszym od niej Amerykaninem, Jeffreyem i wyrusza z nim do Hiszpanii licząc na szczęśliwe chwile? Niestety i ten układ nie przynosi jej zadowolenia. Nie jest zaangażowana w ten związek, traktuje Jeffreya jak własne dziecko, kiedy on choruje, a na dodatek zaczyna tęsknić za mężem i dziećmi... Gdy jej samopoczucie także ulega pogorszeniu, wraca do Londynu, ale nie do własnego domu. Wynajmuje pokój u Maureen, młodej dziewczyny, która uświadamia jej, kim jest Kate i jak wygląda jej prawdziwe życie. Po raz pierwszy jest osaczona zewsząd przez samotność, pozbawiona wygody, opieki i wsparcia i wdzięczności ludzi za to, co im dawała. Jej reakcje są reakcjami małego dziecka, noszące teraz na twarzy upiorną 'maskę chorej małpy', a nocą śniące o małej foce, którą się opiekuje i musi chronić...

Czasami, jeśli człowiek ma szczęście, jakiś proces narasta, przeżycia się zagęszczają. Dla Kate właśnie to lato miało się stać takim okresem zagęszczonych przeżyć. I dokładnie takim było, a co z tych przeżyć wyniknie? Jak zakończy się historia Kate i jej rodziny? Nie powiem – musicie przeczytać, bo książka jest genialna. Zamknęłam „Lato przed zmierzchem”, ale nadal o nim myślę. Czuję, że mam natłok refleksji, którego nie pozbędę się tak łatwo. Doris Lessing stworzyła świetną powieść psychologiczną, obyczajową, niezwykle dopracowaną, w której wszystko się z czymś łączy, odwołując się do uczuć wyższych, zaś dobrze nakreśleni bohaterowie sprawiają, że ich historie są nam bardzo bliskie. Gdybym mogła (a może raczej gdyby ktoś zechciał to przeczytać) napisałabym tę recenzję o wiele dłuższą, bo jest w tej książce (napisanej w latach 70-tych) tak wiele aktualnych problemów dotyczących współczesnych kobiet i dzisiejszych realiów mimo upływu czasu, że nie sposób przejść obok niej obojętnie. Na początku był cytat, musi więc być i na końcu: Spędzamy nasze życie, taksując, oceniając, ważąc nasze myśli, nasze uczucia… wszystko to jest nonsensem, wyznaje Kate Brown. Zamiast tych niepotrzebnych czynności czytajmy dobre i wartościowe książki. Ja dziś polecam Doris Lessing.

Ocena 6/6

Cytaty za: Lato przed zmierzchem, Doris Lessing, W.A.B., Warszawa 2008.

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Księgarni Gandalf, której bogatą ofertę serdecznie polecam


poniedziałek, 19 listopada 2012

Egzamin z oddychania - Jan Jakub Kolski

Proszę niech pan na mnie poczeka… jakieś dziesięć lat, aż dorosnę. Niech pan nie odrzuca tych słów tylko dlatego, że wypowiada je mała dziewczynka… Mam dwanaście lat, ale wiem, co czuję. Kocham pana najbardziej na świecie. Takie słowa kieruje do głównego bohatera najnowszej książki wybitnego reżysera, prozaika, scenarzysty, operatora i wykładowcy PWSFTViT, Jana Jakuba Kolskiego w „Egzaminie z oddychania”, najsmutniejsze dziecko na świecie. I choć pomysł wydaje się niedorzeczny, zostaje wcielony w życie kilkanaście lat później. Z jakim skutkiem?

