środa, 31 października 2012

Wszystko jest iluminacją - Jonathan Safran Foer

Twórczość niezwykle utalentowanego, młodego pisarza amerykańskiego, Jonathana Safrana Foera, poznałam za sprawą jego rewelacyjnej powieści „Strasznie głośno, niesamowicie blisko”. Zauroczyła mnie ona do tego stopnia, iż szybko postanowiłam sięgnąć do jego debiutu - książki „Wszystko jest iluminacją” z roku 2002. I choć tematyka obu powieści jest całkowicie odmienna, to są rzeczy, która je łączą, jak choćby: niebanalne podejście do tematu, komizm, duży ładunek emocjonalny, jaki z sobą niosą.

Przejdźmy zatem do akcji: Jonathan Foer jest Amerykaninem żydowskiego pochodzenia. Po śmierci dziadka, otrzymał od babci jego fotografię z czasów drugiej wojny światowej. Widniał na niej razem z kobietą o imieniu Augustyna, która miała go rzekomo uratować udzielając mu schronienia we własnym domu. Foer przybywa w 1997 roku na Ukrainę, by ją odnaleźć, a przewodnikiem po obcym dla niego kraju zostaje Aleks (vel Szapka vel Sasza), a konkretnie: urodzony w 1977 roku Aleksandr Perczow z Odessy. Razem mają dotrzeć do nieistniejącego już ukraińskiego sztetla (Trachimobrodu), skąd pochodził dziadek Jonathana. I choć angielski Aleksa pozostawia dużo do życzenia, to właśnie on zostaje tłumaczem Foera, zaś obowiązki kierowcy przypadają w udziale mającemu kłopoty ze wzrokiem dziadkowi chłopaka, któremu wciąż towarzyszą wspomnienia wojenne. Wiernym towarzyszem tej wyprawy zostaje również (dość niespodziewanie) specyficzny, wiecznie śliniący się pies o imieniu Sammy Davis, Junior, Junior, będący zmorą Amerykanina. Spotkanie z pewną kobietą, która jako jedyna przeżyła niemiecki pogrom w Trachimobrodzie, jest obiecujące. Posiada ona bowiem wiele pamiątek po jego mieszkańcach, w tym zdjęć na których widnieje dziadek Jonathana. Czy to będzie Augustyna? I czy kawałek historii odnajdzie tam tylko Amerykanin czy może ktoś jeszcze?
Równolegle akcja toczy się również w XVIII wieku, gdzie dwie siostry Hana i Chana znajdują w rzece topielca - Trachima i jego córeczkę, która cudem ocalała i dla której trzeba znaleźć dom. Znajdują go u Jankiela, który nazywa dziecko Brod (od nazwy rzeki). Ta dziewczynka - uparta, inteligentna, smutna i wyjątkowo piękna, stanie się obiektem kpin i zazdrości mieszkańców sztetla. Będzie także autorką tajemniczego „Spisu sześciuset trzynastu smutków”, dzięki której poznamy innych, barwnych bohaterów …

Moje wrażenia: stylizacja językowa – zdania po trosze polskie, angielskie, a po trosze ukraińskie - na początku jest wręcz dokuczliwa. Jest to język trudny do rozszyfrowania, zagmatwany, wymagający pomocy tłumacza. I właśnie translacja pełni tu dużą rolę. Tematem tej książki zdaje się być bowiem sam przekład, trud, jaki należy w niego włożyć i niebezpieczeństwa, jakie się z nim wiążą. Z niedoskonałego tekstu przełożonego przez Aleksa, Jonathan buduje swoją powieść, która jest ponownie weryfikowana i oceniana przez Ukraińca. Na tym przykładzie można doświadczyć, jak kształtuje się literaturę, jak można na nią wpływać i jak sterować wydarzeniami, by osiągnąć zamierzony efekt. Służą temu choćby niedokładne czy wybiórcze tłumaczenia (w tym wypadku Aleksa), będące bazą dla pisarzy, którzy Holocaust znają z drugiej ręki, z opowieści rodzinnych, filmów czy książek. Mimo wizyty Foera na Ukrainie (Trachimobrod nie istnieje od dawna) i zaangażowania Saszy, nie uda się wiernie odwzorować historii, bo genezę tego miejsca poznajemy jedynie za sprawą napotkanej kobiety, która przeżyła zagładę, ale opowiada ją z własnego punktu widzenia i z dość odległej perspektywy czasowej, co ma dość duże znaczenie - pamięć jest przecież zawodna, a pewne tragiczne fakty chętnie wypieramy ze świadomości… Ponieważ literatura nie znosi próżni, musi wypełnić nieznane fakty samą sobą. Opowiadana równolegle historia ukraińskiego miasteczka z XVIII wieku, w którym żyli przodkowie Foera, jest uzupełniana fikcją literacką Amerykanina, co sprawia, że miasteczko ożywa, a z nim wszyscy jego mieszkańcy zgodnie z jego wyobrażeniami. I choć dzieje się to czasem na zasadzie: "ktoś coś zrobił albo i nie zrobił, coś się wydarzyło albo i nie wydarzyło", to nie ma to większego znaczenia, bo „[n]ie tyle (…) ważne jest, co pamiętamy, ile samo pamiętanie. Sam akt pamiętania, proces zapamiętywania i wspominania, rozpoznawanie własnej przeszłości…”

Kilka słów o narracji - składają się na nią: relacja Aleksa z podróży po Ukrainie zorganizowanej na prośbę Amerykanina, listy Aleksa do Jonathana, kiedy ten wraca do Ameryki i powieść pisana przez Foera z informacji zebranych na Ukrainie dzięki Saszy. Priorytetem we wszystkich trzech jest oczywiście historia, a i tematyka jest poważna. Rozmowy dotyczą miłości, przyjaźni, rodziny, wojny, samotności, Holocaustu, ale czasem do głosu dochodzi też groteska, ironia i żart, skutecznie rozbawiająca czytelnika. Być może właśnie to zupełnie inne, świeże, podejście do przedstawienia tragicznej sytuacji Żydów podczas drugiej wojny światowej, jeszcze bardziej daje do myślenia, rozpościerając przed nami pełen wachlarz uczuć. „Wszystko jest iluminacją” to opowieść o poszukiwaniu własnego ja na tle ludzi i miejsc już nieistniejących oraz w świetle faktów, o których nie da się zapomnieć, nie da się przejść nad nimi do porządku dziennego, by żyć normalnie. Bo przecież nikt nie jest samotną wyspą, a przeszłość notorycznie mieszająca się z teraźniejszością znajduje swoje odzwierciedlenie w naszych czynach. Na ‘tu i teraz’ składają się losy nie tylko nasze, ale i naszych przodków, które determinują naszą osobowość, światopogląd, a więc i nas samych, czy tego chcemy czy nie.

Polecam – proza Foera dzięki swej zawiłości, ciekawej konstrukcji i oryginalności zostaje w pamięci na długo i chce się do niej wracać. Zapewniam.