Ona i on. Dziwka i Starzec. Muszelka i Dżuk (alias Sandow). On ma pięćdziesiąt lat, jest profesorem, uczy robienia filmów i sam je robi od dawna. Ona – Muszelka – jest od niego młodsza o trzydzieści trzy lata. Niewysoka, krucha, czarnowłosa i czarnooka. Ładna. Połączyło ich uczucie, wiele lat wcześniej przewidziane przez Muszelkę, która zagrała w jednym z filmów przystojnego reżysera. Ich związek to połączenie dwóch żywiołów, bo o ile Sandow jest człowiekiem kultury, cenionym reżyserem, wykładowcą, zdolnym pisarzem posiadającym rodzinę, to Muszelka (nazywana niekiedy przez swojego partnera jego małą dziewczynką z bajki czy głupkiem muszelkowym), jest naiwną, infantylną i osamotnioną dziewczyną, która ma za sobą dość ‘bogatą’ przeszłość (została zgwałcona przez własnego ojca, piła, ćpała, była prostytutką, itd.). Dżuk staje się dla niej przewodnikiem po rzeczywistości, specjalistą od pięknych słówek, który wciąż opowiada jej bajki (najchętniej te o końcu cywilizacji) i pokazuje świat (poróżują razem do Peru, Indii, Polinezji Francuskiej - na Bora-Bora i Tahiti). Rozmawiają o rzeczach ważnych, min. o tym, czy Bóg istnieje w obliczu nieszczęść jakie znamy z Iraku, Afganistanu, Biesłanu czy Auschwitz. On opowiada jej o losach swoich przodków podczas drugiej wojny światowej, wspominając łódzkie getto i żydowską dziewczynkę, Ryfkę Rubin (która odegra w tej historii dość znaczącą rolę). W międzyczasie główni bohaterowie zostają rodzicami, a Sandow staje się uczestnikiem powolnego przechodzenia ukochanej matki na drugą stronę i 'partnerem' do rozmów z Matką Boską. Ostatecznie Dżuk odprowadza mamę do nieba, gdzie spotyka krewnych i przyjaciół, z którymi ma okazję zamienić słowo. Scena ta jest tak wspaniale napisana, po mistrzowsku wręcz, że czytałam ją ze łzami w oczach i w wielkim napięciu – to jeden z najmocniejszych momentów w tej książce. Podczas kręcenia filmu (mającym być dla Sandowa ratunkiem w żałobie), na jego drodze staje natura. Pojawiają się niweczące jego plany bobry, które mężczyzna zaciekle tępi: niszczy ich tamy, pełen nienawiści robi wnyki, sprowadza z Kanady wymyślne zasadzki i ostatecznie je zabija. Ale ta walka przynosi mu ulgę jedynie na chwilę. Z czasem jednak zaczyna mu ciążyć ten szlak śmierci, zaś jego ‘morderstwa’nie przywołują go już do życia, lecz sprawiają, że odczuwa pustkę i jest coraz bardziej świadomy swojej depresji. Leczysz świat, a sam popadłeś w chorobę. Masz niedotlenienie radości, całkowity zanik zgody na własną osobę oraz wielonarządowe poczucie winy, powie mu Muszelka i zdaje się, iż ma rację. By nie dać smutkowi i tęsknocie prawa stałego pobytu w sobie, idzie na terapię. W książce pojawiają się także osoby, za sprawą których zostaje wprowadzony wątek kryminalny i historyczny. Należą do nich: Tatuator, Fotografer, Mykoła Nikitin czy Sasza Biełanow. Podczas licznych podróży główni bohaterowie "Egzaminu z oddychania" poznają również dwóch innych, intrygujących mężczyzn: Stana i Staszka, którzy podobnie jak Sandow noszą imiona na literę S., ale co ważniejsze wszyscy opanowali szeroko rozumianą ucieczkę do perfekcji, bo zostali zmuszeni odszukać swoje miejsce na ziemi...

Jan Jakub Kolski w swojej najnowszej powieści ani na chwilę nie przestaje być reżyserem. Widać jego dbałość o szczegóły, zmysł reżyserski, dużą wrażliwość. Niektóre sceny są napisane tak, jakbyśmy obserwowali je w filmowym kadrze (przykładowy cytat: Mijają godziny. Noc trwa. Maria Carmen śpi przy ognisku przytulona do Paca. Dżungla milczy. Nie odzywają się nawet cykady. Od brzegu Pini-Pini nadchodzi Santo. Zatrzymuje się przy ognisku, przykrywa Marię wełnianym ponczem, dorzuca do ognia kilka gałęzi, odchodzi, pokasłując najciszej jak potrafi. Sandow odprowadza go wzrokiem). Są tu także częste retrospekcje z podaniem dokładnych dat (które jednakże niewiele wnoszą do akcji), dość dużo seksu i pornografii (ostrej, dosłownej, czasem naturalistycznej znanej z filmów Kolskiego) oraz momentami wulgarny język (Muszelka klnie notorycznie...). Autor przeplata ze sobą kilka ciekawych historii jednocześnie, ale właściwie żadnej z nich nie pogłębia i nie kończy, co niestety uważam za minus. Pojawiają się choćby Indianie w Pilcopacie w Peru, których historia jest delikatnie zarysowana na początku książki, ale ich watek nie będzie kontynuowany. Czemu więc miał służyć? Przykłady mogłabym tu mnożyć. Powieść Kolskiego można odczytać także jako swego rodzaju dziennik lub po części autobiografię (autor otwarcie przyznaje, że wiele łączy go z Sandowem: rozwód, małe dziecko, wykonywany zawód, śmierć matki, którą bardzo przeżywa), być może mającą stanowić rodzaj autoterapii. Chętnie wraca do stron rodzinnych, do ukochanych Popielaw (skąd dziadkowie przysłali paczki z mąką i jajkami), gdzie Sandow może schronić się przed światem albo do tragicznej historii rodziny związanej z Holocaustem (w żyłach Kolskiego płynie odrobina żydowskiej krwi – jego babcia ze strony ojca była Żydówką), co może stanowić jego osobistą próbę rozliczenia się z przeszłością.

Podsumowując: najnowsza powieść Kolskiego porusza ważne i uniwersalne tematy. Należą do nich: miłość, seks, śmierć, historia, mająca odzwierciedlenie w teraźniejszości czy walka z naturą. Książka napisana jest z wielką wrażliwością i mnogością ciekawych zagadnień, co przypadnie na pewno do gustu fanom talentu reżysera oraz wszystkim tym, którzy zechcą przyjrzeć się z bliska zmysłowej miłości Muszelki i Sandowa, kipiącej od emocji wyrażanych nie tylko ostrym językiem, ogromem namiętności, ale i śmiałymi czynami.

Ocena 4+/6

Cytaty za: Egzamin z oddychania, Jan Jakub Kolski, Wielka Litera, Warszawa 2012.

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Wielka Litera

wtorek, 13 listopada 2012

Wybrałam życie - Brygida Grysiak

Aborcja jest kapitulacją, która zmienia na zawsze. Nic nie jest już tak, jak było przedtem. Potwierdzi to niejedna kobieta, która usunęła ciążę. Ale na pewno nie będzie to żadna z bohaterek reportaży Brygidy Grysiak „Wybrałam życie”. Mimo iż miały wiele przesłanek, by pozbyć się niechcianej ciąży – wszystkie podjęły decyzję, by urodzić swe dzieci i żadna tego nie żałuje, bo jak przyznają: macierzyństwa z magii odrzeć się nie da. W jednej chwili wypada z ciebie mały człowiek. I zaczyna swoją przygodę ze światem. Gdybyś stchórzyła, żadnej przygody by nie było. Nie stchórzyłaś, mały przez najbliższe lata będzie uczył się od ciebie życia. A ty będziesz miała pewność, że jest ktoś, kto kocha cię za to, że jesteś. Po prostu. W tej miłości jest siła. W macierzyństwie jest siła. Oto kilka przykładowych matek, które znalazły w sobie siłę i wiarę, by ocalić życie:

Krystyna chciała zostawić dziecko w oknie nadziei, bo miała ich już czworo, ale spotkała księdza, który obiecał jej pomóc. Urodziła. I choć po opłaceniu rachunków zostaje jej 50 złotych na życie, zawsze pomagają jej obcy ludzie, bo na rodzinę nie może liczyć. I to jest niezwykłe. Jej dzieci nie jedzą lodów, cukierków, nie mają najnowszych zabawek, ale mają kochających rodziców. Krystyna bez zająknięcia stwierdza: Dzieci są moją siłą. Mąż jest moją siłą. Rodzina nasza.

Daria (pracowała jako prostytutka) nie wie, który z jej klientów jest ojcem jej dziecka. Mimo zażycia 'tabletek po stosunku' zaszła w ciążę. Gdy po porodzie nie miała za co żyć, dalej pracowała w agencji towarzyskiej i na ulicy, by wyżywić siebie i córkę. Dziś jej życie wygląda inaczej i jest szansa, że będzie wreszcie szczęśliwa. Jak sama przyznaje: Trzeba spaść głęboko na dół, żeby zacząć się odbijać. Ja się odbiłam. I dziś wiem, że można.