Ocena 5/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Księgarni Gandalf i tradycyjnie polecam ich bogatą ofertę



poniedziałek, 29 października 2012

Kapelusz cały w czereśniach - Oriana Fallaci

Oriana Fallaci to symbol odważnego dziennikarstwa, którego znakami rozpoznawczymi był ostry język i cięte pióro, bezkompromisowość, brak zahamowań i kompleksów. Jej reportaże z miejsc konfliktów wojennych jednych zachwycały, a dla innych były jedynie grafomańskimi tekstami, w których kreowała siebie na główną bohaterkę często koloryzując przedstawiane wydarzenia. Godne uwagi są bez wątpienia jej wywiady z największymi tego świata, dzięki którym porównywano ją do anioła zemsty. Idąc za radą włoskiego pisarza i dyplomaty Curzio Malaparte (W pewnym momencie uprawiania zawodu dziennikarz musi zacząć pisać książki, by zwiększyć swój prestiż), Fallaci zaryzykowała i napisała „Penelopę na wojnie”, po której pojawiły się jej kolejne publikacje książkowe. Za dzieło swojego życia uważała jednakże sagę rodzinną „Kapelusz cały w czereśniach”, o której napisaniu marzyła będąc dzieckiem. Tworzyła ją dziesięć lat i niestety nie zdołała ukończyć, przegrywając walkę z chorobą nowotworową w 2006 roku („Kapelusz…” zredagowano już po jej śmierci). Trudno się dziwić jej wyborowi – książka jest naprawdę świetna. Doskonały język autorki, bogactwo zdarzeń opisywanych z polotem głównie na tle historii ukochanych Włoch razem z wyrazistymi bohaterami, sprawiają, że jest ona barwna, niezwykle ciekawa i chce się nią delektować długo, bardzo długo, jak najdłużej…

Wszyscy ci dziadkowie, babcie, pradziadkowie, prababcie, prapradziadkowie, praprababcie, praszczury i praszczurzyce, krótko mówiąc – wszyscy ci moi rodzice stali się moimi dziećmi. Ponieważ tym razem to ja ich urodziłam, dałam, a raczej przywróciłam im życie, które wcześniej od nich dostałam - oto sekret tego, kim na prawie ośmiuset stronach Oriana Fallaci będzie zajmować naszą uwagę. Autorka napisała tę sagę, by zrozumieć, kim jest i skąd się wywodzi. Z pasją zaczęła przeszukiwać historię, a podróżując wstecz, straciła wszelkie hamulce. Swoją opowieść zaczęła w malowniczej Toskanii w 1773 roku, której obraz urzeka od pierwszych słów: Krajobraz zielonych wzgórz zamieszkanych przez rajską faunę: zające, wiewiórki, lisy, łanie, dziki, ptaki o anielskich głosach. Krajobraz harmonijnych wzniesień z łąkami, gdzie kwitły irysy, aż latem błękitniały i wyglądały jak morze, które to wspina się, to opada w gigantycznych, znieruchomiałych falach. Lub krajobraz janowców, które jesienią rozpalały krzewy na żółto, a z różem wrzosów i czerwienią jagód, wyglądały jak buchające płomienie. Początkowe opisy dotyczą prostego życia jej przodków, w zgodzie z naturą i Bogiem, w którym najważniejszym miejscem był piec i ogród. To właśnie one dawały życie, będąc podstawowym źródłem wyżywienia. Z czasem wszystko się zmieniło, ludzka egzystencja nabrała tempa dzięki innowacjom i otwierającym się perspektywom…

Przedstawiane przez Fallaci postaci przodków, to w głównej mierze bardzo odważne kobiety. Swoją siłę czerpały z miłości do mężczyzn i dzieci, a także z marnych perspektyw wynikających z uwarunkowań historycznych i wielu innych czynników, których wymienić tu nie zdołam. Warto natomiast wspomnieć znamienne słowa autorki, które dobitnie podkreślą rolę kobiet w tamtym trudnym, wojennym czasie: [N]a placach naszej ojczyzny brakuje jeszcze jednego pomnika. Pomnika nie mniej zasadnego, nie mniej sprawiedliwego od tych, które powinniśmy wznieść dla Rozczarowanego Żołnierza, towarzysza i rywala Nieznanego Żołnierza. Pomnika wszystkich kobiet (…) Nieustraszonych niewiast, które walczą na wojnach bez strzelby, uciekając pod gradem bomb z dzieckiem na ręku. Heroicznych żon, bohaterskich matek, które wygrywają bitwy, walcząc samotnie z lękiem i udręką. Męczennic, które pozostawione samym sobie, odpowiadają dobrze-dobrze.

Oriana Fallaci na bieżąco relacjonuje wiadomości o postępującym rozwoju we wszystkich dziedzinach nauki, szczególnie o nowych wynalazkach, które usprawniają życie jej przodkom: o parowcach, elektrycznym telegrafie, chloroformie, maszynie do szycia, pociągach, helikopterze na parę, omnibusie (tramwaju konnym dla dwudziestu czterech osób), telefonie (zwanym mówiącym telegrafem), itd. Opowiada nam także o eksperymentach ze światłem elektrycznym, mającym zastąpić w przyszłości lampy gazowe oraz zmianach w modzie i rolnictwie. To właśnie dzięki temu możemy wyobrazić sobie, jak wyglądało życie bohaterów „Kapelusza…”, zaś odwołując się do wydarzeń i osób znanych z kart drugiej wojny światowej dowodzi, iż historia lubi się powtarzać. Udaje jej się przy tym zręcznie przemycić fakty informując przykładowo, że jedna z bohaterek umiera, a tego samego dnia wybucha kolejna wojna o niepodległość. Taki sposób przedstawiania dziejów nie męczy czytelnika, choć dat i wydarzeń historycznych jest w tej sadze bardzo dużo. Autorka czerpała do niej informacje ze spisów ludności, ksiąg parafialnych, rodzinnych kronik, archiwów, a nawet z map czy rozkładów jazdy pociągów! Dużo przy tym podróżowała, rozmawiała z wieloma ludźmi i była bardzo drobiazgowa. Na potwierdzenie tych słów wspomnę jedynie o dokładnych opisach różnych dokumentów (np. akcie dzierżawy gospodarstwa), prawach (np. ustawach antyzabytkowych), dawnych obyczajach, atrakcyjnych miejscach, które przyciągały znaczące nazwiska (np. George Sand, Stendhal i Alessandro Manzoni to stali bywalcy salonu naukowo-literacki Vieussex we Florencji), itp.

Sto lat historii pełnej zawirowań, wypełnionych polityką dotykającą człowieka najboleśniej i najokrutniej jak tylko się da, naszpikowanych zwycięstwami i porażkami, w których mimo wszystko znalazło się miejsce na miłość, radość, namiętność, zazdrość, cierpienie i ból. Ogrom przebytych kilometrów: poczynając od Włoch, poprzez Hiszpanię, Polskę czy Stany Zjednoczone. Pięć pokoleń, w których na pierwszy plan wybijają się: Ildebranda (heretyczka spalona na stosie), Caterina (chłopka, która dzięki swemu mężowi z analfabetki stała się piśmienną kobietą, która sama czytała książki, a nawet organizowała posiedzenia w Toskanii, podczas których czytała wieśniakom), Montserrat (posiadająca wybitny talent do wychowywania dzieci, troszczenia się o nie, edukowania, wielbienia jak żadna inna – stawiana za wzór matki przez wszystkie pokolenia w rodzinie Oriany), Stanisław z Krakowa (polski prapradziadek Oriany, który związał się z Margeurite Ferrier; dzięki niemu nakreślona zostaje historia Polski w tamtym czasie; Oriana wspomina Młodą Polskę, wiersz W.L. Anczyca „Emisariusz”, Edwarda Dembowskiego i jego Towarzystwo Demokratyczne Polskie, trzeci rozbiór Polski i powstanie listopadowe), czy choćby Anastasia (kokietka, uwodząca mężczyzn bez skrupułów; spotykała się z pisarzem - Edmondo de Amicisem, a dziecko miała z prominentną osobą, którą Oriana nazywa Bezimiennym, nie chcąc zdradzić jego nazwiska; dziewczynkę, będącą babcią włoskiej dziennikarki, Anastasia oddała do przytułku, sama zaś wyjechała do Ameryki, zostając tam narzeczoną mormona i sprytnie unikając oskalpowania przez Indian). Ukazując cechy charakteru własnych przodków i umiejętności radzenia sobie z problemami, Oriana złożyła swój własny portret dzięki ich genom - kobiety silnej, niezależnej, zbuntowanej i niezwykle odważnej. Bo jak sama ciągle podkreślała, „Kapelusz cały w czereśniach” jest odtworzenie[m] historii i poznanie[m] losów wielu osób, którym zawdzięcza[ła], że doszło do jej narodzin. To swoisty hołd wdzięczności i piękna opowieść o swoim JA urzeczywistniającym się w przodkach, spisany przez kobietę świadomą tego, jakie bogactwa otrzymała od nich w spadku. Gorąco polecam, obiecując literaturę z najwyższej półki i najlepsze z możliwych wrażenia estetyczne.

Ocena 6/6

Cytaty za: Kapelusz cały w czereśniach, Oriana Fallaci, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.

Recenzja została opublikowana na portalu Lubimy Czytać pod tytułem: Pamięć genetyczna

czwartek, 25 października 2012

Irena - Małgorzata Kalicińska, Basia Grabowska

Nie lubię tak zwanej ‘literatury kobiecej’. Jak dla mnie jest ona zazwyczaj synonimem ckliwych, nudnych historyjek z nieszczęśliwą kobietą w tle, której los ‘niespodziewanie’ się odmienia. Dzięki temu staje się ona przykładem dającym nadzieję przytłoczonym swym bezbarwnym życiem gospodyniom domowym, że może być lepiej, że jeszcze nie wszystko stracone... Tak, być może jestem uprzedzona do tego typu powieści. Za to uogólniam celowo i świadomie odrobinę koloryzuję. Ponadto otwarcie przyznaję: nie jestem fanką twórczości Małgorzaty Kalicińskiej. Przeczytałam jej „Dom nad rozlewiskiem”, by wiedzieć, czym się zachwycają rzesze czytelniczek. Ponieważ powieść ta nie porwała mnie w ogóle, to do najnowszej książki tejże autorki (na dodatek pisanej razem z córką) podeszłam sceptycznie i właściwie już na wstępie byłam raczej na ‘NIE’. Co zatem sprawiło, że „Irena” przypadła mi do gustu? Tak, dobrze przeczytaliście – ja, zwolenniczka lektur ciężkich, entuzjastka Bernharda i Houellebecqa, przeczytałam ją z niekłamaną przyjemnością. Jesteście w szoku? Ja tak i to wielkim…

Bohaterkami powieści są: matka - Dorota, mająca kłopoty z porozumieniem się z własnym dzieckiem, córka – Jagoda, zwana „Rumcajsem w spódnicy”, młoda, dynamiczna, dziewczyna, która szybko pnie się po stopniach kariery oraz przyszywana babcia Jagody - tytułowa Irena, która wychowała Dorotę - kobieta mądra, z doświadczeniem i workiem dobrych rad na wszystko i dla wszystkich. Kolorytu akcji dodaje fakt, iż matka i córka są totalnymi przeciwieństwami, a Jagoda chętniej niż z Dorotą przebywa z Ireną i jej mężem Felkiem (od którego śmierci powieść się zaczyna), których uwielbia i u których zawsze znajduje poczucie bezpieczeństwa i cenne wskazówki. O ten ‘związek’ zazdrosna jest matka dziewczyny, która jako jedyna w tej rodzinie nie potrafi znaleźć z nią wspólnego języka. Przyczyną prawdopodobnie jest nie tylko pewna tajemnica skrywana od lat, kładąca się cieniem na ich wzajemnej relacji, ale i brak odpowiedniego podejścia do córki, zbyt duże wymagania oraz fakt, że nie żyje ona według scenariusza mamy. Ta zaś martwi się, że Jagoda nie ma własnej rodziny, a ona w jej wieku była już matką, a wygłaszane przez nią sądy, skutecznie drażnią dziewczynę i pozbawiają jej ochoty na otwarcie się przed Dorotą. Dziewczyna odnosi sukcesy w pracy (choć jest świadoma, że etat w korporacji niszczy ją coraz bardziej), ale coraz częściej brakuje jej kogoś, kto by się nią zainteresował, był blisko. Od dziecka jestem oazą spokoju i opanowania – właściwie nie płaczę, ciężko mnie wyprowadzić z równowagi, nie jestem kłótliwa, nie miewam ataków śmiechu. Asertywność to ja, wyznaje smutnie. A gdzie miejsce na miłość, radość i spontaniczność, czyli na prawdziwe emocje? Zamiast nich jest uczucie poniżenia, niekochania i braku akceptacji przez matkę, co skutkuje zamknięciem się w sobie i tłumieniem swego bólu w samotności albo wylewaniem go na forum internetowym. Jej powiernicą jest jedynie przyjaciółka Wera, której może się przyznać do wszystkiego, ojciec, chadzający z nią regularnie do kina oraz dość niespodziewanie Radek, z którym od czasu do czasu współżyje... Dorota przekonana, iż ma „kłótliwą córkę singielkę”, z którą nie może się dogadać, i nie mając pomysłu na uzdrowienie sytuacji, szuka pomocy u niezawodnej Ireny. Ale czy ją znajdzie? Czy będzie Happy end?

„Irena” to książka o ważnych relacjach: nie tylko damsko-męskich, ale i damsko-damskich. To powieść, w której na pierwszy plan wysuwa się rodzina i jej ogromne znaczenie oraz to, co często bywa powodem jej zniszczenia - rodzinne tajemnice skrywane od lat, zatwardziałość serc, brak komunikacji, itp. To także książka, w której autorki pokazują, jak zmienia się postrzeganie świata w zależności od wieku i zdobytych doświadczeń, jak wygląda ten skomplikowany dialog między pokoleniami i czy jest on w ogóle możliwy.
Tematyka „Ireny” jest zdecydowanie kobieca, ale nie banalna, ani nie nudna, bo pachnąca prawdziwym życiem, rzeczywistymi problemami. Serwowane tu czytelnikom sytuacje dostarczą z pewnością wielu wzruszeń, a szybkie tempo (fakt - na początku trochę mnie zmęczyło, później do niego przywykłam), zmieniające się perspektywy (zdarzenia są przedstawiane na zmianę: raz z punktu widzenia matki, raz - córki) czy mnogość informacji podawana za jednym zamachem sprawiają, że książkę czyta się bardzo szybko. Myślę, że duża w tym zasługa Basi Grabowskiej, która swoim żywym, młodzieżowym językiem wprowadziła do „Ireny” tempo, humor i nie pozwoliła, by była to jedynie kolejna powieść z szerokiego nurtu literatury kobiecej wątpliwej jakości. Warto zauważyć, iż autorki dość zgrabnie wplotły w akcję dydaktykę prozdrowotną i promocję zdrowia. Dorota ma problem z WNM (Wysiłkowym Nietrzymaniem Moczu – Kalicińska wsparła tę akcję swoim nazwiskiem, ponieważ sama miała z tym do czynienia), a Janek, mąż Doroty, po kryjomu leczy prostatę. Jeśli po lekturze tej powieści znajdzie się choćby jeden człowiek, który zdecyduje się, by otwarcie rozmawiać o wstydliwych schorzeniach i nie stronić od porady specjalisty, to będzie to dowód na to, że czasem daje się połączyć przyjemne z pożytecznym. Żeby nie przedłużać napiszę tylko tyle: „Irena” zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie, okazała się ciepłą, rodzinną historią, w której czytelniczki z każdego przedziału wiekowego znajdą coś dla siebie. Nawet te, które literatury kobiecej unikają jak ognia. Serdecznie polecam i czekam na książkę autorstwa samej Basi Grabowskiej, by się przekonać, jaki kierunek obierze i czy nie da się porwać bezbarwnemu nurtowi literatury pisanej dla mas.

Cytaty za: Małgorzata Kalicińska, Basia Grabowska, Irena, W.A.B. 2012.