Iza miała 16 lat, gdy została matką, ale cieszyła się z ciąży. Teraz, gdy jej syn ma 17 lat, jest dla niej jedyną podporą, mimo iż mieszka z dziadkami i ojcem. Niedawno znów została matką, ale z bólem serca oddała córkę do adopcji. Liczy na to, że ona jej kiedyś wybaczy i zrozumie jej decyzję: Napisałam jej, dlaczego to zrobiłam. I że bardzo ją kocham. I że przepraszam. I proszę, żeby mi wybaczyła.

Agnieszka – jej mąż pił i bił ją (podobnie jak jego ojciec) dosłownie za wszystko. Chciała usunąć ciążę, ale zabrakło jej 200 zł na zabieg i wróciła do domu. Odczytała to jako znak i dała szansę życiu. Gdy mąż buntował przeciwko niej 1,5-roczną córkę, tłumacząc jej, że matka jest nic niewarta, że najlepiej to będzie ją udusić i zakopać, chciała go zabić. Brygida Grysiak przyznaje, że jej historia jest wyjątkowa. Ona jest wyjątkowa. Dziewczyna ze wsi. Bez wykształcenia, a mądrzejsza od tych, co są po niejednych studiach i chyba ma rację…

Zofię wychowywała babcia. Ona sama ma dwoje dzieci. Kilka lat temu miała wypadek i od tego czasu choruje na padaczkę. Gdy była w ciąży z trzecim dzieckiem wiedziała, że z tą chorobą bez pomocy bliskich sobie nie poradzi. Jej partner nie chciał jej wesprzeć – pił i bił ją. Nie odeszła od niego, bo choć trudno w to uwierzyć, kocha go mimo wszystko. Oddała za to Kasię do adopcji. Jak przyznaje, nie była to łatwa decyzja: to było tak, jakby ktoś wyrwał mi serce. Miałaś serce i nagle ci je wyrwali. I już nigdy nie będziesz taka sama. Czułam ogromną pustkę, a serce jakby rozpadło się na drobne kawałki. Jak szkło. Choć ma za sobą tak traumatyczne wydarzenia stara się być szczęśliwa, bo uważa, że ludzie nie wiedzą, co mają. Nie potrafią się cieszyć z życia. Ja mam ciągle pod górę, ale uśmiecham się, bo co mi to da, że będę smutna.

Jola to najtrudniejsza rozmówczyni Brygidy Grysiak. Jej córka, Sylwia, nie żyje. Była dla nich cudem. Przyszła ma chwilę i odeszła, tak o niej mówią. Umarła mamie na rękach, gdy miała 13 miesięcy, choć nie liczono nawet, że doczeka porodu (cierpiała na holoprosencefalię). Po jej śmierci kobieta założyła stronę www.dlaczego.org.pl, by dawać wsparcie rodzicom, którzy stracili swoje dzieci. Na pytanie, czemu nie usunęła ciąży, skoro wiedziała, że dziecko urodzi się chore, odpowiada: Nie po to Bóg dał jej życie, żebym ja jej teraz to życie odebrała. Tej myśli się trzymałam.

Kobiety z tych reportaży to 'matki wszechmogące', jak nazywa je sama autorka, bo nie ma rzeczy, której nie zrobiłyby dla swoich dzieci. Wszystkie wybrały życie, poczuły, że matka może wszystko. Mimo wszystko. Wbrew wszystkiemu. I na przekór wszystkim tym, którzy mówią, że nie da rady. Że dziecko zabierze jej młodość i marzenia. Zabierze trochę snu i nerwów. Przemebluje życie. Postawi je na głowie. By któregoś dnia przytulić policzek do jej policzka i powiedzieć: „Kocham cię, mamo". Nie mają znaczenia powody, dla których nie dokonały aborcji, nie liczy się też to, czy zachowały własne dzieci przy sobie, czy oddały je do adopcji. Istotne jest, że w sytuacji bez wyjścia, znalazły w sobie tyle odwagi, by zaufać Bogu, intuicji czy też najbliższym na tyle, by swoim dzieciom darować życie. Książka Brygidy Grysiak to pozycja niezwykle istotna w dzisiejszym egoistycznym świecie i dająca do myślenia. Szczególnie tym, którzy są przekonani, że prawo do stanowienia o własnej macicy jest więcej warte niż życie małego człowieka…

Ocena 6/6

Cytaty za: Wybrałam życie, Brygida Grysiak, ZNAK, Kraków 2012.