Ocena 5/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję portalowi Oblicza Kultury


sobota, 20 października 2012

Moja sztuka protestu. Eseje i przemówienia - Elfriede Jelinek

Elfriede Jelinek to absolwentka teatrologii, historii sztuki, Konwersatorium w Wiedniu, pisarka i laureatka Nagrody Nobla z 2004 roku. Przez jednych podziwiana, przez innych notorycznie mieszana z błotem. Jedno jest pewne – jej twórczość nikogo nie pozostawia obojętnym. Albo ją kochasz, albo nienawidzisz. Kiedy mówi: Dążę do tego, by czytelnik nie tarzał się w moich książkach jak świnia w błocie, lecz by zbladł podczas lektury, nie żartuje, a „Moja sztuka protestu”, będąca zbiorem różnych jej tekstów: przemówień wygłaszanych z okazji otrzymywanych nagród, pisanych artykułów i felietonów, jest tego najlepszym dowodem.

Przez długi czas nie było mi obojętne, co piszę i dla kogo, i dlaczego. Tymczasem to też stało mi się obojętne. Nie ma żadnych konsekwencji, podobnie jak i tak zwane zaangażowanie nie miało żadnych konsekwencji, co najwyżej dla mnie. Tymczasem jest mi to obojętne, ponieważ to, co się mówi, i tak na nic się nie przyda, pisze Jelinek w mowie „Słowo przebrane za ciało” wygłoszonej z okazji otrzymania Nagrody im. Lessinga w 2004 roku. Jako baczna obserwatorka rzeczywistości, określana mianem „kalającej własne gniazdo” (podobnie jak Bernhard i Bachmann, do których często się w tym zbiorze odwołuje) przestaje już wierzyć w misję literatury i jest świadoma konsekwencji, jakie ponosi w związku z pasją demaskowania wszystkich i wszystkiego. W swoich tekstach Jelinek prowadzi swoisty dialog z przeszłością, ale nie zaniedbuje też teraźniejszości. Jej sądy dotyczą w głównej mierze Austrii, która patrząc z jej perspektywy jest krajem pełnym antysemityzmu, ksenofobii, amnezji historycznej i wybielania własnej historii. Noblistka zauważa również ogromny wpływ władzy i mediów, które narzucają sposób myślenia zgodny w ich ideologią: Kraj jest ciasny, ale własny, a jego artystom wolno w nim mieszkać, o ile im się na to pozwoli. Bowiem w Austrii krytycznym artystom nie tylko doradza się emigrację, lecz też faktycznie się ich wypędza, w tym jesteśmy doskonali. Austriaccy twórcy (w zdecydowanej większości) notorycznie walczą, by historia się nie powtórzyła, by odradzająca się skrajna prawica i wzrastający w siłę neonaziści nie doszli do władzy: A my, twórcy, (…), nam to wszystko od dziesięcioleci zalega w świadomości jak martwe rekwizyty. Próbujemy coś z nich poskładać, powtarzamy, że skrajnej prawicy nie wolno nigdy więcej rządzić w tym kraju, mówimy, piszemy, malujemy, pokazujemy ciągle to samo, nie, nigdy więcej, no tak, nie jesteśmy znowu tacy jednomyślni – stop! Przecież właśnie znów to robię, właśnie o tym piszę, to już prawie rutyna, tyle razy już o tym mówiłam… Noblistka wspomina wydarzenia ze swej ojczyzny, które ją przerażają. Jak choćby fakt, że złoty dyplom inżyniera Politechniki Wiedeńskiej otrzymał 11 grudnia 2009 roku Walter Lüftl, który twierdzi, że „masowy mord przy użyciu cyklonu B, używanego m.in. w komorach gazowych obozu koncentracyjnego w Auschwitz nie mógł mieć miejsca. Przeciw temu przemawiają nie tylko prawa natury, lecz także brak warunków technicznych i organizacyjnych!” Dopiero pod presją opinii publicznej zostaje mu to wyróżnienie odebrane w styczniu 2010 roku. W podobnym, krytycznym tonie wypowiada się w kwestii szokujących wydarzeń z Amstetten, dotyczącymi sprawy Josefa Fritzla, ukazuje zakłamanie Austrii, która nic nie widzi, nic nie słyszy, nawet jeśli makabryczne rzeczy się dzieją tuż obok, choćby w piwnicy jednego domu. Na zewnątrz zawsze jest tam pięknie: oczy rozkoszują się malowniczymi krajobrazami i pięknem architektury, a uszy - cudowną muzyką. Jednym słowem – idylla. Ale autorka nieustannie wspomina przeszłość, szczególnie tę niezbyt chlubną: Niesłychanego nikt nie słyszy. Z niewidzialnego robi się niebyłe. Jeśli unicestwia się tyle bycia, to gdzie tu sens? Musiało nie mieć żadnego znaczenia, skoro można je tak łatwo wymazać. Po co się w ogóle nim zajmować? Znikło i już – tak pisała o masowym mordzie, rozstrzelaniu 180 osób wycofanych z taboru żydowskich robotników przymusowych z Węgier. Jelinek ufnie wierzy, że trzeba się zmienić, aby stać się ludzkim, czyli umieć wejrzeć w istotę rzeczy, przejrzeć to, co się zrobiło, nadal robi i może robić wciąż od nowa. Zrozumieć znaczy wyjść poza siebie i umieć się zmienić. Już samo mówienie prawdy wymaga przecież tej zmiany: najpierw trzeba stać się kimś innym. Słowa te stanowią fragment mowy wygłoszonej w Muzeum Żydowskim w Wiedniu w 2004 roku i są jednocześnie nawiązaniem do książki Helgi Amesberger, Brigitte Halbmayr i Katrin Auer „Sexualisierte Gewalt. Weibliche Erfahrungen in NS-Konzentrationslagern”, w której pisarka stanęła w obronie kobiet z obozów koncentracyjnych i wypowiadała się na temat ich roli w tychże miejscach kaźni. „I nie może zostać zabite pragnienie pisania jako forma protestu przeciw przemocy i niesprawiedliwości, nawet jeśli na kobiece mówienie nie ma zgody, bowiem ten glos jest niepożądany”. Nic dodać, nic ująć…

Tematem, który Jelinek porusza niezwykle świadomie w wielu swych pismach, jest miejsce pisarza we współczesnym świecie i zadania, jakie ma w nim do wypełnienia. W omawianych tekstach zestawia ważnych dla siebie twórców takich jak: Ingeborg Bachmann, Thomasa Bernarda, Paula Celana, Georga Taboriego, Bertolda Brechta czy nieodżałowany Einara Schleefa, z którym doskonale się rozumiała i przyjaźniła. Jak otwarcie przyznaje: „Interesują mnie pisarze, którzy idą obok i pozostają obcy, również dla samych siebie, pisarze zaburzeni, ale z obsesją precyzji wyrazu, zanim własne myślenie nie doprowadzi ich do upadku i nie będą musieli umrzeć w ślad za umarłymi”. Kilkoro z wcześniej wymienionych wpisuje się w ten schemat idealnie…

Gdy zaś idzie o przemówienia (a jest ich w tym zbiorze niemało), które Jelinek przygotowywała otrzymując konkretne nagrody literackie, to zadziwia ich wymowa, inna niż ta, do której jesteśmy przyzwyczajeni słuchając podobnych wystąpień. Nie ma w nich wdzięczności, czułych słówek, refleksji czy podziękowań – w zamian za to są słowa, które mają znamiona manifestu, ataku czy tytułowego protestu. Zawsze dotyczą spraw ważnych, często przemilczanych w mediach, a ich autorka po raz kolejny ukazuje się jako osoba niepokorna i bardzo surowa w swych ocenach, której cięty język jest cechą charakterystyczną: „[J]ęzyk mówi samym sobą i ze sobą samym, a gdy ktoś próbuje przy nim manipulować, on natychmiast chowa się do swej skorupy jak ślimak”. Jej styl poraża, jest trudny w odbiorze, hermetyczny, skomplikowany, intertekstualny, gęsty od gier słownych. Jak piszą autorki tej publikacji na wstępie, „[c]harakterystyczne cechy stylu Jelinek – chłodny dystans, przesada, kontrast, przerysowanie, groteska, ironia granicząca z sarkazmem, subwersywny żart”, nie pomagają czytelnikowi, od którego wymaga się dość dużej wiedzy w zakresie literaturoznawstwa, historii teatru i filmu czy szeroko pojętej erudycji.

Eseje zostały dobrze pogrupowane (na cztery obszary: Język i myślenie, Teatr, Portrety oraz Historia i społeczeństwo) i opatrzone interesującym komentarzem autorek, Agnieszki Jezierskiej i Moniki Szczepaniak, na początku książki. Należy dostrzec fakt, iż są bardzo dobrze dopracowane pod względem formy oraz przetłumaczone tak, by jakość językowa była stała i nic nie straciła po przetłumaczeniu. Jelinek bez ogródek wyznaje: „Jeśli chcę coś powiedzieć, to mówię to tak, jak chcę”. Fakt, iż dodatkowo „posługuje się ekstremalną stylizacją”, jest bez wątpienia dużym wyzwaniem dla tłumaczy, którzy w przypadku tej antologii poradzili sobie naprawdę świetnie. Teksty eseistyczne Jelinek odnoszą się do określonych zjawisk, zdarzeń, faktów, procesów, aktualnych debat społecznych, politycznych czy medialnych (…) wobec których zaangażowana autorka zajmuje suwerenną pozycję, piszą autorki na wstępie i tak jest w rzeczywistości. Ten swoisty spacer po meandrach rozmaitych dyskursów w towarzystwie Elfriede Jelinek jest przeżyciem niezapomnianym. Zapewniam i polecam czytelnikom, którzy nie przestraszą się ostrego jak brzytwa języka tej austriackiej pisarki.

Cytaty za: Elfried Jelinek, Moja sztuka protestu. Eseje i przemówienia, W.A.B., 2012

Ocena 5/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu W.A.B.

czwartek, 18 października 2012

Dobry początek - David Nicholls

Chcę słuchać nagrań sonat fortepianowych i wiedzieć, kto je gra. Chcę chodzić na koncerty muzyki klasycznej i wiedzieć, kiedy należy bić brawo. Chcę umieć odbierać nowoczesny jazz i nie traktować go jako jednego wielkiego nieporozumienia (…) Chcę być w pełni zaangażowany w świat idei, chcę rozumieć meandry ekonomii i co ludzie widzą w Bobie Dylanie. Chcę mieć radykalne, ale humanitarne i dobrze ugruntowane poglądy polityczne i chcę prowadzić ożywione, mądre debaty przy drewnianych kuchennych stołach (…) Chcę nauczyć się rozpoznawać wykwintne wina, egzotyczne likiery, rzadkie szlachetne whisky i nauczyć się je pić bez poczucia, że jestem idiotą (…) A najbardziej chcę czytać książki; książki grube jak cegła, książki oprawione w skórę, z niewiarygodnie cienkiego papieru i z tymi bordowymi tasiemkami (…) I chciałbym, żeby przyszedł mi do głowy jakiś oryginalny pomysł. I chciałbym być popularny, a może nawet uwielbiany... Oto pragnienia osiemnastoletniego Briana Jacksona mieszkającego w Southenol, będącego głównym bohaterem książki Davida Nichollsa „Dobry początek”, która ukazała się na naszym rynku nakładem Wydawnictwa Wielka Litera.

Brian urodził się w Niemczech Zachodnich, ponieważ jego ojciec był zawodowym żołnierzem. Był, bo już nie żyje. Zmarł kiedy syn był w szkole podstawowej. Po jego śmierci chłopiec rzucił się wir nauki, bo podobnie jak jego mama nie potrafił sobie poradzić z wielką i nieoczekiwaną stratą. Gdy dzieci się z niego wyśmiewały albo traktowały z litością, zaczął zamykać się w swoim świecie, żyjąc bardziej wyobrażeniami o sobie niż rzeczywistością. Pamiętając o słowach ojca, iż najważniejsze w wykształceniu są możliwości, które ono stwarza zdecydował się studiować literaturę angielską w obcym mieście. Od początku żywi wielkie nadzieje związane z życiem studenckim i sukcesami, jakie ma osiągnąć na uniwersytecie. Planuje angażować się w różne organizacje, zwiedzać muzea, galerie sztuki, itp., starając się przy tym wypaść na mądrzejszego niż jest w rzeczywistości. Czy to spełnienie jego marzeń, syndrom opuszczenia gniazda, czy może próba stylizacji – trudno powiedzieć. Pewne jest natomiast to, że właśnie w środowisku uniwersyteckim (na imprezie „Dziwki i klerycy”!) Jackson poznaje Kate Bush z blond włosami. To Alice Harbinson, w której zakochuje się bez pamięci i na której chce zrobić dobre wrażenie, ale mu to niestety nie wychodzi. Ludzie śmieją się z niego jak zawsze, co go jednakże nie zniechęca. Na swoje dziewiętnaste urodziny zaprasza Alice na kolacje i nie dostaje kosza! Gruntownie się przygotowuje do randki: odwiedza fryzjera (który pozwala sobie na dość oryginalną stylizację), robi sobie peeling ze zmielonymi pestkami brzoskwiń (nie jest to najszczęśliwszy pomysł, kiedy ma się olbrzymie, ropne i krwawiące zmiany trądzikowe na twarzy), zakłada swe najlepsze ubranie (nie jest niestety ani niewolnikiem mody ani bogaczem, więc możecie sobie wyobrazić, co wybiera…), a co najgorsze - klapą okazuje się także restauracja i samo spotkanie, zakończone rzewnymi łzami jubilata... I mimo, iż strategia, by być jutro jak najmniejszym dupkiem wciąż obowiązuje, to w głowie dojrzewającego Briana pojawia się głębszy problem. Jak sam przyznaje, zaczyna podejrzewać, iż przekonanie, że gdzieś obok istnieje ten mądry, inteligentny, zabawny, miły i dzielny facet, może być błędne. To tak jak z Jeti; jeśli nikt nigdy go nie widział, jak ma uwierzyć, że on w ogóle istnieje? Aby udowodnić wszystkim, że jest jednak inteligentnym romantykiem, który może powalczyć o serce najpiękniejszej studentki, stara się o miejsce w popularnym teleturnieju „Uczelniane Rozgrywki”. Początkowo zostaje jedynie rezerwowym, ale za sprawą choroby jednego z kolegów, wchodzi do drużyny i okazuje się być świetnym zawodnikiem. Niestety, tylko do czasu nagrania programu, podczas którego dochodzi do pewnego incydentu, będącego przysłowiowym gwoździem do trumny… Pech nie opuszcza Briana także w domu rodzinnym. Gdy dowiaduje się, że matka chce wyjść za sąsiada, wujka Desa, i będzie musiał wynieść się z domu, który ma zostać przekształcony w pensjonat, czuje się dość nieswojo, że o utraconym poczuciu bezpieczeństwa nie wspomnę… Z Jacksonem jest też coraz gorzej intelektualnie: pisze kiepskie eseje, nie może się skupić na wykładach (wiele z nich opuszcza), nie potrafi się wypowiedzieć na zajęciach. Odpowiedzialność za to zrzuca na stan zakochania, w jakim się znajduje odkąd ujrzał Alice, ale z czasem dochodzą do głosu kompleksy i wrodzony brak pewności siebie. wtedy wyznaje szczerze, iż: ważne i najbardziej podstawowe rzeczy, takie jak przyjaźń, pogodzenie się ze śmiercią taty albo miłość czy bycie po prostu szczęśliwym, a więc uczciwe, godne i szczęśliwe życie, zdają się całkowicie i kompletnie mnie przerastać. Przychodzi mi do głowy, że wcale nie jestem mądry, że w rzeczywistości jestem bez wątpienia najbardziej ignorancką, kompletnie i beznadziejnie głupią osobą na całym świecie...