Recenzja została opublikowana na portalu Lubimy Czytać pod tytułem: Życie ponad wszystko

niedziela, 11 listopada 2012

Koniec jest moim początkiem - Tiziano Terzani

Tiziano Terzani to jeden z największych dziennikarzy naszych czasów, reporter i podróżnik, którego wielką miłością była Azja. Całe jego życie było podróżą, przepełnioną mądrością i szczęściem, którego jak sam mówił miał więcej niż nie jeden człowiek. Był świadomy, że odniósł sukces rodzinny, małżeński, zawodowy. Czuł się spełniony, a co zaskakujące nie było mu trudno odejść z tego świata. Akceptując śmierć, wychodził poza materię i nie było w nim strachu. „Koniec jest moim początkiem” to książka nie tylko o pożegnaniu i śmierci, przed którymi stanął ten wybitny Włoch w obliczu nieuleczalnej choroby, ale i o tym, kim był i co przeżył przez wszystkie lata swego życia. To także świadectwo, że można egzystować w zgodzie z sobą w dzisiejszym nieustannie pędzącym świecie, umieć rezygnować z siebie i własnych pragnień oraz nie odczuwać strachu przed snem wiecznym: Powodem, dla którego tak bardzo boimy się śmierci, jest konieczność rezygnacji ze wszystkiego, na czym nam tak bardzo zależy, konieczność rezygnacji z posiadania. Z marzeń. Z tożsamości… Terazani wszystko to już przeżył i odrzucił, nikt i nic go już nie trzymało na tej ziemi. Najpierw odszedł do wnętrza samego siebie, by ostatecznie opuścić swe umęczone ciało 28 lipca 2004 roku.

Dzieciństwo Tiziano Terzaniego to prosty, nieskomplikowany, doskonale znany, bliski świat, w którym było biednie, ale szczęśliwie. Był słaby, często chorował, niewiele jadł, ale miał to szczęście, że w czasach, kiedy był dzieckiem między ludźmi istniało poczucie solidarności, a uczciwość była najważniejsza. Garnął się do nauki od samego początku, zawsze był najlepszy w klasie. Ukończył prawo, ale nie pracował w zawodzie. Najpierw sprzedawał maszyny do pisania Olivetti, systematycznie piął się w górę w hierarchii i miał możliwość zwiedzić świat, gdy firma otwierała nowe filie w Danii, Portugalii, Niemczech, Holandii czy RPA. Wtedy zaczął pisać swe pierwsze teksty. Szybko poczuł się dziennikarzem, a w tym co robił, znajdował satysfakcję. Po 18 miesiącach pracy w redakcji „Il Giorno” zdał egzamin państwowy, by móc pracować w zawodzie swoich marzeń (choć jak sam przyznawał: Prawdę mówiąc, nigdy nie pracowałem. Robiłem rzeczy, które lubiłem robić, i jeszcze mi za to płacono, ale nigdy nie odczuwałem ciężaru tej pracy, w sensie alienacji). Wreszcie zaczął mówić i pisać o niesprawiedliwości w świecie oraz podróżować do woli, a co równie istotne, zrozumiał(…), jak ważną rolę w kształtowaniu opinii publicznej odgrywają autorzy artykułów, którzy zrozumiawszy trochę więcej, będąc oczami i uszami czytelników, mówią o rzeczach, do których czytelnicy sami by nie doszli. Na początku swojej drogi dziennikarskiej inspirowali go wielcy tamtych czasów: Jean Claude Pomonti, Bernardo Valle, Martin Wadlacott, David Halberstamm. Po latach doszedł do wniosku, że w dzisiejszych czasach nie da się zachować prawdziwego dziennikarstwa, nie tylko ze względu na panujący serwilizm czy układność dziennikarzy: Problem w tym, że wszystko się wypaczyło. Bliskość władzy i konieczność jej ochrony stworzyły zupełnie odmienną sytuację niż, kiedy siłę dziennikarstwa stanowiła jego niezależność. Niezależność, także ekonomiczna. Żył i podróżował zawsze w zgodzie z własnym credo: Podróżować po świecie w poszukiwaniu prawdy. Nieustannie chciał iść na przód i patrzeć przed siebie: Miałem w sobie ciekawość zobaczenia czegoś nowego. Zawsze interesowałem się tym, co inne. Bo owa różnorodność stanowiła według niego o bogactwie człowieka. W krajach, w których mieszkał zdobył przyjaciół, uczył się ich języka i ubierał jak miejscowi – nigdy nie chciał być „obcym”. Kluczem do sukcesu było jego całkowite otwarcie się na innych, czego świadectwem niech będzie fakt, iż jako pierwszy człowiek z prasy poznał żołnierzy Wietkongu i robił sobie z nimi zdjęcia, gawędząc po przyjacielsku. To właśnie historia zawsze fascynowała go najbardziej. Momenty, gdy obserwował wiekopomne wydarzenia były chwilami uniesienia, jak np. upadek Sajgonu, czy zamach stanu przeciw Gorbaczowowi. Chciał odnaleźć świat, który istniał kiedyś, więc podróżował z książkami nawet tymi sprzed stu lat: Książki to moi przyjaciele. Najlepiej bowiem podróżować z kimś, kto już przeszedł drogę. Z kimś, kto opowie o przeszłości, aby można było porównać, poczuć zapach, który się ulotnił z wonią, która nadal trwa.