Książka Davida Nichollsa (brytyjskiego autora, dobrze znanego polskim czytelnikom za sprawą powieści „Jednego dnia”) to przykład świetnie napisanej komedii, która pod przykrywką lekkości i dużej dawki humoru, przemyca prawdziwe problemy młodych ludzi, wkraczających w dorosły świat, w którym będą się oni musieli zmierzyć nie tylko ze zmianą sposobu nauczania czy prowadzenia zajęć, ale także sztuką znalezienia swego miejsca w grupie, tak, by nie zaniedbać rodziny i starych przyjaciół oraz by zachować wartości, w które wierzyli do tej pory. Ponieważ jest to także czas pierwszych, głębszych miłości i prób odpowiedzenia sobie na pytanie, kim będę w bliskiej przyszłości, muszą się oni na coś zdecydować, nie narażając się przy tym na śmieszność - a to już nie jest takie proste...

Zabawny styl autora, ciekawie prowadzona akcja, wyraziści bohaterowie i dobre tło psychologiczne postaci sprawiają, że książkę czyta się jednym tchem, często wybuchając śmiechem podczas lektury. Bo choć Brianowi wiedzy odmówić nie można, to fakt, iż pech towarzyszy mu nieustannie, doprowadzi czytelników bez wątpienia do łez. Jeśli chcecie się dowiedzieć, jak zakończyła się historia tego nieszczęśnika i potrzebujecie książki przy której będziecie się dobrze (ale nie prymitywnie) bawić, sięgnijcie koniecznie po „Dobry początek”. O jej poziom nie musicie się martwić – David Nicholls po raz kolejny pokazuje, że historie z czasów studenckich potrafi opowiadać jak nikt inny.

Cytaty za: "Dobry początek", David Nicholls, Wielka Litera, Warszawa 2012.

Ocena 5+/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Wielka Litera

wtorek, 16 października 2012

Studnia bez dnia - Katarzyna Enerlich

Katarzyna Enerlich – polska pisarka, poetka, dziennikarka. Kobieta, która pracowała kiedyś w domu kultury, punkcie informacji turystycznej, urzędzie miasta i jako opiekunka osób starszych. Można by rzec, iż to kobieta, która żadnej pracy się nie boi. Nie wiem, jak pani Katarzyna radziła sobie z tymi wszystkim zajęciami zanim zaczęła pisać, ale wiem, jak radzi sobie z tworzeniem powieści. Jakiś czas temu miałam przyjemność zatopić się w trzech częściach bestsellerowej „Prowincji”, a ostatnio przeczytałam najnowszą jej książkę „Studnia bez dnia”. Wrażenia? Jak najbardziej pozytywne! Jakże mogłoby być inaczej w przypadku tej utalentowanej, niezwykle wrażliwej i ciepłej osoby jaką bez wątpienia jest Autorka?

Główną bohaterką „Studni bez dnia” jest Marcelina - kobieta, z którą los obszedł się wyjątkowo niesprawiedliwie. Przekonana, iż jej małżeństwo kwitnie, pewnego dnia otrzymuje telefon od swego 39-letniego męża, Janusza. Zamiast jego głosu w słuchawce słyszy odgłosy miłosnych igraszek jakiejś kobiety (Natalii Anny) i własnego męża! Nie rozłącza się jednak, ale w spokoju wysłuchuje wszystkich wypowiadanych tam słów, by być pewną, że to właśnie ją zdradza jej ukochany i jak sądziła zakochany w niej do szaleństwa mąż. Świat Marceliny zawala się w ułamku sekundy. Zawali się raz jeszcze, gdy okaże się, iż Janusz uległ wypadkowi i odniósł poważne obrażenia, na skutek których umiera w szpitalu. To właśnie przy szpitalnym łóżku czuwają przy nim na zmianę żona i kochanka, tam obie się ‘poznają’, a na dodatek po śmierci mężczyzny zaprzyjaźniają(!). Marcelina szybko decyduje się na zmianę domu, bo ten, w którym mieszkała z Januszem przywodzi na myśl zbyt wiele wspomnień. Kamienica w sercu toruńskiej Starówki wydaje się na pierwszy rzut oka świetną lokalizacją, lecz gdy jej się przyjrzeć z bliska, ma pewne braki: menelstwo, alkohol, wyuzdanie wyraźnie kłują w oczy… Zawsze mogło być gorzej, wszak nie od dziś wiadomo, że ludzie żyją wszędzie. Są jak porosty. Umiejscawiają się w najdziwniejszych i czasem najdzikszych miejscach. Ale są i pozytywy nowego lokum. Te dotyczą ludzi, a w szczególności ‘babci po sąsiedzku’ jak sama siebie nazywa starsza, siwiutka pani, dorabiająca do emerytury jako przewodniczka po mieście. Anna Kot. Mimo widocznej różnicy wieku obie kobiety zżywają się z sobą i zostają przyjaciółkami, gotowymi do pomocy o każdej porze dnia i nocy. A los wciąż uśmiecha się do Marceliny - kobieta otrzymuje nową pracę w charakterze pomocy Tadeusza Zawiejskiego, utalentowanego toruńskiego rzeźbiarza, nie tylko na straganie z pamiątkami na Starym Rynku, ale i w pracowni, przy szlifowaniu piesków i żabek, będących symbolami Torunia. Dość często renowuje także meble dla Wojtka, właściciela galerii. Marcelina ma zatem dużo pracy, jej dni są wypełnione po brzegi, dzięki czemu nie myśli o zmarłym mężu i uczy się żyć na nowo, bo wszystkie rany goją się, gdy zasypiemy je nadmiarem wrażeń i niedoborem czasu. To wolny czas sprzyja myśleniu i rozpamiętywaniu, a ona nie ma go po prostu… Wdowa dość regularnie spotyka się z Natalią, pomaga jej znaleźć dodatkową pracę, wspiera ją i służy radą, a to burzy stereotypy. Bo jak może się przyjaźnić żona z kochanką własnego męża? A Marcelina przyjmuje Natalię do swego życia jak to kiedyś zrobił Janusz – ścieżki życiowe obu kobiet nieoczekiwanie połączyły się na zawsze za jego sprawą…

Razem z Anną i Marceliną czytelnik ma okazję przespacerować się po Toruniu, poczuć jego klimat, interesujące legendy i ich bohaterów, wspaniałe zapachy oraz niezapomnianą atmosferę, gdy na ulicy Szerokiej słyszą „Pieśń Roksany” Szymanowskiego. Gra ją uliczny grajek na życzenie Anny, ‘toruński Janko Muzykant’, mniej sprawy umysłowo jak niektórzy go określają, za to bardzo utalentowany muzycznie i zdaje się, że dość blisko zaznajomiony z panią Kot. Marcelina z ciekawością podpatruje też ulicę Szewską – gwarną, pełną ludzi, tętniącą życiem i słynną aleję gmerków, na której ogląda 25 znaczków kupców, którzy przywozili do Torunia swoje towary. To miasto za sprawą Marceliny i zdjęć autorstwa Kasi Enerlich aż krzyczy, by je odwiedzić…

Tempo akcji wzrasta, gdy główna bohaterka przypadkowo znajduje studnię z XIII wieku w pracowni Tadeusza, a w niej mroczne znalezisko - kości ręki i pierścień z rubinem, który może być poszukiwanym od dawna i legendarnym prezentem słynnego w Toruniu lowelasa, Martinusa Teschnera, dla swej kochanki. Te skarby podwyższają adrenalinę, budzą ogromną ciekawość i wielką grozę zarazem, kiedy Zawiejski nie bez kozery przypomina o klątwie grobu Kazimierza Jagiellończyka… Bo Marcelina zostaje napadnięta przed swoim mieszkaniem, następnie zaś ma miejsce próba włamania do pracowni Tadeusza, a jedna z głównych bohaterek umiera niespodziewanie na wylew krwi do mózgu – coś jest na rzeczy... Jaki jest finał tych kryminalnych rozgrywek? Musicie zajrzeć do książki i sami się przekonać, więcej zdradzić nie mogę…

Tak wiele rzeczy musi się wydarzyć, aby wydarzyła się kolejna, te słowa mogłyby być mottem „Studni bez dnia”. Gdyby nie przypadkowy telefon od Janusza, Marcelina nie wiedziałaby, że jej mąż ją zdradza. Gdyby nie jego śmierć, nigdy nie zaprzyjaźniłaby się z Natalią Anną. Gdyby nie zmiana miejsca zamieszkania, Anna Kot i młoda wdowa pewnie nigdy by się nie spotkały. I tak dalej, i tak dalej… Czemu warto przeczytać tę książkę? Bo wyszła spod pióra dobrej, polskiej pisarki (czytajmy polskich autorów!), bo pani Kasia tradycyjnie dobrze się do niej przygotowała wzorując swe postaci na prawdziwych (wyjątkowych, mądrych i ciepłych) osobach i zamieściła piękne, adekwatne do tematu zdjęcia, wszystko okrasiła swoim pięknym językiem, zaś wydawnictwo wydało powieść solidnie, w twardej oprawie. „Studnię bez dnia” czyta się lekko i przyjemnie. Moim zdaniem to dobra lektura na zbliżające się jesienne szarugi i popularną w tym czasie chandrę. Zresztą po książki Katarzyny Enerlich warto sięgnąć zawsze! Nie tylko warto, ale należy – zatem zapraszam do bibliotek, księgarni, tudzież własnych zbiorów…

Cytaty za: "Studia bez dnia", Katarzyna Enerlich, Wydawnictwo MG, Warszawa 2012.

Ocena 5+/6

Recenzja opublikowana na portalu Lubimy Czytać pod tytułem: Tak wiele rzeczy musi się wydarzyć, aby wydarzyła się kolejna

czwartek, 4 października 2012

Bluźnierstwo - Asia Bibi, Anne-Isabelle Tollet

Asia Bibi – 45-letnia prosta, uboga kobieta z Pakistanu, mieszkająca w niewielkiej wiosce Ittan Wali. Wspaniała żona Ashiqua, matka pięciorga dzieci, która nie potrafi pisać ani czytać, ale ciężko i uczciwie pracuje, bo kocha swą rodziną nad życie i chce zapewnić jej lepszą przyszłość. Asia to także chrześcijanka żyjąca w świecie muzułmanów, odważnie broniąca swej wiary, przyznająca się do niej nie zważając na konsekwencje, za co płaci najwyższą cenę…

Nikt z nas, żyjących w naszym pięknym i (rzekomo) nietolerancyjnym kraju, gdzie (przynajmniej) wolność wyznania gwarantuje nam ustawa zasadnicza, nie jest chyba w stanie wyobrazić sobie, przez co przechodzą wyznawcy Jezusa w krajach, gdzie większość stanowią muzułmanie. Łamanie praw człowieka, prześladowania, gwałty, morderstwa, a ostatecznie kara śmierci, to chleb powszedni chrześcijan. W tę tragiczną sytuację doskonale wpisuje się życiorys Asii Bibi, skazanej na śmierć poprzez powieszenie za to, iż czternastego czerwca 2009 roku pracując na polu w upale napiła się wody ze studni należącej do społeczności muzułmańskiej i wypowiedziała jedno zdanie, które przesądziło o jej losie i pozwoliło oskarżyć ją o bluźnierstwo: Jezus umarł za grzechy ludzi na krzyżu. A co zrobił dla ludzi Mahomet? Od tego czasu Asia przebywa w więzieniu, a o jej uwolnienie walczą ludzie na całym świecie. Ona nie wierzy już, że uda jej się opuścić mury więzienia, nie ufa prawu, ale chce dać świadectwo, by uchronić innych i chce walczyć o wolność religii w jej ojczyźnie na arenie międzynarodowej: Tutaj nikt mnie nie słucha, mam więc gorącą nadzieję, że mój cichy głos zostanie zostanie usłyszany poza Pakistanem. Moje życie nic tu nie znaczy, a fundamentaliści religijni nie poczują się usatysfakcjonowani, dopóki nie dokonają swej okrutnej zbrodni. Pragnę też, by moje świadectwo pomogło innym niesprawiedliwie oskarżonym w imię tego prawa.

Książka „Bluźnierstwo” powstała dzięki pomocy francuskiej dziennikarki, Anne-Isabelle Tollet, która nigdy nie spotkała Pakistanki osobiście, a jedynie podawała pytania do niej za pośrednictwem jej męża, Ashiqua, który może odwiedzać żonę w więzieniu. Ten zaś przynosił odpowiedzi, które zostały najpierw nagrane, a później spisane, by o tragicznym położeniu Asii dowiedział się cały świat i odpowiednio na nie zareagował. „Bluźnierstwo” to przejmujące świadectwo niewinnej kobiety, która zawsze żyła w zgodzie z wyznawcami islamu, szanowała ich wiarę, przyjaźniła się z nimi, nosiła dupattę (długą chustę zakrywającą włosy, ramiona i piersi), w czasie ramadanu nie obnosiła się z jedzeniem, a nawet pracowała u bogatych muzułmańskich urzędników. Asia wraz z mężem stara się nie afiszować swoją wiarą, nikogo nie drażnić, a wręcz okazać religii swych sąsiadów szacunek, by żyć z nimi w zgodzie. W naszym domu nie ma ani krzyża, ani ikony Najświętszej Panienki – tylko mała Biblia schowana pod materacem. Ani ja, ani Ashiq nie umiemy czytać, ale ta Biblia jest naszym małym skarbem, częścią nas i to właśnie ona jest jedynym znakiem chrześcijaństwa, jaki posiadają, ale nawet on jest ukryty. Wtedy na polu, 3 lata temu, Asia została sprowokowana i choć miała możliwość wyjścia z tej patowej sytuacji (musiała ‘jedynie’ przejść na islam), nie zrobiła tego. Pozostała wierna Chrystusowi, co z jednej strony wzbudziło szacunek wielu osób, ale z drugiej rozsierdziło wyznawców Mahometa. Ojciec Święty Benedykt XVI i różne chrześcijańskie organizacje, gubernator Pendżabu (muzułmanin) i minister do spraw mniejszości (chrześcijanin) stanęli po jej stronie. Ci dwaj ostatni już nie żyją. Zginęli, bo mieli odwagę sprzeciwić się jawnej niesprawiedliwości. Teraz oprócz Asii na niebezpieczeństwo narażeni są także jej bliscy (traktuje się ich także jako osoby odpowiedzialne za bluźnierstwo) i również im trzeba zapewnić schronienie. Bibi początkowo była przerażona, że giną ludzie, którzy chcieli jej pomóc i miała myśli samobójcze. Od kiedy znalazła ukojenie w wierze, ma nadzieję, że jej przykład pomoże zmienić prawo, uratować innych, którzy mogliby podzielić jej los w przyszłości.

Warunki, w jakich żyje Asia są katastrofalne: cela ma dwa na trzy metry, nie ma w niej okien ani WC (musi sama sprzątać swoje odchody, choć nie dostaje żadnych środków czystości), nie wolno jej wychodzić na spacery i stale jest pod okiem kamery, gdyż wielu więźniów oskarżonych o bluźnierstwo nie doczekuje wyroku: Widzę już tylko kraty, wilgotną ziemię i sczerniałe od brudu ściany. Smród tłuszczu, potu i moczu unosi się wszędzie (…) To zapach śmierci, albo rozpaczy… Nie pozostaje jej nic innego jak modlić się całymi dniami, mieć ufność w Panu i czekać na spotkanie z ukochanym mężem, który przyniesie wieści od dzieci, albo z adwokatem, który wciąż dzielnie walczy o jej uniewinnienie…
„Bluźnierstwo” jest doskonałym dokumentem świadczącym o życiu chrześcijan w świecie opętanym nienawiścią, fanatyzmem, brakiem tolerancji. Obraz Pakistanu, w którym wciąż panujące prawo przeciw bluźnierstwu daje szerokie możliwości do zniszczenia człowieka nawet wtedy, gdy jest niewinny, jest przerażający i niewyobrażalny dla nas, ludzi XXI wieku. Jak pisze Asia: Kara śmierci jest aniołem stróżem Pakistanu – mojego kraju, który nie tylko nie chce mnie na swoim terytorium, ale pragnie też, bym zniknęła z powierzchni ziemi… Te słowa nie dają złudzeń, tam bycie chrześcijaninem jest traktowane jako zbrodnia. Asia Bibi oprócz swojej tragedii dzieli się z nami wrażeniami z dnia codziennego, ukazuje trudy utrzymania rodziny, wszechogarniającą biedę, brak akceptacji we własnym środowisku, czy brak perspektyw w ogóle. Na jej przykładzie widać, ile warte jest życie człowieka i czy jest sens o nie walczyć, kiedy jest niesłusznie zagrożone. Jest to książka, która być może wielu nam otworzy oczy na problemy, z jakimi muszą się zmierzyć mniejszości religijne i pozwoli docenić to, co mamy, a czego tak często nie doceniamy...