Miał możliwość obserwować z bliska rzeczy drobne i te najistotniejsze. Na Wyspach Kurylskich i na Sachalinie spotykał ludzi o żelaznych uśmiechach, którzy poświęcili swoje życie Związkowi Radzieckiemu, których polubił, choć trudno mu było pojąć ich sposób myślenia. W Chinach (gdzie chciał zapuścić korzenie innego życia) nauczył się, jak działa logika systemów totalitarnych i tradycja reżyserskich poczynań (na przykładzie wsi potiomkinowskich). To tam hodował razem z całą rodziną świerszcze, by w zimie słuchać odgłosów wiosny, a nawet zorganizował w domu walki tych owadów. Posiadał także niewielką hodowlę gołębi. Przywiązywał im do ogona mały gwizdek i wtedy, gdy wznosiły się w powietrze, nasłuchiwał muzyki planet. Kiedy został wydalony z Chin, trafił do Japonii. Tam zapadł na depresję, bo ten kraj okazał się niesłychaną porażką, prawdopodobnie jedyną w jego karierze. Nie mógł zrozumieć, że nowoczesność niszczyła tam wszystko bez wyjątku, że tak trudno było tam znaleźć przyjaciela, a rozmowy toczyło się z maszynami zamiast z ludźmi. W pamięci miał także atomowy holocaust. Smutno było patrzeć na tę niezwykłą cywilizację popełniającą samobójstwo, pisał. Wtedy stał się pustelnikiem, przez trzy miesiące przebywając u podnóża góry Fudżi. Wkrótce zaczął tęsknić za zapachem tropików i po pięciu latach spędzonych w Japonii pojechał do Bangkoku w Tajlandii, gdzie zamieszkał z rodziną w Domu Żółwia, w którym pełno było ludzi i zwierząt, a czas płynął wolno w bliskości natury i zapachu kadzidła. Ostatnie chwile Terzani spędził w Orsigni i tam właśnie powstawała ta książka.

„Koniec jest moim początkiem” pisana w formie wywiadu, a może raczej jako szczera rozmowa ojca z synem, zawiera wiele pięknych zdjęć, niesie z sobą pokój i siłę. Pewnie stało się tak ze względu na dużą świadomość autora i jego rozwiniętą duchowość, który odchodząc w ciszy, w zgodzie z samym sobą, diagnozował świat niezwykle celnie, zachowując do końca bystrość umysłu: Żyjemy w biegu, za dużo stymulacji. Jesteśmy rozrywani między pracą, telefonem, telewizją, gazetami i ludźmi, którzy nas odwiedzają. Nie zatrzymujemy się nawet na chwilę, żyjemy w ciągłym biegu. On wiedział, że świat jest pełen przemocy, egoizmu, a człowiek nie posuwa się do przodu. Duchowo wciąż jest taki sam. Boi się śmierci, boi się wszystkiego, czuje się niepewny, nie wie, kim jest, co rodzi konflikty we własnym sumieniu, a w konsekwencji prowadzi do rewolucji na arenie międzynarodowej. Tematyka poruszana przez Tiziano Terzaniego i jego syna Folco jest tak niezwykła, a jednocześnie tak pospolita, że może ocierać się o banał. W zamyśle autorów miała być to lektura, która może komuś pomóc ujrzeć świat w lepszym świetle, cieszyć się bardziej własnym życiem, zobaczyć je w szerszym kontekście, wyprostować własne ścieżki i dla mnie właśnie taką była. Stanowiła realną historię nie o istocie świętej, która od lat młodzieńczych była idealna, nie popełniała błędów, itd. Wręcz przeciwnie. Opowiadane zdarzenia, jak np. to, że Terzani namiętnie grywał w Makao w kasynach i trwonił pieniądze na hazard, ukazują człowieka, który błądził, ale systematycznie zmieniał swe życie, ulepszał je, wychodził poza normy, osiągał wyżyny duchowe, by (parafrazując Gandhiego) jego życie stało się przekazem dla innych. Jest to jedna z najlepszych książek, jakie czytałam w swoim życiu, dzięki której miałam okazję poczynić refleksję nad swoją egzystencją i współczesną historią świata. Polecam wszystkim!