Cytaty za: „Bluźnierstwo”, Asia Bibi, Anne-Isabelle Tollet, PWN, Warszawa 2012.

Recenzja została opublikowana na portalu Lubimy Czytać pod tytułem: Zapach śmierci

poniedziałek, 1 października 2012

Seks na księżycu - Ben Mezrich

Był naukowcem związanym z NASA i pewnego dnia mógł zostać astronautą. Miał piękną dziewczynę i, nawet jeśli żył z nią w separacji, piękną żonę. Znał kilka języków, potrafił pilotować samolot, skakać do wody z wysokich klifów i nurkować w NBL. Miał za sobą wizytę w symulatorze wahadłowców. Miał wszystko. I szybko to stracił. Oto historia Thada Robertsa spisana przez Bena Mezricha, amerykańskiego pisarza, autora dwunastu książek, przetłumaczonych na dwadzieścia języków. Oto „Seks na księżycu” – jego najnowsza książka, która niedawno ukazała się na naszym rynku.

Thad Roberts, główny bohater „Seksu na księżycu”, mieszka w Salt Lake City w stanie Utah i jest tonącym w długach absolwentem uniwersytetu. Ma znoszone ubranie, trzysta dolarów na koncie i pustkę w głowie, kiedy myśli o tym, co chce robić w życiu. Jest nieśmiały i lekko zagubiony, bo wzrastając w mormońskiej rodzinie doświadczył surowego i bezkompromisowego wychowania pod okiem brutalnego ojca i podporządkowanej mężowi matki. Kiedy trafia do Ośrodka Szkoleniowego dla Misjonarzy w Provo i przyznaje się, że spał ze swoją dziewczyną, natychmiast zostaje wyrzucony z misji i uznany za niegodnego do służby Panu. Szybko opuszcza rodziców i żeni się z Sonią, piękną dziewczyną, przez którą został skreślony w oczach bliskich i mormońskiej społeczności. Wtedy wpada na pomysł, by zostać astronautą. Ponieważ jest pracowity, ambitny, inteligentny i uparcie dąży do celu, jego pragnienie ma szansę się ziścić mimo braku koneksji i odpowiedniego wykształcenia. Zaczyna nadrabiać braki: odbywa kursy z fizyki, geologii i antropologii, zakłada Towarzystwo Astronomiczne stanu Utah, zdobywa licencję pilota, zaczyna się uczyć rosyjskiego i japońskiego, przejeżdża na rowerze z Salt Lake City do San Francisco zbierając pieniądze na walkę z mukowiscydozą. Kiedy słyszy słowa: Thad uważam, że będziesz cennym nabytkiem dla naszego programu dla stażystów, wszystko staje się jasne – Roberts dostaje się na praktyki zawodowe w Centrum Lotów Kosmicznych im. Lyndona B. Johnsona (JSC). Początkowo jest oszołomiony ośrodkiem NASA, czuć wyraźnie jego fascynację i wielką radość, że mu się udało, bo dla niego NASA była (…) religią, a żywy astronauta nie różnił się niczym od bóstwa. Mężczyzna szybko odnajduje się w towarzystwie wybitnych uczonych i chętnie w nim przebywa. Dla stażystów organizuje imprezy, dzięki którym ma opinię urodzonego przywódcy, dobrego we wszystkim, co robi. Nic dziwnego skoro tylko on miał odwagę zakraść się do symulatora wahadłowców, czym wzbudził podziw u całej grupy i jej szacunek. Kiedy Roberts odnosi sukcesy na polu zawodowym, nasilają się problemy z Sonią, bo Thad po prostu… przebywając z dala od JSC, miał poczucie, jakby zatrzymał się w rozwoju. A on nie potrafił się już zatrzymać, więc żona powoli znikała z jego życia... Jego pragnienie, by zostać najjaśniejszą gwiazdą, którą mógł[by] zobaczyć człowiek patrzący w niebo oraz by być pierwszym człowiekiem, który postawi nogę na Marsie, staje się priorytetem. Wtedy poznaje Rebekę, uzdolnioną stażystkę, i zakochuje się w niej bez pamięci. Jest pod ogromnym wrażeniem jej intelektu, osobowości i urody. To ona staje się jego katalizatorem, i co ciekawe jego przyszłością, bo NASA niespodziewanie przestaje się dla niego liczyć. Pewność siebie Thada wzrasta, bo oto on, prawdziwy astronauta szykujący się do niebezpiecznej i ważnej misji, do odciśnięcia swojego piętna na historii świata – a nie biedny mormon, wyrzucony z domu przez rodziców, spętany małżeństwem pogrążony w szybko pogłębiającym się kryzysie, niedowartościowany i niedoceniony członek społeczności, do której tak naprawdę nie pasował, znalazł kobietę swych marzeń. W jego głowie realizuje się pomysł na największy skok w dziejach Stanów Zjednoczonych. Roberts chce sprzedać skały księżycowe (będące dobrem narodowym), do których ma dostęp jako stażysta ośrodka NASA! Adrenalina rośnie, jego podejście do życia zmienia się diametralnie i choć wie, że ryzykuje usunięcie z grona stażystów i że będzie musiał pokonać wiele przeszkód, decyduje się na kradzież, a oszustwo nazywa eksperymentem naukowym i zgrywą… Jaki będzie finał tej intrygującej historii?

Marzenie Thada niespodziewanie się spełniło. I być może to właśnie ten szybki sukces w połączeniu ze zbyt wysokim poziomem testosteronu zawrócił mu w głowie. Brawura, nadmierna pewność siebie i zwykła naiwność sprawiła, że błyskawicznie znalazł się na dnie. Okazuje się bowiem, że inteligencja w połączeniu ze zbytnim zaufaniem we własne siły i wiarą, że wszystko jest osiągalne, że nie ma żadnych granic, odbiera zdolność logicznego myślenia i niszczy człowieka niezależnie od tego, kim jest i gdzie żyje. Doskonale nakreśleni bohaterowie z krwi i kości, wydarzenia, które są nieprawdopodobne i mogłyby stanowić kanwę dobrego filmu sensacyjnego, a są przecież prawdziwe oraz świetny styl pisarza sprawiają, że „Seks na księżycu” czyta się jednym tchem. Oto cały Ben Mezrich - kontrowersyjny dokumentalista - który przedstawiając nam historię Thada Robertsa, młodego amerykańskiego geniusza, który mając przy boku piękną kobietę, sukces zawodowy i perspektywę dużych pieniędzy, zapomniał o etyce i moralności, a otrzymał w zamian bolesną nauczkę od losu. „Seks na księżycu” to mądra książka kondycji współczesnego człowieka i o tym, że czasem życie pisze najbardziej nieprawdopodobne scenariusze…

Cytaty za: "Seks na księżycu", Ben Mezrich, W.A.B., 2012.

Ocena 5/6

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu W.A.B.