Cytaty za: Tiziano Terzani, Koniec jest moim początkiem, Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2010.

Ocena 6/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję portalowi Oblicza Kultury

wtorek, 6 listopada 2012

Pigułka wolności - Piotr Czerwiński

Kliknięcie wprawia w ruch kulę ziemską, kliknięcie ją zatrzymuje. Ludzie do dzisiaj nie zdają sobie sprawy z tego, jaka odpowiedzialność ciąży na jednym kliknięciu. Trudno dyskutować z tym faktem w dzisiejszym świecie. Większość z nas nie wyobraża sobie życia bez internetu, a znaczna część nie potrafi funkcjonować bez portali społecznościowych (wśród nich na pierwszy plan w naszym kraju wybija się popularny FB). Podobno, jeśli nie ma Cię na Facebooku, nie istniejesz, a przecież każdy chce zaistnieć... Masowo więc tworzymy intrygujące profile, wymyślne fanpejdże, wciągając się coraz bardziej w wirtualny świat, w którym mamy przyjaciół, o których nic nie wiemy i w którym wierzymy we wszystko, co umieszczone w sieci... Piotr Czerwiński w swojej najnowszej książce „Pigułka wolności” przygląda się ‘pokoleniu kciuka’ w panującej wszechobecnie atmosferze konsumpcjonizmu, cyfrowej niewoli i popkulturze, w której siedzimy po uszy. Do jakich wniosków dochodzi?

Aleksander Roleksy, w skrócie zwany „Aleksem” to hipster, samotnik, życiowy nieudacznik o nieokreślonym wieku. Ów „Morrison polskiego internetu” jest bezrobotny, a jego życie jest skoncentrowane w wirtualnym świecie iluzji: Mimo pozornego zastoju, jego życie było bardzo bogate: miał profil na Facebooku i konta w Gadu-Gadu, a także Google Plus, Linked In, Twitterze, Blipie, Naszej Klasie, Wyskopie, My Space, Flickr, Yahoo Groups, siedmiu forach internetowych oraz Vimeo i Youtube (…) Pewnego dnia zakłada na FB dla żartu fanpejdż „Fart For Malawi” (w dosłownym tłumaczeniu „Pierdź dla Malawi”...). Wkrótce przekonuje się, że zyskuje on szybko olbrzymie rzesze fanów na całym świecie („Stronie przypisywano wartości i moce, których nie miała, Roleksowi zaś mądrość, o której nie miał najmniejszego pojęcia”) - w jaki sposób się to odbywało - nie zdradzę. Jego inicjatywa staje się ważna, podoba się wielu ludziom, którzy jednakże nie do końca wiedzą, o co w niej chodzi. Aleks przeistacza się w duchowego guru przez przypadek, zaś jego zwolennicy lubią wszystko, co napisze, mimo że nie ma absolutnie nic do powiedzenia i nic do zaoferowania. Lecz oni [l]ubili lubić. Lubili wszystko, co nadaje się do polubienia, wszystko, co się do tego nie nadaje, a także wszystko inne, o czym nie da się w tej kategorii wypowiedzieć jednoznacznie. Lubili rzeczy, które jedzą, lubili rzeczy, które piją. Lubili sen i jawę, lubili powietrze i wodę. Lubienie tego wszystkiego nie kosztowało wiele wysiłku. Żyli w czasach, kiedy nawet najwyższe uczucia można było wyrażać za pomocą jednego kliknięcia. Ale to nie wszystko... Za sprawą fanpejdżu FFM na ulicach europejskich miast dochodzi do zamieszek, a jego fenomenem zajmują się eksperci. Z jednej strony Aleks jest tym wszystkim przerażony, a z drugiej bawi[..] go, że może być przez chwilę stroną, a przez chwilę człowiekiem (!). Początkowo odrzuca zaproszenia do telewizji, a kiedy wreszcie je przymuje, szybko traci anonimowość (ktoś wybija mu nawet szybę w mieszkaniu) i staje się celebrytą. Momentalnie przestaje być nieśmiały, a w okamgnieniu uzależnia się od ‘sławy’, bo wielbiące go i bijące mu pokłony tłumy (czego wyrazem jest jedynie danie marnego kciuka) schlebiają mu ogromnie: Kciuki jego wiernych pozwalały mu obudzić się i kłaść się wieczorem do snu. Jadł je na śniadanie i mył nimi zęby, a po południu spłukiwał nimi obiad, na który również podane były one same. Wtedy pojawiają się też piękne i władcze kobiety, podejrzani ludzie korporacji oraz duże pieniądze. Na pierwszy plan wysuwa się Aneta Flinta alias Ultra Maryna, [w]alcząca o wolną wolę człowieka, nie o sławę, którą uważa za zniewolenie. Kiedy zaczyna mówić słowami Aleksa, spełniać jego najskrytsze pragnienia i obdarowywać prezentami, mężczyzna marzy, by być z nią na zawsze. Zdają się nawet do siebie pasować, bo „[l]ubienie czegokolwiek było ich największym hobby, uwielbiali uwielbiać, a FB zdawał się wciągnąć ich jak miliony innych… Czy to tylko gra pozorów, zniewolenie czy zwykłe oszustwo?

„Pigułka wolności” Czerwińskiego ma wyjątkowo gorzki smak i zawiera w sobie kwintesencję naszego współczesnego świata: Żyjemy w zamkniętym obiegu, wracamy, uciekając, zaprzeczamy, zgadzając się, kochamy, nienawidząc, dajemy, biorąc. Jesteśmy walutą i towarem jednocześnie. Kupują nami nas samych po to, żeby nas sprzedać nam samym po wyższej cenie. Od wirtualnej rzeczywistości nie ma już ucieczki, bo od lat nieodwracalnie zmienia ona naszą sytuację. To poniekąd dzięki niej tak wiele w nas smutku, poczucia beznadziei czy samotności. Można to zaakceptować, przyjąć ze spokojem i spróbować ją po swojemu urządzić. To nie zmienia faktu, że internet coraz bardziej wpływa na człowieka, obnaża jego wątpliwe zachowania i decyzje, widoczne w sieci jak na dłoni. Profil na FB przeważnie odbiega od tego, kim jesteśmy w ‘realu’ (tak jest także w przypadku Aleksa i Ultra Maryny). To jedynie jakaś część naszej osobowości, którą kształtujemy wedle upodobania. Zresztą nie musimy obstawać jedynie przy Facebooku - wiadomo przecież, że ludzie mają konta dosłownie na wszystkim i tam kreują siebie na wyjątkowych, ważnych i mających coś do powiedzenia. Czym jest to COŚ? Zazwyczaj niczym, co nosi znamiona jakiejkolwiek wartości, bo przecież chodzi o to, żeby na Twitterze pisać o tym, ci się robi na Facebooku, a na Facebooku pisać o tym, co się robi na blogu, a na blogu pisać o tym, co się robi na swojej stronie internetowej. Tam z kolei pisze się o tym, co się robi w realu, a o realu pisze się na Twitterze...
„Pigułka wolności” może być książką dla przyszłych pokoleń, które będą chciały dowiedzieć się, jak wyglądało życie ludzi na początku XXI wieku. Jeśli rzeczywiście tak się stanie, zostawimy po sobie marne wrażenie. Polecam tę powieść wszystkim bez wyjątku, bo to inteligentna proza, przesycona celnymi spostrzeżeniami, a często także ironią, pozostawiająca ocenę rzeczywistości bohaterów (i nas samych) czytelnikowi, która otwiera oczy i naprawdę zmusza do myślenia. Warto!

Ocena 5+/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Wielka Litera